Scrigroup - Documente si articole

     

HomeDocumenteUploadResurseAlte limbi doc
BulgaraCeha slovacaCroataEnglezaEstonaFinlandezaFranceza
GermanaItalianaLetonaLituanianaMaghiaraOlandezaPoloneza
SarbaSlovenaSpaniolaSuedezaTurcaUcraineana

AdministracjaBajkiBotanikaBudynekChemiaEdukacjaElektronikaFinanse
FizycznyGeografiaGospodarkaGramatykaHistoriaKomputerówKsiążekKultura
LiteraturaMarketinguMatematykaMedycynaOdżywianiePolitykaPrawaPrzepisy kulinarne
PsychologiaRóżnychRozrywkaSportowychTechnikaZarządzanie

Tom clancy - czerwony sztorm ii

książek



+ Font mai mare | - Font mai mic



TOM CLANCY - CZERWONY SZTORM II


GWAŁT




USS „Pharris'

Morris, choć bardzo chciał pomachać nisko lecącemu samolotowi, nie uczynił tego. Samolot patrolowy francuskiej marynarki wojennej zasygnalizował, że konwój znajduje się już w zasięgu osłony powietrznej bazy lotniczej na wybrzeżu. Obecnie tylko bardzo odważny kapitan radzieckiej jednostki podwodnej, mając na karku francuskie okręty głębinowe o napędzie klasycznym i tworzące trójkolorowy parasol nad konwojem samoloty do zwalczania okrętów podwodnych, próbowałby jakiś sztuczek.

Francuzi przysłali helikopter, który zabrał rosyjskich jeńców. Polecieli do Brestu, gdzie czekali już na nich funkcjonariusze wywiadu NATO. Morris nie zazdrościł losu, jaki czekał rozbitków. Francuzi po utracie jednego z lotniskowców nie byli w najlepszych nastrojach. Fregata przekazała im również wszelkie taśmy, jakie zostały nagrane na podsłuchu. Rosjanie po alkoholu dostarczonym przez ochmistrza dużo ze sobą rozmawiali i taśmy mogły posiadać pewną wartość.

Kontrolę nad konwojem przejmowała właśnie eskorta złożona z okrętów brytyjskich i francuskich, a Amerykanie mieli z kolei zająć się czterdziestoma statkami handlowymi zmierzającymi do Stanów Zjednoczonych. Morris stał na skrzydle mostka, spoglądając co chwila na wymalowane przez bosmana, po obu stronach sterowni, dwie połówki sylwetek łodzi podwodnych i jedną całą. „Każda strona musi coś z tego mieć' - wyjaśnił poważnie bosman. Ich dowództwo przyjęło najlepszą taktykę zwalczania wrogich jednostek podwodnych. Z „Pharrisem' jako wysuniętą placówką hydrolokacji i z potężnym wsparciem ze strony orionów alianci wytropili wszystkie radzieckie okręty podwodne, które zamierzały zaatakować konwój, z wyjątkiem jednego. Taktyka ta była bardzo kontrowersyjna, ale na miły Bóg, okazała się nad wyraz skuteczna. Należało ją jednak ulepszyć.

Morris zdawał sobie sprawę, że będzie coraz trudniej. Podczas ich pierwszej podróży Rosjanie zdołali wysłać niewiele jednostek swej licznej floty głębinowej. Obecnie jednak jej główne siły zbliżały się już od Cieśniny Duńskiej. Okręty podwodne NATO, które miały zablokować to przejście, nie dysponowały ani systemem SOSUS do przekazywania współrzędnych zbliżających się jednostek, ani też wsparciem ortonów, spadających niczym sępy na radziecką flotę. Okręty sojuszników mogły zniszczyć wiele radzieckich jednostek. Ale czy wystarczająco wiele? O ile bardziej krytyczny będzie nadchodzący tydzień? Morris wiedział, że w powrotnej drodze muszą nadłożyć pięćset mil, by zatoczyć szeroki łuk na południe - częściowo po to, żeby uniknąć backfire’ów, ale głównie właśnie ze względu na zagrożenie ze strony łodzi podwodnych. Dwie rzeczy - dwa zmartwienia. „Pharris' mógł stawić czoło tylko jednemu z tych niebezpieczeństw.

Utracili trzecią część konwoju; głównych zniszczeń dokonało wrogie lotnictwo. Co na takie straty powie dowództwo? Co czują załogi jednostek handlowych?

Zbliżyli się do konwoju. Kapitan obserwował najbardziej na północ wysuniętą linię statków. Na horyzoncie dostrzegł sygnały wysyłane przez jeden z kontenerowców. Morris podniósł do oczu lornetkę:

DZIĘKUJEMY ZA NIC.

Na jedno pytanie otrzymał właśnie odpowiedź.


USS „Chicago'

- A więc już są - mruknął McCafferty.

Na ekranie ślad był prawie biały, a w paśmie radiofonicznym słyszeć się dawał mocny hałas na pozycji trzy-dwa-dziewięć. Mogła to być wyłącznie radziecka flota zmierzająca do Bodo.

- Jaka odległość? - zapytał McCafferty.

- Co najmniej dwie strefy konwergencyjne, może trzy, kapitanie. Cztery minuty temu sygnał stał się bardzo mocny.

- Czy możemy określić precyzyjnie?

- Nie, sir - potrząsnął głową sonarzysta. - Na razie występuje ogromna ilość nie zróżnicowanych hałasów. Próbowaliśmy wydzielić parę odrębnych częstotliwości, ale nie udało się. Może później. Teraz wiemy tylko tyle, że to potężne stado.

McCafferty skinął głową. Trzecia strefa konwergencyjna znajdowała się dobrych sto mil dalej. Z takiej odległości wszelkie sygnały akustyczne traciły swoje cechy wyróżniające i współrzędne celu można było ustalić wyłącznie w przybliżeniu. Radziecka formacja mogła przepływać kilkanaście stopni w lewo lub w prawo, a to znaczyło całe mile. McCafferty przeszedł do centrum informacji bojowej.

- Płyniemy na zachód. Przez pięć mil prędkość dwudziestu węzłów - polecił.

Było to nieco ryzykowne, ale nie tak znów bardzo. Po dotarciu do celu trafią na niezwykle korzystne warunki wodne, a niewielka zmiana pozycji groziła tylko chwilową utratą kontaktu z celem. Z drugiej strony, precyzyjne określenie odległości da im dużo lepszy obraz taktyczny i umożliwi przekazanie dokładnego meldunku, zanim radziecka formacja znajdzie się na tyle blisko, by przechwycić transmisję. Kiedy „Chicago' płynął szybko na zachód, McCafferty obserwował wskazania batytermografu. Dopóki temperatura nie ulegnie zmianie, będą mieli wyśmienity kanał dźwiękowy. Potem okręt gwałtownie zwolnił i kapitan przeszedł do hydrolokacji.

- Gdzie są teraz?

- Mam ich! Tutaj, dokładnie na pozycji trzy-trzy-dwa.

- W porządku, proszę nanieść to na nakres i przygotować raport - polecił Pierwszemu.

Dziesięć minut później przesłano wiadomość przez satelitę. Odpowiedź brzmiała: ATAKOWAĆ NAJWIĘKSZE.


Islandia

Farma odległa była o pięć kilometrów i stała na wielkiej, porośniętej wysoką, ostrą trawą łące. Obejrzawszy budynek przez lornetkę, Edwards ochrzcił go mianem domku z piernika. Była to typowa islandzka farma. Miała białe, pokryte sztukaterią ściany podparte ciężkimi, drewnianymi belkami oraz pomalowane na kontrastowy, czerwony kolor futryny, drzwi, okiennice i ramy okienne. Wysoki, stromy dach przywodził na myśl baśnie braci Grimm. Obok stały obszerne, ale niskie i pokryte darnią obory. Na ciągnącym się prawie kilometr dalej pastwisku nad strumieniem widać było setki dużych, dziwacznie wyglądających, pokrytych gęstą wełną owiec, które teraz spały w trawie.

- Prowadzi do niej droga od szosy – powiedział Edwards i złożył mapę. - Możemy tu zdobyć trochę żywności. Panowie, warto zaryzykować. Ale podchodzimy ostrożnie. Pójdziemy po prawej stronie pod osłoną tej grani. Wynurzymy się dopiero w odległości jakichś ośmiuset metrów od zabudowań.

- W porządku, sir - zgodził się sierżant Smith.

Leżąca dotąd na brzuchach czwórka mężczyzn usiadła, by ponownie założyć plecaki. Ostatnie dwa i pół dnia w całości prawie spędzili na wędrówce i teraz znajdowali się około siedemdziesięciu pięciu kilometrów na północny wschód od Reykjaviku. Był to morderczy wysiłek, zwłaszcza, że cały czas musieli zachowywać czujność i wystrzegać się patrolujących okolicę helikopterów. Sześć godzin wcześniej zjedli ostatnią rację żywności. Niskie temperatury i wysokie na sześćset metrów wzgórza, które musieli bez przerwy pokonywać, wyczerpały ich do cna.

Do ciągłego marszu zmuszało ich kilka rzeczy. Po pierwsze obawa, że dywizja radziecka, której przybycie drogą lotniczą obserwowali, może objąć w posiadanie większą część wyspy. Najgorsze, co mogło ich spotkać, to dostanie się w ręce Rosjan. Dochodził do tego lęk, że zawiodą. Postanowili wypełnić swoje zadanie do końca, a nie ma na świecie gorszego tyrana niż własne postanowienie. Była duma. Edwards musiał dawać podległym sobie ludziom przykład; to zasada wyniesiona z Colorado Springs. Żołnierze piechoty morskiej z kolei nie mogli dopuścić, by jakiś odsunięty od lotów oficerek okazał się od nich lepszy. Tak zatem, wcale o tym nie myśląc, podświadomie, czterech mężczyzn dążyło przed siebie. Robiło to w imię dumy.

- Będzie padać - odezwał się Smith.

- Bardzo dobrze, widoczność jeszcze się zmniejszy - odparł Edwards, ciągle nie podnosząc się z ziemi. - Poczekajmy na deszcz. Jezu, nigdy nie myślałem, że praca w świetle dziennym może być tak uciążliwa. Jest coś niesamowitego w tym nigdy nie zachodzącym słońcu.

- A ja nie mam nawet papierosa - burknął Smith.

- Znowu deszcz? - spytał żołnierz Garcia.

- Znowu - odparł Edwards. - Na Islandii w czerwcu pada średnio przez siedemnaście dni w miesiącu. A poza tym to mokry rok. W przeciwnym razie trawa nie byłaby tak bujna.

- Lubi pan to miejsce? - Garcię tak zdumiała owa możliwość, że zapomniał dodać przepisowego słówka „sir'. Islandia niewiele miała wspólnego z Portoryko.

- Mój ojciec łowił homary w okolicach Eastpoint w Maine. Kiedy byłem dzieckiem, jak tylko się dało, wypływałem z nim w rejsy. Tam panowała podobna pogoda.

- Co zrobimy, kiedy już dotrzemy do tego domu, sir? - Smith wrócił do tematu.

- Poprosimy o żywność.

- Poprosimy? - zdziwił się Garcia.

- Poprosimy. I zapłacimy za nią. I uśmiechniemy się ładnie. A na koniec powiemy: „Dziękujemy panu bardzo' - odrzekł Edwards. - Jeśli nie chcecie, by właściciel w pięć minut po naszym odejściu zatelefonował do Iwana, musicie, chłopcy, bardzo zważać na swoje maniery.

Rozejrzał się po twarzach ludzi. Ostatnia uwaga porucznika sprowadziła ich na ziemię.

Zaczęło padać. Po dwóch minutach deszcz przekształcił się w ulewę i ograniczył widoczność do kilkuset metrów. Edwards z wysiłkiem podniósł się z ziemi, dając przykład pozostałym. Ruszyli w dół w chwili, kiedy zakryte chmurami słońce schowało się za wzgórzem po północno-zachodniej stronie. Wzgórze to - nazwali je górą, ponieważ następnego dnia mieli je sforsować - nosiło jakąś swoją miejscową nazwę, ale żaden z Amerykanów nie próbował nawet jej wymówić. Kiedy podeszli do farmy na odległość mniej więcej pół kilometra, było już ciemno, a deszcz jeszcze pogłębiał mrok.

Błysk światła pierwszy dojrzał Smith.

- Samochód! - krzyknął stłumionym głosem i czwórka mężczyzn przypadła plackiem do ziemi, wysuwając odruchowo do przodu lufy karabinów.

- Spokojnie, chłopcy. Ta droga przecina główną szosę i może to tylko o kurwa! - zakończył przekleństwem Edwards.

Światła minęły skrzyżowanie i zbliżyły się do farmy. Trudno było określić, czy to samochód osobowy, czy ciężarówka.

- Rozproszyć się i uważać.

Smith pozostał z Edwardsem, a obaj żołnierze odpełzli pięćdziesiąt metrów w bok.

Porucznik położył się na brzuchu, łokcie oparł na mokrej trawie i przyłożył do oczu lornetkę. Nie sądził, by ktokolwiek mógł ich dostrzec. Ochronne stroje piechoty morskiej sprawiały, że nawet w ciągu dnia, jeśli nie poruszali się zbyt gwałtownie, byli prawie niewidoczni. Mrok czynił z nich tylko niewyraźne cienie.

- Wygląda na jakiś wóz terenowy. Reflektory są wysoko nad ziemią. Za bardzo podskakują, by mogła to być ciężarówka - pomyślał głośno Edwards.

Światła jadącego powoli samochodu zatrzymały się przed samą farmą i z auta wysiadło parę osób. Jedna z nich stanęła w smudze reflektora.

- O cholera! -warknął Smith.

- Czterech lub pięciu Iwanów. Sierżancie, proszę przywołać Garcię i Rodgersa.

- Tak jest.

Edwards obserwował dom przez lornetkę. W żadnym z okien nie paliło się światło elektryczne. Domyślał się, że całą okolicę zaopatrywała w prąd elektrownia w Artun, której starcia z powierzchni ziemi byli świadkami. W oknach jaśniał jednak jakiś blask. Zapewne świecy lub lampy naftowej. Zupełnie jak u mnie w domu – przypomniał sobie Edwards. Stanęły mu w pamięci częste przerwy w dostawach prądu spowodowane sztormami lub oblodzeniem drutów wysokiego napięcia. Mieszkańcy tego domu zapewne spali. Farmerzy wcześnie chodzą spać i wcześnie wstają - skonstatował w myślach porucznik.

Obserwował przez lornetkę Rosjan. Było ich pięciu i właśnie otaczali dom. Jak rabusie - przyszło mu do głowy. - Szukają nas? Nie! Gdyby nas szukali, byłoby ich o wiele, wiele więcej; i nie z terenową furgonetką. Interesujące. Wybrali się zapewne na szaber, ale jeśli ktoś Jezu słodki, przecież w środku są ludzie, pali się światło. Co oni zamierzają?

- Co słychać? - zapytał Smith.

- Mamy tu pięciu Rusków. Zaglądają przez okna do środka i o, jeden właśnie kopniakiem wywalił drzwi. Nie podoba mi się to, żołnierze Myślę

Jego podejrzenia potwierdził krzyk, który rozległ się wewnątrz budynku. Rozpaczliwy krzyk kobiety, który dotarł przez ścianę deszczu, przejął dreszczem wystarczająco zziębniętych już żołnierzy.

- Panowie, podsuńmy się trochę bliżej. Trzymać się razem i uważać jak cholera.

- Po co mamy tam iść? - spytał ostro Smith.

- Bo ja tak mówię - Edwards schował lornetkę. - Za mną.

W oknach budynku pojawiło się nowe światło. Przesuwało się z pokoju do pokoju. Edwards, mocno schylony, w parę chwil znalazł się przy rosyjskim samochodzie, niecałe dwadzieścia metrów od frontowych drzwi domu.

- Jest pan trochę nieostrożny, sir - ostrzegł Smith.

- Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, oni też są nierozsądni. Założę się

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Z półmroku dobiegł huk wystrzału, a zaraz potem mrożący krew w żyłach skowyt i drugi wystrzał. Potem następny. I znów krzyk.

- Co się tam, do diabła, wyprawia? – wychrypiał Garcia.

Szorstki, męski głos krzyknął coś po rosyjsku. Niebawem drzwi się otworzyły i z domu wyszło czterech żołnierzy. Przez chwilę nad czymś debatowali, po czym, po dwóch, ruszyli do okien, w lewo i w prawo, i zaczęli przez nie zaglądać do środka. Z domu dobiegł kolejny, rozpaczliwy krzyk. Stało się już całkiem oczywiste, co się tam dzieje.

- Ale skurwysyny - mruknął Smith.

- Tak, skurwysyny - przytaknął Edwards. - Cofnijmy się trochę i pomyślmy.

Czwórka mężczyzn cofnęła się o pięćdziesiąt metrów.

- Musimy coś zrobić. Czy ktoś jest innego zdania? - spytał szorstko Edwards. Smith w milczeniu skinął głową, zaintrygowany nieoczekiwaną przemianą, jaka zaszła w poruczniku. - W porządku, zrobimy to bez pośpiechu, ale dokładnie. Pan, Smith, pójdzie ze mną na lewo, a Garcia z Rodgersem w prawo. Idziemy szerokim łukiem i powoli. Dziesięć minut. Jeśli zdołamy wziąć ich żywcem, to dobrze. Jeśli nie, to w łeb. Starajmy się robić jak najmniej hałasu. Jeśli trzeba będzie strzelać, to każdy strzał musi być celny. Zrozumiano?

Edwards rozejrzał się, by zyskać pewność, że Rosjan jest rzeczywiście tylu, ilu policzył. Czwórka amerykańskich żołnierzy zdjęła plecaki, każdy z nich sprawdził zegarek i zaczęli się czołgać po mokrej trawie.

Rozległ się kolejny krzyk, po którym zapadła cisza. Edwards był z tego rad - krzyk go rozpraszał. Pełzli szerokim łukiem, omijając traktor i maszyny rolnicze. Była to ciężka, wysysająca siły z ramion wędrówka. Kiedy dotarli wreszcie w pobliże okna, stał tam już tylko jeden Rosjanin. Gdzie się podział drugi? - pomyślał porucznik. - I co robić? Musisz trzymać się planu. Od ciebie wszystko zależy!

- Proszę mnie osłaniać.

Smith był zdumiony.

- Niech pan wybaczy, sir, ale

- Proszę mnie osłaniać - powtórzył szeptem Edwards.

Odłożył M-16 i wyszarpnął nóż do walki wręcz. Rosyjski żołnierz ułatwił mu tylko zadanie; stał na palcach i jak zahipnotyzowany zaglądał do wnętrza domu. Gdy Edwards znalazł się o trzy metry od niego, podniósł się z ziemi i zaczął na palcach, krok po kroku, zbliżać się do odwróconego mężczyzny. Teraz dopiero uświadomił sobie, że przeciwnik jest o dobrą głowę od niego wyższy. Jak zdoła go wziąć żywcem?

Wcale nie musiał. Wewnątrz domu nastąpiła najwidoczniej przerwa w spektaklu. Radziecki żołnierz sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, a następnie odwrócił się nieco, zapalając w skulonych dłoniach zapałkę. Kątem oka dostrzegł skradającego się Edwardsa. Amerykański porucznik bez namysłu runął do przodu z nastawionym nożem. Trafił prosto w gardło. Rosjanin otworzył usta do krzyku, ale Edwards obalił go na ziemię i zadał kolejny cios, wgniatając przeciwnikowi w twarz pięść. Potem przekręcił głowę Rosjanina, nożem wykonał szybki ruch w stronę przeciwną. Ostrze o coś zazgrzytało i radziecki żołnierz znieruchomiał. Porucznik poczuł przypływ adrenaliny. Żadnych emocji. Wytarł nóż o własne spodnie, stanął na zwłokach i zajrzał do domu. Widok, jaki tam ujrzał, zaparł mu dech w piersiach.


- Cześć, chłopcy - szepnął Garcia.

Obaj rosyjscy żołnierze odwrócili się jak na komendę i ujrzeli przy twarzach dwie lufy karabinów M-16. Swoją broń zostawili w samochodach. Ruchem lufy Garcia kazał im się położyć twarzą do ziemi i szeroko rozłożyć ramiona. Rodgers przeszukał ich dokładnie, po czym ruszył w drugą stronę domu.

- Wzięliśmy ich obu żywcem, sir – powiedział i urwał. Zdumiał go widok krwi na rękach odsuniętego od lotów porucznika.

- Wchodzę do środka - powiedział do Smitha Edwards. Sierżant tylko krótko skinął głową.

- Będę pana kryć stąd. Rodgers, osłaniaj mu plecy.

Porucznik prześliznął się przez na wpół uchylone drzwi. Bawialnia była pusta i ciemna. Zza załomu ściany biło mocne, białe światło i dobiegał dźwięk głośnego sapania.

Edwards zbliżył się tam i stanął twarzą w twarz z rozpinającym właśnie spodnie Rosjaninem. Nie było na nic czasu.

Edwards wbił mu nóż między żebra, wykręcając przeciwnikowi jednocześnie z szaleńczą siłą prawą rękę. Mężczyzna krzyknął, wspiął się na palce. Zanim upadł do tyłu, próbował jeszcze wyciągnąć własny nóż. Edwards wyszarpnął z rany żelazo i dźgnął ponownie, a następnie zwalił się na Rosjanina w groteskowej, seksualnej pozie. Spadochroniarz próbował zrzucić z siebie porucznika, ale Edwards czuł, iż jest to ostatni, przedśmiertny już wysiłek. Ponownie uderzył. Tym razem trafił w pierś

Mignął jakiś cień i kiedy porucznik podniósł twarz, ujrzał gramolącego się mężczyznę z rewolwerem w ręku. Pokój eksplodował nagle hukiem.

- Nie ruszaj się, kurwa! - wrzasnął Rodgers, kierując w pierś Rosjanina karabin. Pokój wypełniła grzmiąca salwa, kiedy z lufy wylatywały trzy pociski.

- Nic ci się nie stało, szefie?

Wtedy to właśnie po raz pierwszy tak go nazwali.

- Pewnie, że nie - Edwards wstał z podłogi i popatrzył na trzymanego przez Rodgersa na muszce Rosjanina.

Był goły od pasa, a wokół kostek plątały mu się spodnie. Porucznik podniósł upuszczony przez radzieckiego żołnierza pistolet i popatrzył na człowieka, z którym przed chwilą stoczył walkę. Nie miał wątpliwości, że przeciwnik jest martwy. Na przystojnej, słowiańskiej twarzy zakrzepł wyraz zaskoczenia i bólu; mundur był mokry od krwi. Oczy trupa już stały się szkliste jak marmur.

- Już wszystko dobrze, proszę pani – odwracając głowę, powiedział Rodgers.

Edwards ujrzał ją po raz drugi; teraz leżała rozciągnięta na drewnianej podłodze. Śliczna dziewczyna. Jej wełniana, podarta piżama z trudem zakrywała jedną pierś; reszta jasnego ciała była w kilkunastu miejscach czerwona od krwi. W głębi kuchni porucznik dostrzegł nieruchome nogi innej kobiety. Przeszedł do pokoju, gdzie znalazł trupy mężczyzny i psa.

Pojawił się Smith. Najpierw zlustrował wzrokiem pomieszczenia, a następnie popatrzył na Edwardsa. Oficerek pokazał kły.

- Sprawdzę piętro. Dobry jesteś, szefie.

Rodgers kopniakiem obalił Rosjanina na podłogę i przyłożył mu do krzyża bagnet.

- Rusz się tylko, kurwa, a rozerżnę cię na pół - warknął.

Edwards pochylił się nad leżącą na podłodze blondynką. Miała spuchniętą od bicia twarz i spazmatycznie łapała powietrze. Na oko mogła mieć około dwudziestu lat. Była prawie naga, więc Edwards rozejrzał się wokół i ściągnął ze stołu obrus. Otulił nim dziewczynę.

- Już w porządku. Wstań, proszę, żyjesz kochanie. Jesteś bezpieczna. Już wszystko dobrze.

Dopiero po długiej chwili skierowała wzrok na młodego porucznika. Edwards zadrżał na widok jej oczu. Najdelikatniej jak umiał, dotknął policzka dziewczyny.

- Chodź, wstań z ziemi. Nikt już cię nie skrzywdzi.

Dziewczyna zaczęła gwałtownie drżeć. Otulając ją jeszcze dokładniej serwetą, pomógł Islandce wstać.

- Góra jest czysta, sir - oznajmił Smith i podał szlafrok. - Niech pan jej to da. Zrobili jej coś jeszcze?

- Zabili tatę i mamę. I psa. Podejrzewam, że po tym i ją zamierzali zabić. Sierżancie, proszę się wszystkim zająć. Przeszukać tych Ruskich, zdobyć nieco żywności. Zabierzemy też inne rzeczy, które mogą się przydać. Musimy działać szybko. Trzeba załatwić wiele spraw. Ma pan pakiet pierwszej pomocy?

- Oczywiście szefie, mam - Smith wręczył mu niewielką paczuszkę z bandażami i środkami opatrunkowymi, po czym wyszedł na zewnątrz, do Garcii.

- Chodźmy na górę. Musi się pani doprowadzić do porządku - objął dziewczynę lewym ramieniem i pomógł wejść po stromych, starych, drewnianych schodach. Na myśl o niej ściskało mu się serce. Miała jasnobłękitne oczy, w tej chwili kompletnie pozbawione życia. Tak piękne, że i teraz przyciągnęłyby uwagę każdego mężczyzny. Raz już przyciągnęły - pomyślał z goryczą Edwards.

Była zaledwie o dwa centymetry niższa od niego i miała jasną, prawie półprzeźroczystą skórę. Jej idealną sylwetkę szpecił tylko lekko wzdęty brzuch; Edwards wiedział, co on oznacza. Właśnie teraz została zgwałcona przez jednego z Rosjan. A miał to być zaledwie początek bardzo długiej nocy pełnej gwałtów - ze wściekłością pomyślał Mikę Edwards. Po raz drugi w swoim życiu zetknął się z tą okropną zbrodnią. Na górze kręconych schodów znajdował się maleńki pokoik. Weszli tam, dziewczyna usiadła na pojedynczym łóżku.

- K k kim? - wy dukała.

- Jesteśmy Amerykanami. Uciekliśmy z Keflaviku, kiedy zaatakowali Rosjanie. Jak się nazywasz?

- Vigdis Agustdottir - odparła martwym głosem.

Vigdis, córka Augusta, który leży martwy w kuchni. Edwards zastanawiał się chwilę, co może po islandzku znaczyć imię Vigdis.

Ustawił na stole lampę i otworzył pakiet pierwszej pomocy. Dziewczyna miała rozciętą skórę na szczęce. Zdezynfekował ranę. To musiało boleć, lecz Vigdis nawet się nie skrzywiła. Resztę ciała, jak zauważył, miała tylko posiniaczoną; jedynie plecy były podrapane szorstkimi deskami podłogi. Rozpaczliwie walczyła, więc dostała kilka ciosów. I z całą pewnością utraciła już dziewictwo. Mogło być dużo gorzej, ale Edwardsa ogarnęła zimna furia. Tak potraktować to śliczne stworzenie. No cóż, podjął decyzję.

- Nie możesz tu pozostać - powiedział. – Musimy uciekać. Ty również. Pójdziesz z nami.

- Ale

- Wybacz. Rozumiem; kiedy Ruscy zaatakowali bazę, też straciłem paru przyjaciół. Nie tak jak ty, mamę i tatę, ale Jezu! - Edwards rozłożył bezradnie ręce, nie mogąc przedrzeć się przez barierę nic nie znaczących słów. - Wybacz, nie mogliśmy przybyć wcześniej.

Czy o to właśnie chodzi niektórym feministkom? - pomyślał. Twierdzą, że gwałt jest zbrodnią, jakiej wszyscy mężczyźni dopuszczają się względem kobiet, by je od siebie uzależnić. Czemu więc chcesz iść na dół i Edwards był najgłębiej przekonany, że postąpili słusznie. Sięgnął po jej dłoń. Nie cofnęła ręki.

- Musimy niebawem się stąd oddalić. Zabierzemy cię ze sobą. Masz chyba w okolicy jakąś rodzinę lub przyjaciół. Zaprowadzimy cię do nich. Tam znajdziesz opiekę. Tu nie możesz zostać. Jeśli zostaniesz, zabiją cię. Rozumiesz?

Zauważył w półmroku energiczne skinienie głowy.

- Tak. Ale proszę proszę mnie zostawić. Chcę być przez chwilę sama.

- Naturalnie - ponownie dotknął jej policzka. – Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zawołaj.

Edwards zszedł na dół. Smith zajął się wszystkim. Trójka Rosjan klęczała na podłodze. Radzieccy żołnierze mieli zasłonięte oczy, zakneblowane usta i związane na plecach ręce. Pilnował ich Garcia. Rodgers był w kuchni, a Smith segregował zwalone na stół przedmioty.

- W porządku, kogo tu mamy?

Teraz już Smith spoglądał na swego oficera z rodzajem uwielbienia.

- Mamy tu ruskiego porucznika; z mokrym jeszcze kutasem. Martwego sierżanta i martwego szeregowca. I dwóch żywych. Porucznik miał przy sobie to, sir.

Edwards odebrał mapę i rozwinął ją.

- Och, do licha, to wspaniale! - mapa popstrzona była różnymi znakami.

- Mamy też drugą lornetkę i radio. Szkoda, że nie możemy go używać. Trochę żywności. Wygląda na gówno, ale lepsze to niż nic. Grackośmy się uwinęli, szefie. Pokonać pięciu Ruskich za pomocą tylko trzech kul.

- Jim, co musimy ze sobą zabrać?

- Tylko jedzenie, sir. Myślę, że dobrze byłoby też wziąć ze dwa ich karabiny wraz z amunicją. Mogą się przydać. Ale już i tak jesteśmy solidnie obładowani

- No i nie mamy prowadzić tu wojny, ale bawić się w skautów, prawda? - Edwards blado się uśmiechnął.

- Myślę, że powinniśmy wziąć też trochę ubrań. Swetry i tak dalej. Bierzemy tę panią?

- Musimy.

Smith przytaknął skinieniem głowy.

- Hm, ma pan rację. Mam nadzieję, że lubi się włóczyć, sir. Jest w kiepskim stanie, a ponadto w ciąży. Tak na moje oko, w czwartym miesiącu.

- W ciąży? - Garcia gwałtownie odwrócił się. - Zgwałcili dziewczynę w ciąży? - zaczął coś gniewnie mamrotać pod nosem po hiszpańsku.

- Mówili coś? - spytał Mikę.

- Ani słowa, sir - odparł Garcia.

- Jim, idź na górę po dziewczynę i przyprowadź ją tutaj. Nazywa się Vigdis. Postępuj z nią ostrożnie i delikatnie.

- Proszę się nie obawiać, sir - Smith ruszył w stronę schodów.

- Ten ze zwisającą pytą to porucznik, tak? – spytał Edwards, a Garcia skinął głową.

Porucznik stanął przed jeńcem. Odsłonił mu oczy i wyjął knebel. Rosjanin był w jego wieku i obficie się pocił.

- Mówisz po angielsku? - spytał Edwards.

Mężczyzna pokręcił głową.

- Spreche deutsch.

W szkole wyższej Edwards uczęszczał przez dwa lata na lektorat niemieckiego, ale nagle odeszła go chęć rozmowy z tym człowiekiem. Zdecydował już o jego losie, a nie miał ochoty rozmawiać z kimś, kogo niebawem zabije; chciał mieć czyste sumienie. Niemniej przez parę minut obserwował radzieckiego porucznika w milczeniu. Studiował uważnie twarz mężczyzny, który dokonał tak okropnej rzeczy. Spodziewał się ujrzeć potwora; ujrzał zwykłego człowieka. Podniósł wzrok. Po schodach schodził Smith z dziewczyną.

- Ona już wszystko ma, szefie. Ciepłe ubranie, buty. Myślę, że weźmiemy dla niej jakąś menażkę, pelerynę i plecak. Pozwoliłem też zabrać szczotkę i inne babskie drobiazgi. Dla nas też wziąłem trochę mydła, zastanawiam się nad brzytwą.

- Wyśmienicie, sierżancie. Vigdis - Edwards zwrócił się do dziewczyny - niebawem ruszamy.

Odwrócił się w stronę Rosjan.

- Leutnant. Wofiir? Warum?

Po co dlaczego to wszystko robi? Nie dla siebie przecież. Dla niej.

Mężczyzna wiedział, co go czeka. Wzruszył ramionami.

- Afganistan.

- Szefie, oni są jeńcami - wtrącił Rodgers. – Chodzi mi o to, sir, że nie może pan

- Panowie, w myśl Wojskowego Kodeksu Karnego jesteście oskarżeni o jeden gwałt i dwa morderstwa. Są to zbrodnie główne - powiedział głośno Edwards, przede wszystkim dlatego, by usprawiedliwić swoją decyzję względem całej trójki. - Czy macie, panowie, coś na swoją obronę? Nie? Jesteście zatem winni. Skazuję was na śmierć.

Lewą ręką porucznik odchylił głowę Rosjanina mocno do tyłu. Prawą wyszarpnął nóż, odwrócił go i z całych sił uderzył skazanego rękojeścią w krtań. Dźwięk uderzenia był zaskakująco głośny. Edwards odepchnął ofiarę nogą. Był to straszny widok. Trwał parę minut. Krtań radzieckiego porucznika pękła natychmiast, blokując tchawicę. Człowiek, nie mogąc złapać tchu, zaczął wykonywać ciałem gwałtowne ruchy w lewo i prawo. Twarz mu pociemniała. Zebrani w pokoju przyglądali się temu w milczeniu. Jeśli nawet ktoś czuł litość, nie okazywał tego po sobie. W końcu ciało znieruchomiało.

- Wybacz, że nie przybyliśmy wcześniej, Vigdis, ale ten stwór nikogo już więcej nie skrzywdzi - Edwards miał nadzieję, że ta amatorska psychoterapia odniesie skutek.

Dziewczyna wróciła na górę. Pewnie chce się umyć - pomyślał Edwards. Czytał gdzieś, że po gwałcie jedyną rzeczą, jakiej kobieta pragnie, to kąpiel; zupełnie jakby chciała zmyć z siebie jakieś widoczne znaki tego, że stała się ofiarą czyjejś zwierzęcej żądzy.

Odwrócił się w stronę dwóch pozostałych Rosjan. Nie mogli przecież wziąć jeńców; powierzone im zadanie dopuszczało użycie wszelkich środków. Z drugiej strony jednak ci żołnierze nie zdążyli jeszcze zgwałcić dziewczyny i

- Zajmę się tym, sir - powiedział cicho Garcia.

Żołnierz stał za plecami klęczących. Jeden z nich wydawał jakieś dźwięki, ale gdyby nawet nie miał knebla, nic by z tego nie wynikło - i tak nikt z obecnych nie znał słowa po rosyjsku. Rosjanie nie mieli szans. Garcia uderzył z boku, przebijając szyję na wylot najpierw jednemu, potem drugiemu. Obaj upadli. Trwało to bardzo krótko. Żołnierz i porucznik poszli do kuchni umyć ręce.

- W porządku, załadujemy ich do samochodu i odwieziemy na główną szosę. Może zdołamy upozorować wypadek i spalić ciała razem z samochodem. Weźmiemy jakieś flaszki z alkoholem. Zrobimy tak, żeby wyglądało, że się upili.

- Byli pijani, sir - Rodgers pokazał butelkę z przezroczystym płynem.

Edwards obrzucił naczynie szybkim spojrzeniem, ale natychmiast odepchnął od siebie pokusę.

- Pomyślmy. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, ci chłopcy pilnowali skrzyżowania; może odbywali tylko patrol. Nie myślę, by Ruscy strzegli każdego skrzyżowania na tej wyspie. Przy odrobinie szczęścia ich przełożeni nie dowiedzą się nawet, że mogło to mieć jakikolwiek związek z nami.

Nikła nadzieja - pomyślał - ale zawsze nadzieja.

- Szefie - odezwał się Smith. - Jeśli chcesz, możemy

- Wiem. Pan i Rodgers zostaniecie tutaj i zajmiecie się tym. Jeśli znajdziecie jeszcze coś użytecznego, weźcie. Gdy wrócimy, natychmiast zabieramy stąd nasze dupska.

Na tył samochodu załadowali z Garcia pięć trupów, sprawdziwszy uprzednio zawartość auta. Zabrali przeciwdeszczowe peleryny, prawie takie same jak ich własne, oraz parę innych przedmiotów. Potem szybko ruszyli w kierunku autostrady.

Dopisało im szczęście. Na skrzyżowaniu nie było żadnego posterunku zapewne z tego względu, że droga prowadziła donikąd. Rosjanie więc musieli odbywać po prostu patrol, a do farmy udali się na wypoczynek i rozrywki. Dwieście metrów dalej, wzdłuż nadbrzeżnej autostrady ciągnął się pas stromych skał. Podprowadzili tam samochód i usadowili zwłoki na siedzeniach. Garcia wlał do środka pięć galonów benzyny. Następnie auto z otwartym tyłem podepchali na sam skraj urwiska. Kiedy pojazd przechylał się przez krawędź, żołnierz piechoty morskiej cisnął do środka odbezpieczony rosyjski granat. Nie obserwowali rezultatów swej roboty. Dzielące ich od farmy kilkaset metrów przebyli biegiem. Tam już wszyscy czekali gotowi do wymarszu.

- Musimy spalić dom, proszę pani - wyjaśnił Smith. - Jeśli tego nie zrobimy, Rosjanie natychmiast domyślą się, co się tu naprawdę stało. Pani rodzice nie żyją, ale z pewnością chcieliby, aby pani żyła, prawda?

Dziewczyna ciągle jeszcze znajdowała się w zbyt wielkim szoku, by znaleźć odpowiedź. Pokiwała tylko bezradnie głową. Rodgers i Smith przenieśli zwłoki na górę i ułożyli je na łóżkach. Lepiej byłoby ciała pogrzebać, ale nie mieli na to czasu.

- W drogę - polecił Edwards. Musieli szybko stąd uciekać. Ktoś mógł dostrzec płonący samochód, a skoro Rosjanie dysponowali helikopterem - Garcia, proszę zaopiekować się panią. Smith, pan pilnuje tyłów. Rodgers, prowadzisz. Za trzy godziny musimy być dziesięć kilometrów stąd.

Smith odczekał dziesięć minut i wrzucił do domu granat. Rozlana na podłodze parteru nafta zajęła się natychmiast.


USS „Chicago'

Teraz już mieli dużo lepszy kontakt. Ustalili, że jednym z okrętów jest rakietowy niszczyciel klasy Kashin. Hałas robiony przez jego śruby wskazywał, że jednostka porusza się z szybkością dwudziestu jeden węzłów. Pierwsze okręty radzieckiego konwoju odległe były od „Chicago' o trzydzieści siedem mil. Wydawało się, że przemieszczają się w dwóch grupach - prowadząca formacja płynęła wachlarzem i osłaniała drugą. McCafferty polecił wysunąć wykrywacz radarów. Urządzenie wykazało wiele źródeł dźwięku, ale tego kapitan się spodziewał.

- Peryskop w górę.

Bosman ruszył do pierścienia, rozłożył rączki peryskopu i cofnął się o krok. McCafferty szybko omiótł spojrzeniem horyzont. Po dziesięciu sekundach złożył uchwyty; peryskop ponownie opadł do studzienki.

- Załoga, mamy przed sobą bardzo pracowity dzień - odezwał się kapitan. Miał zwyczaj w miarę możliwości informować zgromadzonych w centrum bojowym ludzi o wszystkim, co ich czeka. Im więcej wiedzą, tym lepiej wykonują zadania. - Widziałem dwa beary-F, jeden na północy, drugi na zachodzie. Oba były bardzo daleko, ale dam głowę, że zrzucają pławy.

Zwracając się do pierwszego oficera, dodał:

- Schodzimy na sto siedemdziesiąt metrów. Prędkość pięć węzłów. Pozwolimy im podejść.

- Sterownia, tu sonar.

- Tak jest, tu sterownia - odparł McCafferty.

- Odbieramy impulsy aktywnych pław sonarowych na północnym zachodzie. Naliczyliśmy sześć źródeł. Impulsy bardzo słabe. - Szef hydrolokacji odczytał współrzędne. - Od konwoju nadal nie dobiegają żadne sygnały aktywnych hydrolokatorów.

- Wybornie - McCafferty odłożył mikrofon na widełki. „Chicago” pochylony pod kątem piętnastu stopni szybko się zanurzał. Kapitan obserwował wskazania batytermografu. Na głębokości siedemdziesięciu pięciu metrów woda gwałtownie się oziębiła, na odcinku dalszych dwudziestu pięciu jej temperatura spadła o dwanaście stopni. Dobrze, owa gruba warstwa zapewni im wyśmienite schronienie, a głęboka, zimna woda zagwarantuje dobrą pracę sonarów.

Dwie godziny wcześniej McCafferty polecił usunąć z jednej z wyrzutni torpedę, zaś na jej miejscu umieścić rakietę Harpoon. Wprawdzie w razie spotkania z okrętem podwodnym mógł użyć tylko jednej torpedy, za to był w stanie oddać aż trzy salwy do jednostek nawodnych; zostawały też tomahawki. Już teraz mógł strzelać i spodziewać się trafienia, ale szkoda było mu pocisku; po co tracić go na niewielki okręt patrolowy, skoro dalej czeka krążownik i lotniskowiec.

Najpierw chciał dobrze namierzyć cele. Walka z nimi nie będzie rzeczą prostą, lecz przeznaczeniem okrętów podwodnych klasy 688 nie były zadania łatwe. Udał się do przedziału hydrolokacji.

Szef sonaru dostrzegł go kątem oka.

- Kapitanie, chyba namierzyliśmy „Kirowa'. Odebraliśmy sześć impulsów sonaru o niskiej częstotliwości. Myślę, że to on; współrzędne: zero-trzy-dziewięć. Próbuję teraz wyodrębnić charakterystykę hydrolokacyjną jego silników. I jeśli w porządku, po prawej znów zrzucili parę pław sonarowych.

Na ekranie pojawiły się kolejne punkciki świetlne, tym razem mocno na prawo od pierwszego rządka. Dzieliła je spora odległość.

- Szefie, zrzuca pławy sonarowe według szewronów, tak? - spytał McCafferty.

Sonarzysta z uśmiechem skinął głową. Skoro Rosjanie opuszczali pławy sonarowe pod kątem w dwóch liniach, po lewej i prawej stronie konwoju, znaczyć to mogło, że kierują się prosto na „Chicago'. Okręt podwodny nie musiał wykonywać żadnego manewru, by do nich dotrzeć. Powinien tylko czekać cierpliwie; jak wykopany grób.

- Wydaje się, że raz szukają pod warstwą a raz nad nią. Między nimi wielki odstęp - szef, nie odrywając wzroku od ekranu, zapalił papierosa. Stojąca obok popielniczka pełna była niedopałków.

- Dobrze go sobie namierzymy. Doskonała robota, Barney.

Kapitan poklepał po ramieniu szefa sonarzystów i wrócił do centrum bojowego, gdzie kierująca ogniem grupa marynarzy nanosiła na nakres nowe kontakty. Wyglądało na to, że między pławami są dwie mile przerwy. Jeśli Rosjanie rzeczywiście sondują ocean za pomocą pław raz nad warstwą, a raz pod nią, „Chicago' miał szansę przemknąć między nimi. Problem stanowiły tylko pławy bierne, których obecności nie mogli wykryć. McCafferty stał przy peryskopie i obserwował ludzi programujących komputer sterujący ogniem. Za plecami miał innych członków załogi, którzy mozolili się nad papierowymi nakresami i wyliczeniami podręcznych kalkulatorów. Pulpit kontroli wyrzutni błyskał licznymi światełkami wskazującymi pełną gotowość bojową. Okręt przygotowywał się do walki.

- Zmniejszyć głębokość do siedemdziesięciu metrów. Posłuchamy, co nowego nad warstwą.

Manewr wykonany został natychmiast.

- Mamy bezpośredni namiar na cele - oznajmił główny sonarzysta. Mogli obecnie wykrywać i śledzić dźwięki wydawane przez radzieckie jednostki bez względu na zanikające i pojawiające się strefy konwergencyjne.

McCafferty rozluźnił się. Wkrótce będzie miał zajęć po uszy.

- Kapitanie, za chwilę zrzucą kolejną pławę. Wypuszczają je przeciętnie co kwadrans, a ta może spaść bardzo blisko nas.

- Znów odbieram sonar typu Horse-Jaw, sir - dobiegło ostrzeżenie z hydrolokacji. - Tym razem współrzędne: trzy-dwa-zero. To krążownik „Kirow'. O, następny sygnał. Łapiemy aktywny hydrolokator o średniej częstotliwości. Powtarzam i na pozycji trzy-trzy-jeden mamy aktywny sonar średniej częstotliwości. Przemieszcza się z lewej do prawej. To chyba krążownik do zwalczania okrętów podwodnych klasy Kresta II.

- Chyba ma pan rację - powiedział oficer znad nakresu. - Pozycja: trzy-dwa-zero jest prawie zbieżna z położeniem dwóch śledzonych przez nas na ekranach okrętów, ale wystarczająco odległa, by mógł to być jakiś nowy kontakt. Pozycja: trzy-trzy-jeden pokrywa się ze środkowym okrętem eskorty. Kresta, wraz z jednostką flagową, będzie dowodziła ochroną. Muszę mieć trochę czasu, by obliczyć odległość.

Kapitan polecił zostawić okręt nad warstwą; w każdej chwili jednak był gotów do błyskawicznej ucieczki w dół. Obraz taktyczny stawał się coraz klarowniejszy. Mieli już wstępne współrzędne „Kirowa'. Niemal wystarczające, by oddać strzał, lecz ciągle brakowało dokładnych danych o odległości. Między „Chicago' a krążownikiem znajdowały się dwa okręty eskortowe i, jeśli nie obliczyliby jej precyzyjnie, pocisk mógłby przez pomyłkę trafić w niszczyciela lub fregatę. W międzyczasie szef wyrzutni harpoonów zaprogramował rakiety na jednostkę, która jego zdaniem musiała być „Kirowem'.

„Chicago' zaczął poruszać się zygzakami, zbaczając z kursu to w lewo, to w prawo. Kiedy zmieniał pozycję, współrzędne celów w hydrolokatorze też się zmieniały. Zespół namierzający musiał to cały czas uwzględniać przy dokonywaniu pomiarów poszczególnych celów. Ruch prostoliniowy okrętu - podstawowe zadanie z trygonometrii na wyższych uczelniach - nie miał tu zastosowania, gdyż należało wkalkulować szybkości i kursy obiektów ruchomych. Komputer niewiele mógł tu przyspieszyć, ale jeden z oficerów od namiaru znany był z tego, że umiał wykorzystać do tych wyliczeń ruch kolisty okrętu i był w stanie podać pozycję jednostki szybciej niż komputer.

Panujące wśród załogi napięcie nieco zelżało. Lata treningu robiły swoje. Dane zostały opracowane i naniesione na nakresy. Marynarze w jednej chwili jakby stopili się w jedno z instrumentami, które obsługiwali. Uczucia przestały się liczyć, emocje opadły i tylko świecące od potu twarze świadczyły o tym, że stoją tu żywe istoty ludzkie a nie maszyny. Ich los całkowicie zależał od operatorów sonaru. Energia dźwiękowa dochodząca z powierzchni oceanu była jedynym wskaźnikiem, co się tam dzieje. Każdy nowy raport dotyczący współrzędnych przeciwnika sprawiał, że ludzie zagłębiali się w gorączkowej pracy. Było już całkiem oczywiste, że cele płyną zakosami, co jeszcze utrudniało wyliczenia.

- Dowodzenie, tu sonar. Aktywna pława niedaleko lewej burty! Chyba poniżej warstwy.

- Ster prawo, dwie trzecie naprzód – natychmiast zakomenderował pierwszy oficer.

McCafferty wszedł do hydrolokacji i nałożył słuchawki. Impulsy były głośne, ale zniekształcone. Jeśli pława znajdowała się poniżej gradientu temperaturowego, emitowane przez jego okręt prosto w górę sygnały będą nie do wykrycia przypuszczalnie.

- Jaka siła dźwięku? - zapytał.

- Duża - odparł szef. - Mogą nas znaleźć. Jeśli się oddalimy o pół kilometra, z pewnością nas stracą.

- W porządku, nie mogą przecież mieć wszystkiego na podglądzie.

Pierwszy oficer przeprowadził „Chicago' jeszcze tysiąc metrów i ustawił go na głównym kursie. Wszyscy mieli świadomość, że gdzieś w górze krąży samolot Bear-F uzbrojony w samonaprowadzające torpedy i sonary wyłapujące sygnały z pławy. Jak czułe są te urządzenia i jak sprawni ludzie? Na to pytanie nikt z załogi „Chicago' nie znał odpowiedzi. Upłynęły trzy pełne napięcia minuty, ale nic się nie wydarzyło.

- Jedna trzecia naprzód. Kurs w lewo trzy-dwa-jeden - polecił pierwszy oficer. Przepływali właśnie linię pław; od celu dzieliły ich jeszcze trzy takie bariery. Już prawie ustalili odległość od trzech eskortowców; ciągle nie znali dystansu, jaki dzielił ich od „Kirowa'.

- Załoga, beary mamy już za sobą. Jeden kłopot z głowy. Odległość do najbliższej jednostki? - spytał McCafferty oficera.

- Dwadzieścia trzy tysiące metrów. To chyba sovremenny. Kresta znajduje się około pięciu tysięcy na wschód od niego. Namierza okolicę sonarami kadłubowymi o zmiennej głębokości.

McCafferty skinął głową. Hydrolokator tego typu mógł akurat znajdować się pod warstwą, miał wtedy niewielkie szansę wykrycia obecności „Chicago'. Obawiać się natomiast należało sonarów kadłubowych, ale był to problem na później. W porządku - pomyślał kapitan. – Wszystko przebiega zgodnie z planem

- Dowodzenie, tu sonar, torpedy w wodzie, współrzędne: trzy-dwa-zero! Sygnał słaby. Powtarzam, torpedy w wodzie na pozycji trzy-dwa-zero. Współrzędne się nie zmieniają. Ponadto włączyło się wiele aktywnych sonarów. Odbieramy wzrastający hałas śrub od strony celów

Jeszcze przed zakończeniem raportu McCafferty był w przedziale hydrolokacji.

- Współrzędne torped zmienne?

- Teraz tak. Poruszają się od lewej do prawej Jezu, myślę, że Ruskich ktoś atakuje. Trafienie! - szef dziobnął palcem w ekran.

Na prawo od „Kirowa' pojawiły się trzy linie jaskrawych punkcików. Obraz na monitorze nagle oszalał. Urządzenia o         małej i średniej częstotliwości rozpaliły się liniami aktywnych sonarów. Kiedy okręty zaczęły przyspieszać i zmieniać gwałtownie pozycje, linie na ekranach pojaśniały.

- Następna eksplozja! Na tej samej współrzędnej o, cholera! Wybuchy w wodzie. Jakiś pocisk. Kolejna torpeda. Współrzędne zmienne: od prawej do lewej.

Teraz już wykres stał się dla McCafferty'ego zbyt skomplikowany. Szef rozwinął harmonogram, by ułatwić sobie interpretację, ale tylko on i jego doświadczeni współpracownicy mogli coś z tego pojąć.

- Kapitanie, wygląda na to, że ktoś wdarł się w środek konwoju i zaatakował go. Trzykrotnie solidnie trafił „Kirowa' i teraz Rosjanie próbują dostać napastnika. Te dwa okręty wyraźnie skupiły się na jakimś obiekcie. Ja kolejna torpeda w wodzie. Nie wiem, czyja. Jezu, proszę popatrzeć na te wszystkie eksplozje!

McCafferty ruszył w stronę rufy.

- Głębokość peryskopowa!

„Chicago' wystrzelił w górę i po minucie zajął wymaganą pozycję.

Kapitan ujrzał na horyzoncie jakiś maszt i słup czarnego dymu na pozycji trzy-dwa-zero. Działało ponad dwadzieścia radarów, a w eterze rozbrzmiewało wiele głosów.

- Peryskop w dół. Mamy dokładne dane jakichś celów?

- Nie, sir - odparł pierwszy oficer. - Kiedy ich jednostki zaczęły manewry, wszystkie nasze wyliczenia szlag trafił.

- Jak daleko do najbliższych pław?

- Dwie mile. Jesteśmy dokładnie w linii przerwy.

- Głębokość dwieście siedemdziesiąt metrów. Cała naprzód. Przechodzimy.

Silniki „Chicago' pchnęły go z szybkością trzydziestu węzłów. Pierwszy oficer opuścił okręt na wyznaczoną przez kapitana głębokość, prowadząc go znacznie poniżej pław sonarowych przeznaczonych do penetracji płytkich wód.

McCafferty zatrzymał się przy stole nakresowym, wyjął z kieszeni długopis i nieświadomie zaczął gryźć plastikową obsadkę. Obserwował, jak okręt coraz bardziej zbliża się do wrogiej formacji. Przy tak dużej prędkości hydrolokatory stawały się prawie bezużyteczne, ale niebawem do wnętrza okrętu zaczęły docierać pochodzące z eksplozji dźwięki o niskiej częstotliwości. „Chicago', aby uniknąć pław sonarowych, kluczył przez dwadzieścia minut. Załoga z kontroli ognia gorączkowo uaktualniała współrzędne celów.

- W porządku, zmniejszyć szybkość do jednej trzeciej i powrócić na peryskopową - odezwał się McCafferty. - Proszę nasłuch.

Obraz na ekranach sonaru natychmiast się wyostrzył. Rosjanie jak szaleni poszukiwali okrętu, który zaatakował ich jednostkę flagową. Po jednym radzieckim okręcie ślad zupełnie zaginął; więc co najmniej jeden został zatopiony lub mocno uszkodzony. W wodzie ciągle słychać było eksplozje przerywane wyjącym dźwiękiem pędzących torped. Wszystko to działo się niebezpiecznie blisko „Chicago'.

- Obserwacja bojowa. Peryskop w górę!

Urządzenie błyskawicznie wysunęło się ze studzienki. McCafferty zlustrował okolicę nisko nad wodą.

- Jezus Maria!

Ekran telewizyjny pokazał, że w odległości zaledwie połowy mili, po ich prawej stronie leciał bear, który kierował się na północ w stronę formacji. Kapitan zobaczył siedem jednostek - głównie wierzchołki ich masztów - ale jeden z sovremennych, oddalony od Amerykanów około cztery mile, był bardzo głęboko zanurzony. Dymy, które McCafferty ujrzał był poprzednio, zniknęły. Wodę rozdzierały impulsy pochodzące z radzieckich hydrolokatorów.

- Wysunąć radar. Włączyć, ale jeszcze nie uruchamiać.

Podoficer wysunął urządzenie, włączył zasilanie i instrument zostawił w pozycji: „gotów'.

- Teraz. Dwa obroty omiatające - polecił z kolei kapitan.

Był to bardzo ryzykowny manewr. Istniało ogromne prawdopodobieństwo, że Rosjanie wykryją amerykańskie urządzenie i zaatakują.

Radar pracował dokładnie dwanaście sekund. „Wymalował' na ekranie dwadzieścia sześć celów, dwa bardzo blisko siebie, w miejscu, gdzie powinien być „Kirow'. Operator radiolokacji natychmiast wprowadził współrzędne do komputera sterującego rakietami Mk-117 i przekazał informacje do tkwiących w wyrzutniach torpedowych rakiet Harpoon. Umieszczone w ich dziobach urządzenia samosterujące przyjęły dane. Oficer dyżurny przy konsoli gotowości bojowej broni sprawdził wskaźniki, po czym wybrał dwa najbardziej obiecujące dla rakiet cele.

- Gotowe!

- Zalać wyrzutnie! - polecił McCafferty. – Otworzyć luki!

- Dane wprowadzone - oznajmił cicho operator wyrzutni. - Kolejność ataku: dwójka, jedynka, trójka.

- Ognia! - rozkazał McCafferty.

- Dwójka poszła - okręt podwodny zadrżał, kiedy kompresja wypchnęła rakietę. Potem rozległ się syk – to w próżnię po niej zaczęła się wdzierać woda. – Jedynka poszła trójka poszła. Druga, pierwsza i trzecia odpalone, sir. Wyloty wyrzutni zatrzaśnięte. Woda jest wypompowywana.

- Załadować marki-48. Przygotować do odpalenia tomahawki - zarządził McCafferty.

Obsługa kontroli ogniowej uaktywniła drzemiące w dziobie rakiety.

- Peryskop w górę.

Podoficer zakręcił kołem. McCafferty ujrzał smugę dymu ostatniego harpoona, a tuż obok niego kapitan energicznie złożył uchwyt peryskopu i odsunął się do tyłu.

- Nadlatuje helix. Zanurzenie i cała w lewo.

„Chicago” runął w głębinę. Radziecki helikopter do zwalczania okrętów podwodnych widział wystrzeloną spod wody rakietę i teraz nadlatywał w to miejsce.

- Ster, cała w lewo.

- Ster, cała w lewo.

- Przeleciał na wysokości trzydziestu metrów. Prędkość piętnaście węzłów - zameldował pierwszy oficer.

- O, tu jest - odparł McCafferty. Impulsy aktywnego sonaru z helikoptera odbiły się od kadłuba okrętu.

- Ster cała w prawo. Wystrzelić generator szumów.

Kapitan rozkazał przyjąć kurs wschodni i redukować prędkość w miarę, jak zagłębiali się w interklinę. Przy odrobinie szczęścia helikopter może potraktować generator szumów jako dźwięki kawitacyjne i zaatakować w tamtym miejscu. W tym czasie „Chicago' spokojnie się oddali.

- Dowodzenie, tu sonar. Zbliża się niszczyciel. Współrzędne: trzy-trzy-dziewięć. Chyba sovremenny. Torpeda za rufą. Współrzędne: dwa-sześć-pięć.

- Ster dwadzieścia stopni w prawo. Dwie trzecie naprzód. Nowy kurs: jeden-siedem-pięć.

- Dowodzenie, tu sonar. Nowy kontakt. Dwie śruby. Cel włączył własny sonar małej częstotliwości. Prawdopodobnie udaloy. Szybkość: dwadzieścia pięć węzłów. Współrzędne: trzy-pięć-jeden, kurs stały. Torpeda zmieniła kurs. Niknie.

- Wyśmienicie - kiwnął głową McCafferty. - Helikopter zajął się generatorem szumów. Tego mamy z głowy. Jedna trzecia naprzód. Schodzimy na głębokość trzystu trzydziestu metrów.

Sovremenny nie był dla nich specjalnie groźny. Z udaloyem rzecz się miała zupełnie inaczej. Ten nowy model radzieckiego niszczyciela posiadał hydrolokator małej częstotliwości, który w pewnych okolicznościach mógł nawet penetrować interklinę oraz dysponował dwoma helikopterami i torpedami rakietowymi dalekiego zasięgu. Czasami były one skuteczniejsze niż amerykańskie pociski do zwalczania okrętów podwodnych.

Bach!

Wewnątrz podwodnego okrętu rozniósł się dźwięk uderzenia impulsu sonaru małej częstotliwości. Trafił w „Chicago' za pierwszym razem. Czy zdradzi pozycję amerykańskiego okrętu załodze udaloya? A może gumowa wykładzina pochłonęła impuls?

- Współrzędne celu: trzy-pięć-jeden. Jego prędkość spadła do dziesięciu węzłów - zameldował sonarzysta.

- W porządku. Zwolnił. Szuka nas. Hydrolokacja, jak silny był impuls?

- Na granicy wykrywalności, sir. Prawdopodobnie jednak sygnał nie wrócił. Cel manewruje. Obecna pozycja: trzy-pięć-trzy. Cały czas przeczesuje impulsami dźwiękowymi wodę, ale kieruje je daleko na zachód i wschód od nas. Kolejny sonar zainstalowany na helikopterze. Współrzędne: zero-dziewięć-osiem. Sygnał przechodzi pod interkliną, jest bardzo słaby.

- Kurs zachodni - polecił McCafferty pierwszemu oficerowi. - Zatoczymy szeroki łuk i zbliżymy się do nich od morza.

Kapitan wrócił do kabiny sonarowej. Kusiło go, by zaatakować udaloya ale wystrzelenie torpedy z głębokości, na której przebywali, kosztowałoby ich zbyt wiele sprężonego powietrza. Ponadto McCafferty chciał zniszczyć główne jednostki, nie eskortę. Mimo to zespół sterujący ogniem obliczył i wprowadził do komputera dane na wypadek, gdyby atak na niszczyciela okazał się konieczny.

- Ale bajzel - westchnął szef sonarzystów. - Poszukiwania podwodne na północy nieco się uspokoiły. Cele albo wracają na wyznaczone pozycje, albo odpływają. Trudno powiedzieć. Och, zrzucają następne pławy – szef wskazał palcem pojawiające się na ekranie równe linie punkcików, które zbliżały się do „Chicago'. – Następna może spaść bardzo blisko, sir.

McCafferty wsunął głowę do centrum bojowego,

- Kurs na południe. Szybkość dwie trzecie.

Kolejna pława spadła dokładnie nad okrętem. Jej przetwornik opadł na kablu poniżej warstwy i zaczął automatycznie wysyłać impulsy.

- Teraz na pewno mają nas, kapitanie.

McCafferty polecił zmienić kurs i płynąć pełną parą na zachód. Trzy minuty później do wody wpadła torpeda; nie wiedzieli, czy pochodziła z beara, czy z udaloya. Szukała ich o milę od ich rzeczywistej pozycji. Potem odpłynęła. Uratował okręt system bezechowy. Teraz z kolei pojawił się przed nimi hydrolokator helikoptera. Zmienili kurs na południowy. McCafferty zdawał sobie sprawę, że oddala się od Rosjan, ale nic nie mógł zrobić. Ścigały go obecnie dwa helikoptery i wymknięcie się zrzuconym przez nie sonarom nie należało do prostych zadań. Było oczywiste, że Rosjanie nie tyle chcieli ich znaleźć, co odgonić, a on nie mógł manewrować na tyle szybko, by wyminąć pławy. Po dwóch godzinach amerykański okręt podwodny wyszedł z zasięgu radzieckiej hydrolokacji. Ostatnie wskazania mówiły, że siły rosyjskie przyjęły kurs południowo-wschodni, na Andoyę.

McCafferty klął w duchu. Wszystko zrobił prawidłowo, przedarł się przez radziecką obronę, wiedział, jak przemknąć przez osłonę niszczycieli. Lecz tam już ktoś był i zapewne zaatakował „Kirowa' - ich cel! Przemyślany do końca plan kapitana wziął w łeb. Jego trzy harpoony zapewne trafiły; pod warunkiem, że Iwan ich nie zestrzelił. Tego jednak Amerykanie nie wiedzieli. Kapitan USS „Chicago' sporządził raport z przebiegu akcji i przekazał go do dowództwa okrętów podwodnych na Atlantyku. Zastanawiał się cały czas, czemu sprawy ułożyły się, jak się ułożyły.


Stornoway, Szkocja

- To bardzo daleko - mruknął pilot myśliwca.

- Daleko - przyznał Toland. - Ostatni raport donosił, że grupa, by uniknąć ataku floty podwodnej, skierowała się na południowy wschód. Wyliczyliśmy, że konwój powróci na kurs południowy, ale nie wiemy, gdzie obecnie się znajduje. Norwedzy wysłali wprawdzie na rekonesans swego ostatniego RF-5, lecz ten zaginął. Musimy zniszczyć tę flotę, nim dotrze do Bodo. Tyle, że aby ją zniszczyć, trzeba wiedzieć, gdzie jest.

- Żadnych danych satelitarnych?

- Żadnych.

- W porządku. Lot rekonesansowy tam i z powrotem potrwa cztery godziny. Będę potrzebował towarzystwa tankowca powietrznego mniej więcej przez trzysta mil.

- To żaden problem - odparł oficer RAF-u. – Proszę tylko uważać. W jutrzejszej akcji muszą wystartować wszystkie tomcaty.

- Będę gotów za godzinę - powiedział krótko pilot i oddalił się.

- Powodzenia, staruszku - mruknął cicho kapitan.

Miała to być trzecia próba zlokalizowania z powietrza radzieckiej floty desantowej. Po utracie norweskiej maszyny zwiadowczej Anglicy próbowali zrobić to za pomocą jaguara. Ten również zaginął. Najlepszym rozwiązaniem byłby hawkeye z silnym radarem przechwytującym, ale Brytyjczycy nie pozwalali oddalać się swoim E-2 od wybrzeży. Radary Zjednoczonego Królestwa doznały zbyt dotkliwych strat i hawkeye'e były niezbędne do obrony swej ojczyzny.

- Nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko - zauważył Toland.

Mieli wyśmienitą okazję zadać flocie radzieckiej decydujący cios. Jeśli zlokalizują miejsce jej pobytu, o świcie ruszy atak. Lotnictwo NATO planowało uderzyć na Rosjan pociskami powietrze-woda, ale duża odległość nie pozwalała samolotom aliantów długo krążyć w poszukiwaniu celu. Najpierw należało go namierzyć. Tymi sprawami mieli zajmować się Norwedzy; plany NATO jednak nie przewidziały kompletnego zniszczenia norweskiego lotnictwa w pierwszym tygodniu wojny. A jednak Rosjanie odnieśli na morzu sukces taktyczny - pomyślał Toland. Podczas gdy wojna lądowa w Niemczech utknęła w martwym punkcie, dumna flota NATO została wymanewrowana przez tępych - jak się wydawało - Rosjan i zbita z tropu.

Zajęcie Islandii było majstersztykiem. NATO wciąż nie mogło pozbierać się po utracie linii obronnej Grenlandia-Islandia-Wyspy Brytyjskie i usiłowało niezdarnie załatać tę dziurę, tworząc barierę z okrętów podwodnych. Rosyjskie backfire'y wylatywały daleko na Północny Atlantyk; każdego dnia atakowały jakiś konwój. A przecież jeszcze na oceanie nie pojawiły się główne siły podwodne Rosjan. Kombinacja tych dwóch formacji - lotnictwa i marynarki podwodnej - może zamknąć nam Atlantyk - myślał Toland. - A wtedy przegramy.

Nie wolno było dopuścić do zajęcia przez Rosjan Bodo w Norwegii. Jeśli raz się tam usadowią, radzieckie lotnictwo będzie miało otwartą drogę do Szkocji, a także możliwość dokonywania bezkarnych nalotów na Atlantyk. Roland potrząsnął głową. Jeżeli tylko uda się zlokalizować Rosjan, zostaną zniszczeni. Amerykanie posiadali wystarczającą siłę i odpowiednie plany. Można przecież wysyłać rakiety z dala od wrogich wyrzutni SAM-ów dokładnie tak, jak Iwan postępował z konwojami aliantów.

Pierwszy wystartował tankowiec powietrzny, a pół godziny po nim myśliwiec. Toland wraz ze swoim angielskim kolegą siedzieli w centrum wywiadowczym i drzemali, nie zwracając uwagi na terkoczące dalekopisy. Jeśli pojawi się coś (ważnego, młodszy oficer dyżurny z pewnością ich obudzi. Wyżsi oficerowie przecież również potrzebowali snu.

- Co takiego? - Toland drgnął, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

- On wraca, sir. Wraca pański tomcat, komandorze - sierżant RAF-u wręczył Bobowi filiżankę herbaty. – Będzie tu za kwadrans. Pomyślałem sobie, że zechce się pan nieco odświeżyć.

- Och, dziękuję sierżancie - Toland przeciągnął dłonią po szorstkich policzkach, ale postanowił się nie golić. Kapitan zaś ogolił się głównie ze względu na swój elegancki wąsik.

F-14 wylądował z wdziękiem. Silniki mruczały na niskich obrotach, a rozpięte skrzydła jakby dziękowały za to, że maszyna mogła osiąść na czymś szerszym niż pokład lotniskowca. Pilot przetoczył samolot do hangaru i natychmiast wyskoczył z kabiny. Technicy wyjmowali z kamery film.

- Żadnych okrętów, chłopcy - oznajmił z miejsca.

Za nim zbliżał się drugi pilot - oficer radaru przechwytującego.

- Boże drogi, ależ tam myśliwców - odezwał się. - Nigdy tylu nie widziałem.

- Trafiłem jednego skurwysyna. Ale żadnych okrętów. Oblecieliśmy wybrzeże od Orland do Skagen. Ani jednej jednostki nawodnej.

- Jest pan tego pewien? - spytał oficer RAF-u.

- Może pan sprawdzić na filmach, kapitanie. Żadnego kontaktu wzrokowego, nic na podczerwieni, żadnej emisji radarowej. Tylko masa myśliwców. Zaczęliśmy je spotykać na południe od Stokke i naliczyliśmy ile, Bili?

- Siedem sztuk. Jak sądzę, głównie migi-23. Wykrywaliśmy masę radarów High Lark, ale nie mieliśmy z nimi kontaktu wzrokowego. Jedna z obcych maszyn zbliżyła się na tyle, że potraktowałem ją rakietą Sparrow. Widzieliśmy rozbłysk. To był trudny strzał. Ale nikt z naszych miłych gości do Bodo nie płynie. Chyba że okrętem podwodnym.

- Zawróciliście w Skagen?

- Skończył się film i pozostało niewiele paliwa. Ponadto do Bodo strzegły dostępu myśliwce przeciwnika. Myślę, że należałoby zwrócić uwagę na Andoyę. Do tego jeszcze potrzebujemy innej maszyny. Może SR-71. Ja musiałbym w tamtych okolicach uzupełniać paliwo, a działa tam ogromna liczba ich myśliwców.

- Trudna sprawa - powiedział kapitan RAF-u. - Nasze samoloty mają zbyt mały zasięg, by zaatakować Andoyę, natomiast większość tankowców powietrznych jest zatrudniona gdzieś indziej.



WĘDRÓWKI


Islandia

Kiedy opuścili łąki, wkroczyli w okolicę oznaczoną na mapie jako pustkowia. Przez pierwszy kilometr posuwali się po względnie płaskim terenie. Niebawem jednak musieli sforsować siedemsetmetrowe wzgórze o nazwie Glymsbrekkur. Nóżki szybko zapominają o odpoczynku - pomyślał Edwards. Deszcz nie ustawał, a gęsty półmrok zmuszał do powolnego marszu. Mijali wiele luźnych skał i kamieni grożących kroczącym po nich ludziom fatalną kontuzją. Uciekinierzy mieli już obolałe od ciągłych potknięć kostki, których nie potrafiły ochronić nawet wysokie, mocno sznurowane buty. Po sześciu dniach nieustannego przebywania pod gołym niebem Edwards i żołnierze piechoty morskiej zaczynali rozumieć, jak bardzo są zmęczeni.

Każdy krok wywoływał w ludziach taki ból, że musieli się zmuszać by iść. W ramiona bezlitośnie wrzynały się paski plecaków. Od dźwiganej broni i nieustannego poprawiania bagażu bolały ręce. Karki mieli wciąż pochylone i zdrętwiałe; ciągłe rozglądanie się w poszukiwaniu przypuszczalnych pułapek kosztowało ich wiele trudu.

Płonąca farma zniknęła za górskim zboczem; pierwsza miła rzecz, jaka im się przytrafiła. W okolicach płonącego domostwa nie zjawiły się żadne helikoptery ani pojazdy z wojskiem. Wszystkich nurtowała jedna myśl: jak długo może to trwać? Jak długo uda się im uniknąć patrolu?

Wszystkich, z wyjątkiem Vigdis. Edwards szedł parę kroków przed nią. Słuchał jej ciężkiego oddechu, słuchał jej płaczu, chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Czy postąpił słusznie? Czy to nie było morderstwo? Czy nie był to zwykły oportunizm? Czy naprawdę wymierzył sprawiedliwość? Czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Tak wiele pytań. Po prostu usunął tamtych z drogi. On i jego ludzie musieli przeżyć. Liczyło się tylko to.

- Odpocznijmy - zaproponował. - Dziesięć minut.

Sierżant Smith sprawdził, gdzie są pozostali, po czym usiadł obok oficera.

- Zrobiliśmy kawał drogi, poruczniku. Wygląda na to, że w ciągu dwóch godzin przebyliśmy prawie dziesięć kilometrów. Myślę, że możemy nieco zwolnić.

Edwards uśmiechnął się blado.

- Może się tu zatrzymamy i zbudujemy dom?

Z ciemności dobiegł chichot Smitha.

- Wedle twojej woli, szefie.

Porucznik rzucił okiem na mapę i porównał ją z tym, co miał przed oczyma.

- Co pan sądzi o tym, byśmy obeszli te moczary z lewej? Z mapy widać, że tam znajduje się wodospad Skulafoss. Chyba jest też sympatyczny, głęboki wąwóz. Może dopisze nam szczęście i znajdziemy jakąś jaskinię. Jeśli nie, to i tak będziemy w nim dobrze ukryci. Żadnych helikopterów. Jak to daleko stąd? Pięć godzin marszu?

- Coś koło tego - zgodził się  Smith. – Musimy przekraczać jakieś szosy?

- Z mapy nic takiego nie wynika. Tylko polne ścieżki.

- Podoba mi się ten pomysł - Smith odwrócił się do dziewczyny. Siedziała oparta plecami o skałę i obserwowała ich w milczeniu. - Jak się pani czuje? - spytał cicho.

- Zmęczona.

Jej ton mówi więcej niż słowa - pomyślał Edwards. Miała bezbarwny, obojętny głos i porucznik zastanawiał się, czy to dobrze, czy źle. Co powinna robić ofiara tak strasznej zbrodni? Rodziców zamordowano na jej oczach, a jej ciało brutalnie zgwałcono. Jakie myśli mogły rodzić się w głowie dziewczyny? Edwards doszedł do wniosku, że powinien ją czymś zająć.

- Dobrze znasz te okolice? - zapytał.

- Mój ojciec tu łowił ryby. Byłam z nim tutaj wiele razy.

Odwróciła twarz. Głos się jej załamał i zaczęła cicho płakać.

Edwards chciał dziewczynę objąć, powiedzieć, że już wszystko dobrze, ale bał się, że tylko pogorszy sytuację. Poza tym kto by uwierzył, że sprawy toczą się pomyślnie?

- Jak stoimy z żywnością, sierżancie?

- Puszek powinno starczyć na cztery dni. Dom przeszukałem dokładnie - szepnął Smith. - Zabrałem też dwie wędki i trochę sideł. W wolnej chwili możemy sami postarać się o jedzenie. Tam, dokąd zmierzamy, znajdziemy wiele ryb. Łososie i pstrągi. Nigdy nie było mnie stać na wędkowanie w Islandii, ale słyszałem, że to świetna zabawa. Mówił pan, że pana ojciec jest rybakiem?

- Łowił homary; to prawie to samo sierżancie, powiedział pan, że nigdy nie było pana na to stać?

- Poruczniku za łowienie ryb płaci się tu dwieście doków dziennie. To za drogo jak na kieszeń sierżanta. Ale skoro każą aż tyle płacić, to muszą tu być ryby, prawda?

- Prawda - przyznał Edwards. - Czas ruszać. Jak dotrzemy do tej góry, ukryjemy się i odpoczniemy.

- Ale przez to możemy się spóźnić.

- Chrzanię to! Najwyżej się spóźnimy. Zmieniły się nieco okoliczności. Iwan zapewne będzie nas szukał. Musimy poruszać się wolniej. A jeśli kumplom po drugiej stronie radia nie przypadnie to do gustu, niech się wypchają. Być może się spóźnimy, ale dotrzemy do celu.

- Masz rację, szefie. Garcia, prowadź! Ty, Rodgers, ubezpieczaj tyły. Jeszcze pięć godzin żołnierze. Potem się wyśpicie.          


USS „Pharris'

Pył wodny kłuł w twarz, ale Morrisowi sprawiało to przyjemność. Na morzu panował przesuwający się z szybkością czterdziestu węzłów sztorm. Rozszalała zielona toń kipiąca białą pianą bryzgała milionem wodnych kropel. Fregata wspinała się na siedmiometrowe fale, po czym gwałtownie spadała w wodne piekło. Tak było przez ostatnich sześć godzin. Okrętem rzucało na wszystkie strony. Za każdym razem, gdy jego dziób zapadał się, ludźmi ciskało do przodu, jak w samochodzie, który pędzi z ogromną prędkością i hamuje. Marynarze chwytali się podpór pokładowych, szeroko rozstawiali nogi, by zrównoważyć ostre przechyły. Ci, którzy musieli przebywać na zewnątrz, jak Morris w tej chwili, mieli na sobie kamizelki ratunkowe i sztormiaki. Niektórzy z młodszych członków załogi z pewnością się pochorują - pomyślał kapitan. Nawet doświadczeni żeglarze nie przepadali za takimi przechyłami.

„Pharris' wrócił do normalnego Condition-3, co pozwalało załodze nieco odpocząć. Większość marynarzy spała. Pogoda taka właściwie uniemożliwiała walkę. Okręt podwodny teoretycznie byłby w stanie wykryć cel za pomocą sonaru, ale huk morza skutecznie głuszył wszelkie impulsy. Obdarzony wyjątkowo wojowniczym duchem kapitan mógł próbować płynąć na głębokości peryskopowej, lecz groziło to postawieniem łodzi w pół wiatru i utratą kontroli nad nim, tego zaś żaden z kapitanów atomowych okrętów podwodnych nie lubił. W sumie „Pharris' musiałby właściwie nadziać się na jakąś jednostkę nawodną, a na to szansa była znikoma. Nie mieli również powodu obawiać się ataku z powietrza. Wzburzone morze skutecznie zakłócało funkcjonowanie systemu samonaprowadzania każdej rosyjskiej rakiety.

Holowana antena sonarowa znajdująca się kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią rozszalałego oceanu w spokojnej już wodzie teoretycznie pracowała bez zakłóceń. Okręt podwodny musiałby jednak poruszać się z dużą prędkością, by emitowane przez niego dźwięki mogły przebić się przez dochodzący z góry hałas; ale nawet wtedy nawiązanie kontaktu bojowego z obcą jednostką stanowiłoby rzecz nader skomplikowaną. Helikopter był unieruchomiony. Maszyna co prawda zdołałaby wystartować, lecz w tych warunkach lądowanie nie wchodziło w grę. Aby fregata mogła okazać się zagrożeniem, łódź podwodna musiałaby znaleźć się w zasięgu rakiety ASROC - to znaczy w promieniu pięciu mil. Było to jednak bardzo mało prawdopodobne. Zawsze mogli wezwać oriona; dwie takie maszyny cały czas krążyły nad konwojem. Morris nie zazdrościł ich załogom, które we wstrząsanych podmuchami wiatru samolotach musiały krążyć pośród chmur zaledwie trzysta metrów nad wodą.

- Kapitanie, kawy? - ze sterowni wyszedł szef Clarke, niosąc w dłoni kubek nakryty spodeczkiem, który miał zapobiec dostaniu się do napoju słonej wody.

- Dzięki - powiedział Morris, sięgnął po naczynie i jednym haustem opróżnił połowę. - Co robi załoga?

- Jest zbyt zmęczona, by rzygać - roześmiał się Clarke. - Śpią jak susły. Długo to jeszcze potrwa, kapitanie?

- Ze dwanaście godzin. Potem ma się przejaśnić. Nadciąga wyż. Z Norfolk nadeszła właśnie prognoza. Sztorm przesuwał się na północ; zapowiadano dwa tygodnie ładnej pogody. Wspaniale.

Szef wychylił się przez barierkę i spojrzał na przedni pokład, by sprawdzić, czy nic się tam nie poluzowało. „Pharris' pruł dziobem fale, od czasu do czasu zanurzając się powyżej burt. W takich razach woda waliła z impetem we wszystko, co znajdowało się na pokładzie. Zadaniem Clarke'a było właśnie zabezpieczenie i solidne umocowanie wszelkich luźnych przedmiotów. Jak większość okrętów klasy 1052 przeznaczonych do rejsów po Atlantyku, na którym często występowały sztormy, „Pharris' miał wzmocnione pasami blachy poszycie dziobu oraz podwyższone ochraniacze przed wodą. Rozwiązywało to - choć nie do końca - problem znany ludziom morza od chwili, kiedy wypłynęli na nie po raz pierwszy. Jeśli człowiek nie stosuje się do wymogów oceanu, szybko umiera. Wprawne oczy Clarke'a w jednej chwili oceniły setki szczegółów. Potem oficer odwrócił się do kapitana.

- Wygląda na to, że trzymamy kurs.

- Pewnie - Morris dokończył kawę. - Kiedy już skończy się ten sztorm, znów będziemy musieli ustawiać „handlarzy' w szyku.

Clarke skinął głową. Podczas takiej pogody wyjątkowo trudno było utrzymać pozycję w konwoju.

- Świetnie, kapitanie. Jak dotąd wszystko dobrze umocowane.

- A co na ogonie?

- Spokojna głowa, sir. Cały czas czuwa tam dyżurny. Wszystko w porządku; chyba żebyśmy zwiększyli prędkość - obaj wiedzieli, że w tych warunkach szybciej nie popłyną. Posuwali sięwięc w tempie dziesięciu węzłów na godzinę. - Idę na rufę, sir.

- W porządku. Powodzenia.

Morris sprawdził wzrokiem, czy obserwatorzy czuwają na stanowiskach. Sztorm sztormem, ale cały czas czyhały rozmaite niebezpieczeństwa.


Stornoway, Szkocja

- Andoya. Oni wcale nie płynęli do Bodo – mruknął Toland znad satelitarnych zdjęć Norwegii.

- Jak pan sądzi, ilu tam wysadzili żołnierzy?

- Co najmniej brygadę, kapitanie. Może niewielką dywizję. Masa pojazdów na gąsienicach, dużo SAM-ów. A na lotnisku rozmieścili też myśliwce. Następne pojawią się bombowce; może już zresztą są. Te zdjęcia pochodzą sprzed trzech godzin.

Radziecka flotylla marynarki wojennej wracała już do Zatoki Kolskiej. Obecnie Rosjanie tworzyli most powietrzny. Toland zastanawiał się chwilę nad losem, jaki spotkał stacjonujący tam pułk Norwegów.

- Stamtąd ich lekkie bombowce blinder mogą nas dosięgnąć. Skurwiele latają z prędkością paru machów i są trudne do przechwycenia.

Rosjanie przeprowadzali systematyczne ataki na stacje radarowe RAF-u rozlokowane wzdłuż wybrzeży Szkocji. Czasami uderzali za pomocą rakiet powietrze-powietrze, czasami za pomocą wystrzeliwanych z okrętów podwodnych pocisków samosterujących dalekiego zasięgu. Jedną z akcji przeprowadzili przy użyciu myśliwców bombardujących wspomaganych samolotami z radiostacjami zagłuszającymi. Ten atak jednak drogo kosztował Sowietów. Tornada RAF-u zestrzeliły połowę radzieckich samolotów, głównie w drodze powrotnej. Dwusilnikowe bombowce Blinder mogły wykonywać naloty na małych wysokościach i przy dużej prędkości. Dlatego zapewne Iwan tak potrzebował bazy w Andoyi - pomyślał Toland. Idealny punkt. Łatwo dostępny z baz na północy Związku Radzieckiego, a jednocześnie trochę zbyt odległy dla brytyjskich myśliwców bombardujących.

- Możemy tam dotrzeć - odparł Amerykanin – ale znaczyłoby to, że połowa naszych maszyn musiałaby pełnić funkcje tankowców powietrznych.

- To nierealne. Dowództwo rezerwy nigdy nam nie odda tylu samolotów - potrząsnął głową kapitan.

- Musimy zatem wysyłać zmasowane patrole na Wyspy Owcze, czym zneutralizujemy trochę Islandię – Roland rozejrzał się po stole. - Trzeba tym skurwielom odebrać inicjatywę. Na razie gramy tak, jak oni chcą. Nie realizujemy naszych planów, lecz reagujemy zgodnie z ich oczekiwaniami. Ludzie, dlatego przegrywacie! Iwan wycofał swoje backfire'y, gdyż przez Środkowy Atlantyk przeciąga front atmosferyczny. Jutro, po solidnym odpoczynku, wrócą do naszych konwojów. Jeśli nie możemy uderzyć na Andorę i nie możemy uczynić nic z Islandią, to co, do diabła, mamy robić? Siedzieć tu i zamartwiać się tym, jak obronić Szkocję?

- Jeśli pozwolimy Iwanowi zdobyć przewagę w powietrzu

- Jeśli Iwan zniszczy nasze konwoje, kapitanie, przegramy tę pieprzoną wojnę - przerwał mu brutalnie Toland.

- To prawda. Masz rację, Bob. Cały problem polega na tym, jak zadać backfire’om decydujący cios. Wydaje się, że przechodzą zawsze nad Islandią. Bardzo dobrze, znamy drogę przelotu, ale ona jest bacznie pilnowana przez migi, chłopcze. Wykończymy się, posyłając myśliwce przeciw myśliwcom.

- Zróbmy więc coś innego. Uderzmy w ich tankowce powietrzne.

Obecni na naradzie piloci myśliwców oraz oficerowie operacyjni dwóch eskadr w milczeniu przysłuchiwali się rozmowie obu pracowników wywiadu.

- A jak, do licha, odnajdziemy te ich tankowce? - spytał jeden z obecnych.

- Sądzi pan, że trzydzieści lub więcej bombowców może uzupełniać paliwo po cichu, bez tego całego radiowego świergotu? - odparł pytaniem Toland. - Słyszałem przez satelitę ich jazgot podczas tankowania. Trzeba tylko umieścić samolot z aparaturą nasłuchową i zlokalizować miejsce pobytu tankowców. Czemu by nie wypuścić trochę tomcatów, kiedy Ruscy będą już wracać do domu?

- Zaatakować po tym, jak uzupełnią paliwo - zadumał się szkocki pilot.

- Dziś może jeszcze nie. Powiedzmy, jutro uderzymy na skubańców. Jeśli choć raz się to nam uda, Iwan będzie musiał zmienić plany operacyjne; może wysyłać eskorty myśliwców. Tak czy siak, na odmianę to my zmusimy ich do zareagowania.

- A my trochę odetchniemy - dodał kapitan. - Zgoda, rozpatrzmy ten projekt.


Islandia

Mapa nie oddawała rzeczywistych trudności. Skula przez setki lat zdążyła wyżłobić wiele wąwozów. Jej stan wody był wysoki, a wodospady otoczone chmurami wodnego pyłu, które w słońcu lśniły tęczowymi barwami. Edwards był zły. Zawsze lubił patrzeć na tęczę, ale tym razem oznaczała ona schodzenie po oślizłych i mokrych skałach. Na podstawie mapy wyliczył, że od dna kanionu dzieli ich około siedemdziesięciu metrów. Kiedy już na nim stanęli, wydawało się, że jest ich o wiele więcej.

- Uprawiał pan kiedyś wspinaczkę, poruczniku? - zapytał Smith.

- Nigdy. A pan?

- Ja tak, tyle że w górę. To powinno być łatwiejsze. Nie należy specjalnie obawiać się poślizgnięć; te buty trzymają bardzo dobrze. Proszę tylko uważać, gdzie stawia pan nogę i wybierać pewne stopnie. Niech pan idzie powoli i uważnie. Pierwszy pójdzie Garcia. Szefie, już w tej chwili lubię to miejsce. Widzi pan staw pod wodospadem? Z pewnością są w nim ryby. Nie sądzę, by ktoś nas z tej dziury wydłubał.

- W porządku, proszę się zająć dziewczyną.

- Dobra. Garcia, ty pierwszy. Rodgers na końcu - Smith przewiesił karabin przez plecy i podszedł do Vigdis.

- Znam to miejsce - prawie się uśmiechnęła, ale natychmiast przypomniała sobie, jak często i z kim tu bywała. Nie skorzystała z jego ramienia.

- Wspaniale, pani Vigdis. Możemy się paru rzeczy od pani nauczyć. Ale teraz proszę uważać.

Gdyby nie ciężkie plecaki, byłoby to całkiem proste przedsięwzięcie. Każdy z mężczyzn jednak dźwigał na grzbiecie dwadzieścia pięć kilogramów ładunku. Obciążenie oraz wyczerpanie sprawiały, że ludzie mieli nieco zachwianą równowagę i ktoś z daleka mógłby wziąć dzielnych marines za przechodzące przez oblodzoną ulicę staruszki. Stok miał średnio pięćdziesiąt stopni nachylenia, ale miejscami przechodził w pion. Tam, gdzie był bardziej połogi, dzikie jelenie wyryły w nim głębokie rynny. Po raz pierwszy zmęczenie działało na korzyść ludzi. Gdyby byli mniej strudzeni, próbowaliby schodzić szybciej; obecnie prawie kompletnie wycieńczeni, bardziej obawiali się wyczerpania niż skał. Droga zabrała im godzinę, ale ostatecznie wszyscy wylądowali na dole zdrowi i cali, nie licząc drobnych zadrapań na rękach. Garcia przebył rzekę i zatrzymał się na jej wschodnim brzegu, gdzie ściana wąwozu wznosiła się pionowym urwiskiem. Tam, na skalnej półce, trzy metry nad wodą, rozłożyli obóz. Edwards popatrzył na zegarek. Szli ponad dwie doby bez przerwy. Pięćdziesiąt sześć godzin. Umordowani ludzie ułożyli się w głębokim cieniu.

Najpierw zjedli. Edwards, nie spojrzawszy nawet na etykietkę, otworzył pierwszą z brzegu puszkę. Zawartość smakowała jak ryba. Smith zezwolił żołnierzom pójść spać, a własny śpiwór oddał Vigdis. Podobnie jak Garcia i Rodgers, dziewczyna natychmiast zasnęła. Sierżant zrobił szybki obchód terenu. Edwards obserwował go ze zdumieniem: skąd ten człowiek bierze tyle energii?

- To wyśmienite miejsce, szefie - odezwał się sierżant i opadł na ziemię obok oficera. - Zapali pan?

- Nie palę. Myślałem, że już skończyły się panu papierosy.

- To prawda. Ale w domu dziewczyny znalazłem parę paczek - Smith sięgnął po papierosa bez filtra. Wyjął zapalniczkę z emblematem marines: kula ziemska i kotwica. Zaciągnął się głęboko. - Jezu, ale dobrze! - sapnął.

- Myślę, że spędzimy tu cały dzień.

- Nie mam nic przeciwko temu - sierżant odchylił się do tyłu. - Doskonale się pan trzyma, poruczniku.

- W Akademii Lotnictwa biegałem. Dziesięć kilometrów, parę razy przebiegłem maraton.

- Mówi pan, że wędrowałem z maratończykiem?

- Wykończył pan maratończyka w tym cholernym terenie - Edwards masował sobie ramiona.

Zastanawiał się, czy obolałe od plecaka krzyże kiedykolwiek wrócą do normy. Odnosił wrażenie, że ktoś zdrowo wymłócił mu nogi kijem baseballowym. Położył się na wznak i rozluźnił wszystkie mięśnie. Leżał w niezbyt wygodnym miejscu, ale nie miał już sił szukać innego. Przypomniał sobie o czymś.

- Czy nie powinniśmy wystawić warty?

- Też o tym myślałem - odparł Smith.

Leżał na plecach, na oczy spuścił hełm.

- Myślę, że nie musimy sobie tym zawracać głowy. Mogą nas wypatrzeć tylko z helikoptera, a i to tylko wtedy, gdyby unosił się tuż nad nami. Najbliższa droga znajduje się szesnaście kilometrów stąd. Dajmy sobie spokój. Co o tym myślisz, szefie?

Ostatnich słów Edwards już nie słyszał.


Kijów, Ukraina

- Jesteście już spakowani, Iwanie Michajłowiczu? - zapytał Aleksiejew.

- Tak jest, towarzyszu generale.

- Dowódca teatru zachodniego poległ. Wracał właśnie na swój wysunięty posterunek z kwatery Trzeciej Armii Uderzeniowej. Zginął prawdopodobnie podczas ataku lotniczego. Mamy przejąć tę placówkę.

- Tak po prostu?

- Niezupełnie - odparł ze złością Aleksiejew. – Zajęło im trzydzieści sześć godzin, nim ustalili, że chyba zginął! Zwolnił był właśnie ze stanowiska dowódcę Trzeciej Armii Uderzeniowej, po czym zniknął. Szaleniec. Jego zastępca nie wiedział, co robić. Zaplanowany atak nie nastąpił, a ci pierdoleni Niemcy przeprowadzili kontratak akurat wtedy, gdy nasi żołnierze czekali na rozkazy! – Aleksiejew potrząsnął głową z furią, a potem ciągnął spokojniejszym już tonem: - No cóż, teraz będziemy mieli do czynienia z prowadzącymi walkę żołnierzami; nie z jakimś sprawdzonym politycznie dziwkarzem.

Siergietow ponownie zauważył ów purytański rys charakteru przełożonego. Była to jedna z kilku jego cech całkowicie zgodnych z linią polityki Partii.

- Na czym dokładnie będzie polegać nasze zadanie? - spytał kapitan.

- W trakcie przejmowania dowództwa przez generała my we dwójkę odbędziemy inspekcję wysuniętych dywizji i ocenimy rzeczywistą sytuację na froncie. Wybaczcie, Iwanie Michajłowiczu, ale obawiam się, że nie jest to tak bezpieczny posterunek, jak obiecywałem waszemu ojcu.

- Oprócz arabskiego mówię też nieźle po angielsku - parsknął młodszy mężczyzna. Aleksiejew sprawdził to przed podpisaniem rozkazu o przeniesieniu. Kapitan Siergietow, zanim porzucił mundur zmamiony komfortową pracą w Partii, był bardzo dobrym oficerem. - Kiedy wyjeżdżamy?

- Samolot mamy za dwie godziny.

- Lecimy za dnia? - zdziwił się kapitan.

- Okazuje się, że powietrzna podróż jest bezpieczniejsza w dzień. NATO utrzymuje, że nocą niebo należy do nich. Nasi ludzie twierdzą odwrotnie, ale wiozą nas w ciągu dnia. Wnioski wyciągnijcie sami, towarzyszu kapitanie.


Dover, baza sił powietrznych, Delaware

Przed hangarem czekał samolot transportowy C-5A. W przestronnych wnętrzach budynku pracowało przy rakietach Tomahawk czterdzieści osób; część z nich nosiła mundury marynarki wojennej, część cywilne kombinezony „General Dynamics'. Jedna grupa usuwała z rakiet potężne głowice do zwalczania okrętów i zastępowała je innymi. Druga miała zadanie bez porównania trudniejsze. Jej praca polegała na wymianie urządzeń samosterujących używanych w bitwach morskich i zastępowaniu ich głowicami służącymi do wyszukiwania celów naziemnych. W urządzenia te uzbrajano zazwyczaj pociski z ładunkami jądrowymi. Były fabrycznie nowe i należało je dostroić oraz wykalibrować. Precyzyjne zajęcie. Jakkolwiek systemy posiadały atest fabryczny, wszelkie obowiązujące w czasie pokoju normy przestały wystarczać i wszystko należało dokładnie sprawdzić. Ludzie pracowali w pośpiechu i, choć nie wiedzieli, o co chodzi, przeczuwali, że ich praca jest ważna. Misję otaczała najgłębsza tajemnica.

Delikatne instrumenty elektroniczne kodowały w urządzeniach naprowadzających uprzednio zaprogramowane informacje. Potem specjalne monitory sprawdzały dane wpisane w zainstalowane we wnętrzach rakiet komputery. Pracowników było tylu, że mogli sprawdzać zaledwie trzy pociski jednocześnie; a kontrola każdego z nich zajmowała ponad godzinę. Od czasu do czasu popatrywali na czekający cierpliwie na zewnątrz olbrzymi transportowiec Galaxy; jego załoga bez przerwy kursowała między maszyną a biurem meteorologicznym.

Każdą przejrzaną rakietę oznaczano za pomocą plastra na głowicy bojowej obok kodowej litery „F' specjalnym symbolem, po czym ładowano ją do komory wyrzutni. Blisko jedna trzecia urządzeń naprowadzających została odrzucona i zastąpiona nowymi. Niektóre zupełnie nie funkcjonowały, większość miała niewielkie usterki. Wszystkie jednak wymieniano na nowe. Dziwiło to niepomiernie techników i inżynierów z „General Dynamics'. Jaki cel wymagał aż takiej niezawodności? W sumie praca zajęła dwadzieścia siedem godzin; o sześć więcej niż zakładano.

Połowa obsługi wsiadła do samolotu, który wystartował dwadzieścia minut później. Skierował się wprost do Europy. Zmęczeni ludzie spali w fotelach, nie przejmując się wcale tym, że u celu, gdziekolwiek by się on znajdował, czyhać na nich będą liczne niebezpieczeństwa.


Skulafoss, Islandia

Wyrwany ze snu Edwards wyprostował się gwałtownie. Smith i jego marines byli jeszcze szybsi. Z karabinami w rękach biegli, szukając jakiejś kryjówki. Obrzucali wzrokiem ściany niewielkiego wąwozu, a Vigdis ciągle krzyczała. Edwards odłożył karabin i podszedł do dziewczyny.

Automatyczna reakcja żołnierzy świadczyła o tym, że Islandka musiała dostrzec jakieś niebezpieczeństwo. Ale intuicja mówiła Edwardsowi, że nic im nie zagraża. Oczy Vigdis patrzyły ślepo w nagą, wznoszącą się parę metrów przed nią skałę. Dziewczyna zaciskała kurczowo dłonie na śpiworze. Kiedy podszedł do niej, przestała krzyczeć. Porucznik objął ją mocno ramieniem i przytulił jej twarz do swojej.

- Nic ci nie grozi, Vigdis. Nic ci nie grozi.

- Moja rodzina - oddychała chrapliwie. – Zabili moją rodzinę. Potem

- Tak, wiem. Ale ty żyjesz.

- Żołnierze oni - dziewczyna rozpięła do snu ubranie. Teraz wyrwała się z objęć Edwardsa i gorączkowo je dopinała.

Porucznik otulił ją śpiworem.

- Oni cię już nie skrzywdzą. Pamiętaj, bez względu na to, co się wydarzyło, oni cię już nie skrzywdzą.

Popatrzyła mu w oczy. Nie wiedział dobrze, co wyrażał jej wzrok. Malował się w nim ból i żal; ale było też i coś innego. Zbyt krótko jednak znał dziewczynę, by to wiedzieć.

- Ten, który zabił moją rodzinę. Zabiłeś zabiłeś go.

Edwards skinął głową.

- Oni już nie żyją. Nie mogą cię skrzywdzić.

- Tak - Vigdis spuściła wzrok.

- Już w porządku? - spytał Smith.

- W porządku - odparł Edwards. - Miała miała zły sen.

- Oni wrócą - odezwała się nagle Vigdis. – Oni znów wrócą.

- Proszę pani, nigdy już nie wrócą i nikogo nie skrzywdzą - Smith ścisnął przez śpiwór jej ramię. - Obronimy panią. Dopóki tu jesteśmy, nikt pani nie skrzywdzi. Obiecuję. Zgoda?

Dziewczyna szybko pokiwała głową.

- To dobrze. Niech pani spróbuje się jeszcze trochę przespać. Dopóki jesteśmy w pobliżu, nikt pani nie skrzywdzi. A w razie czego proszę nas zawołać. Jesteśmy obok.

Smith oddalił się. Edwards też zaczął wstawać, ale Vigdis wyciągnęła spod śpiwora ramię i chwyciła go za rękę.

- Proszę nie odchodzić. Ja boję się, boję się być sama.

- W porządku. Zostanę przy tobie. A teraz połóż się i śpij. Po pięciu minutach jej oddech się wyrównał. Edwards starał się nie patrzeć w stronę śpiącej. Gdyby nagle otworzyła oczy i ujrzała utkwiony w nią jego wzrok co by pomyślała? A może by miała rację - zastanawiał się Edwards. Dwa tygodnie wcześniej widział ją w klubie oficerskim w Keflaviku był młodym, nieżonatym mężczyzną, a ona młodą niezamężną kobietą. Po drugim drinku jego główną troską stało się to, by zabrać ją do swego mieszkania. Trochę nastrojowej muzyki, delikatne, przyćmione światło wpadające przez okienne zasłony. Jak pięknie by wyglądała, wyślizgując się ze wstydem ze swego modnego ubrania.

Zamiast tego znalazł ją rozciągniętą na podłodze; nagą, pobitą i poranioną. Jakież to dziwne. Edwards zdawał sobie sprawę, że gdyby teraz ktoś wyciągnął po nią rękę, zabiłby go bez skrupułów, a zarazem nie potrafił sobie wyobrazić, by on sam mógł po nią sięgnąć. Gdybym nie zdecydował się wejść do jej domu, byłaby martwa; tak samo jak jej rodzice - pomyślał. - Prawdopodobnie po paru dniach ktoś by ich znalazł tak jak znaleziono Sandy. Dlatego, Edwards dobrze o tym wiedział, zabił rosyjskiego porucznika i z radością patrzył, jak powoli pogrąża się w piekle. Żaden żal wprawdzie nie usprawiedliwiał

Smith machnął w jego kierunku ręką. Edwards szybko podniósł się z ziemi.

- Poleciłem jednak Garcii objąć wartę. Lepiej jak znów będziemy czujną piechotą morską. Gdyby naprawdę tu przyszli, wystrzelaliby nas jak kaczki, poruczniku.

- Musimy jeszcze jakiś czas tu posiedzieć, by odzyskać siły.

- Tak, sir. Jak dziewczyna?

- Ciężka sprawa. Kiedy się zbudzi do diabła, nie wiem, ale myślę, że może się kompletnie rozkleić.

- Może - Smith zapalił papierosa. - Ale jest młoda. Jeśli damy jej szansę, może jakoś z tego wyjdzie.

- Dać jej coś do roboty?

- To samo, co nam wszystkim. Widzę, że lepiej robisz, niż myślisz, szefie.

Edwards spojrzał na zegarek. Przespał bitych sześć godzin, lecz nogi ciągle miał sztywne. Ogólnie jednak czuł się dużo, dużo lepiej. Zdawał sobie sprawę, że to złudzenie. Nim wyruszy w dalszą drogę, musi jeszcze co najmniej cztery godziny odpocząć i dobrze się najeść.

- Przed jedenastą nie wyruszymy. Chcę, by każdy żołnierz solidnie się wyspał i najadł.

- Nie mam nic przeciwko temu. A co z radiem?

- Powinienem to zrobić dawno, ale nie chce mi się wspinać na te cholerne skały.

- Poruczniku, jestem tylko tępym żołnierzem, ale po co wyłazić na górę. Wystarczy się przejść kilometr w dół strumienia. Stamtąd połączy się pan z satelitą, prawda?

Edwards popatrzył na północ. Jeśli się tam znajdzie, równie dobrze zmniejszy kąt do satelity, jakby się wspinał Czemu o tym nie pomyślałem? Ponieważ, jak każdy absolwent Akademii Lotnictwa, umiem patrzeć tylko w górę lub w dół; zapominam, że można też popatrzeć na boki. Widząc na twarzy sierżanta złośliwy uśmieszek, Edwards ze złością potrząsnął głową, bez słowa podniósł plecak z radiem, po czym ruszył wzdłuż potoku.


- Bardzo późno się łączysz, Ogar - natychmiast odezwał się Brytan. - Gdzie jesteście?

- Brytan, jesteśmy w strasznej sytuacji. Mieliśmy przeprawę z rosyjskim patrolem - Edwards przez dwie minuty wyjaśniał okoliczności.

- Ogar, ty chyba zwariowałeś. Macie przecież unikać, powtarzam, unikać wszelkiego kontaktu z wrogiem. Skąd wiecie, że kogoś nie ma już na waszym tropie?

- Tamci nie żyją, a samochód z ciałami spłonął zrzucony ze skał. Upozorowaliśmy wypadek, dokładnie jak na filmach w telewizji. To skończona historia, Brytan. I nie ma sensu się tym teraz zajmować. Znajdujemy się w odległości dziesięciu kilometrów od tego miejsca. Do końca dnia ja i moi ludzie odpoczywamy. Wieczorem podejmiemy marsz na północ. Może to nam zająć więcej czasu, niż przypuszczaliście. Teren jest tu bardzo trudny, ale robimy, co w naszej mocy. Nic więcej nie mamy do przekazania. Stąd, gdzie jesteśmy, nic nie widać.

- Bardzo dobrze. Rozkazy nie ulegają zmianie i proszę, nie odgrywaj więcej roli błędnego rycerza. Zrozumiano?

- Zrozumiano.

Edwards, składając radio, uśmiechał się pod nosem. Kiedy wrócił do obozu, ujrzał, że Vigdis wierci się w śpiworze. Położył się więc obok niej; przezornie o metr dalej.


Szkocja

- Cholerny kowboj. Znalazł się John Wayne ratujący osadników od krwiożerczych Indian.

- Nie było nas tam - odparł mężczyzna z czarną opaską na oku. Poprawił ją palcem. - Nie można oceniać postępowania człowieka z odległości półtora tysiąca kilometrów. On tam był i widział, co się dzieje. A co poza tym powiedział nam o żołnierzach Iwana?

- Jeśli chodzi o postępowanie z ludnością cywilną Ruscy nie mają najlepszej opinii - odparł pierwszy mężczyzna.

- Radzieckie wojska powietrznodesantowe znane są z karności i bardzo twardej dyscypliny - odparł drugi Były major SAS, który po jednej z akcji został inwalidą pełnił obecnie funkcję urzędnika w Wydziale Operacji Specjalnych. - A taki wybryk nie wskazuje na zdyscyplinowanych żołnierzy. Mogli przybyć później. Ale, powtarzam - powiedział z pewnością w głosie - ten chłopak zachowuje się wspaniale.



WRAŻENIA


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna


Lot mieli paskudny. Odbyli go na pokładzie lekkiego bombowca, który, cały czas trzymając się blisko ziemi, przybył na wojskowe lotnisko na wschód od Berlina. Załogę samolotu stanowiły tylko cztery osoby. Podróż upłynęła bez przygód, ale Aleksiejew zastanawiał się, ile w tym było zasługi załogi, a ile szczęścia. Lotnisko przeżyło ostatnio wizytę samolotów Paktu Atlantyckiego i generał natychmiast zwątpił w to, co twierdzili towarzysze z rosyjskich sił powietrznych o przewadze na niebie w ciągu dnia.

Z Berlina helikopter zabrał jego i Siergietowa pod Stendal, do wysuniętego posterunku głównodowodzącego Zachodnim Teatrem Wojny. Aleksiejew, pierwszy wyższy oficer, który przybył do kompleksu podziemnych bunkrów, nie był wcale zachwycony tym, co tam zobaczył. Sztabowych oficerów bardziej interesowały poczynania NATO niż to, czego mogła dokonać Armia Czerwona. Rosjanie wprawdzie nie stracili inicjatywy, ale pod wpływem pierwszego wrażenia generał stwierdził, że niebezpieczeństwo było rzeczywiście duże. Natychmiast też znalazł oficera operacyjnego i zaczął zbierać informacje o tym, jak przebiega kampania. Jego przełożony przybył pół godziny później i wezwał Aleksiejewa do swego biura.

- No i co, Pasza?

- Muszę natychmiast udać się na linię frontu. Przeprowadzamy aktualnie trzy ataki. Chcę dokładnie wiedzieć, co się tam dzieje. Niemiecki kontratak odparliśmy, ale nie mieliśmy wystarczających sił by pójść za ciosem. Na północy sytuacja jest patowa. Tam wdarliśmy się na sto kilometrów w głąb kraju nieprzyjaciela. Wszelkie wcześniejsze harmonogramy, czasowe naturalnie, diabli wzięli, a straty są dużo większe od zakładanych; dotyczy to obu stron. Nasze, niestety, są wyższe. W sposób skandaliczny nie doceniliśmy morderczej broni przeciwczołgowej, jaką dysponuje NATO. Działania artylerii też nie okazały się na tyle skuteczne, by walka naszych żołnierzy doprowadziła do jakiegoś zdecydowanego przełomu. Lotnictwo Paktu Atlantyckiego ciągle wyrządza nam okropne szkody, zwłaszcza nocą. Posiłki przybywają zbyt wolno. Ogólnie posiadamy inicjatywę, ale jeśli nie dokonamy wyrwy w liniach wroga, w ciągu paru dni możemy utracić nasze pozycje. Trzeba znaleźć jakiś słaby punkt w obronie NATO i jak najszybciej przeprowadzić zdecydowany, skoordynowany szturm.

- A sytuacja Paktu?

Aleksiejew wzruszył ramionami.

- Całe siły wyprowadzili w pole. Z Ameryki wciąż przybywają posiłki, ale na podstawie tego, co wydobyliśmy od jeńców, przypuszczam, że nie tak szybko, jak się spodziewano. Mam wrażenie, że w umocnieniach sojuszników istnieje wiele bardzo słabych punktów. Jeszcze ich nie zlokalizowaliśmy. Jeśli trafimy na taki punkt i wykorzystamy to, myślę, że przerwiemy front, dokonując ogromnej wyrwy. Nie mogą przecież być wszędzie tak samo silni. Niemcy dążą do tego, by ich sprzymierzeńcy próbowali powstrzymać nas na całej linii frontu. Taki właśnie błąd my popełniliśmy w roku 1941. Bardzo drogo nas kosztował. Może teraz kolej na nich.

- Kiedy chcecie odwiedzić front?

- Za godzinę. Wezmę ze sobą kapitana Siergietowa

- Syna człowieka Partii? Jeśli coś mu się stanie, Pasza

- To oficer armii radzieckiej, niezależnie od tego, jakie stanowisko zajmuje jego ojciec. Jest mi potrzebny.

- Bardzo dobrze. Powiadamiaj mnie, gdzie jesteś. Skieruj do mnie ludzi z wydziałów operacyjnych. Musimy uporządkować ten burdel.

Aleksiejew polecił przysłać sobie helikopter bojowy Mi-24. Lecący tuż nad czubkami drzew śmigłowiec generała eskortowały zwinne myśliwce Mig-21. Aleksiejew nie zajął miejsca w fotelu, lecz natychmiast przylgnął do okien maszyny i obserwował wszystko, co był w stanie zobaczyć. W całej swej wojskowej karierze nie widział jeszcze takiego obrazu zniszczeń. Wydawało się, że nie ma drogi, na której by nie płonęły czołgi lub ciężarówki. Zasadniczym celem ataków lotniczych NATO były główne skrzyżowania szos. Ujrzał zburzony most. Utknęła przed nim kolumna czołgów i została zniszczona podczas nalotu. Spalone szczątki samolotów, pojazdów i ludzi zamieniły schludny, malowniczy pejzaż niemieckiej wsi w śmietnik broni wysokiej technologii. Kiedy przelecieli granicę Zachodnich Niemiec, widok stał się jeszcze straszniejszy. O każdą szosę, o każdą najmniejszą wioskę toczyła się mordercza walka. Przed jedną z takich osad Aleksiejew naliczył jedenaście rozbitych czołgów i zastanawiał się przez chwilę, ile maszyn musiało pójść do naprawy. Samo miasteczko było kompletnie zniszczone przez ogień artyleryjski i pożary. Dostrzegł tylko jeden dom nadający się do zamieszkania. Pięć kilometrów dalej na zachód powtórzyła się ta sama historia; wtedy Aleksiejew uświadomił sobie, iż tylko na tym jednym, dziesięciokilometrowym odcinku szosy wojska radzieckie straciły cały pułk czołgów. Potem skupił uwagę na sprzęcie przeciwnika. Zatrzymał wzrok na sterczących ze stosu zgliszczy szczątkach niemieckiego helikoptera bojowego. Rozpoznał go wyłącznie po kształcie ogona. Dalej ujrzał kilka zniszczonych czołgów i wozów bojowych piechoty. Zarówno radzieckie jak i zachodnie transportery opancerzone, wyprodukowane dużym nakładem kosztów i wysiłku, leżały wokół niczym wyrzucone przez okno samochodu śmieci. Zostało nam jeszcze dużo sprzętu - pomyślał generał. - Ale jak wiele?

Helikopter wylądował na skraju lasu. Za pierwszą linią drzew stały działa przeciwlotnicze, które cały czas wycelowane były w lądującą maszynę. Aleksiejew i Siergietow wyskoczyli z samolotu, przeszli pod obracającym się ciągle głównym śmigłem i pobiegli w kierunku drzew. Stało tam kilka pojazdów.

- Witajcie, towarzyszu generale - powiedział pułkownik Armii Czerwonej z osmaloną twarzą.

- Gdzie dowódca dywizji?

- Ja jestem dowódcą. Generał zginął przedwczoraj w nawale nieprzyjacielskiego ognia artyleryjskiego. Musimy przemieszczać stanowisko dowodzenia dwa razy na dobę. Potrafią nas dobrze namierzać.

- Sytuacja? - spytał lakonicznie Aleksiejew.

- Ludzie są zmęczeni, ale mogą jeszcze walczyć. Nie mamy wystarczającego wsparcia z powietrza, a w nocy myśliwce Paktu Atlantyckiego nie dają nam po prostu chwili wytchnienia. Dysponujemy jeszcze połową naszych sił; z wyjątkiem artylerii. Ta zredukowana już została do jednej trzeciej. Amerykanie zmienili właśnie taktykę. Zamiast skoncentrować się na naszych idących do przodu formacjach czołgów, ich lotnictwo atakuje natychmiast po tym, jak kończymy przygotowanie artyleryjskie. Ostatniej nocy ponieśliśmy ogromne straty. Przeciw naszym pułkom wysłali cztery myśliwce nurkujące, które starły nieomal z powierzchni ziemi batalion ruchomych dział. Nasz atak oczywiście się nie powiódł.

- A co z maskowaniem? - zapytał Aleksiejew.

- Diabeł jeden wie, czemu nie skutkuje – odparł pułkownik. - Najwidoczniej ich samoloty radarowe potrafią wykryć pojazdy na ziemi. Próbowaliśmy zagłuszać, próbowaliśmy stawiać makiety. Czasami to działa, czasami nie. Posterunek dowództwa dywizji został zaatakowany dwukrotnie. Moimi pułkami dowodzą już majorzy, a batalionami - kapitanowie. Taktyka Paktu Atlantyckiego polega na tym, by niszczyć przede wszystkim dowództwo i tym skurwysynom wychodzi to nad podziw dobrze. Ilekroć zbliżamy się do wioski, moje czołgi muszą przedzierać się przez roje rakiet. Próbowaliśmy i artylerii, i broni rakietowej, lecz trudno zniszczyć każdy budynek w zasięgu wzroku; nigdy byśmy nie posunęli się ani na krok do przodu.

- Czego potrzebujecie?

- Wsparcia lotnictwa. I to silnego. Dajcie mi tylko taką pomoc, a przełamiemy ten cholerny front. Dziesięć kilometrów za linią frontu dywizja czołgów czekała na samoloty. Jak dotąd daremnie.

- A dostawy?

- Mogłoby być lepiej, ale jakoś sobie radzimy. Gdybym jeszcze dysponował pełną dywizją, byłyby niewystarczające.

- Aktualne plany?

- Godzinę temu wysłaliśmy do szturmu dwa pułki. Atakują wioskę zwaną Bieben. Siły przeciwnika obliczamy na dwa niepełne bataliony piechoty wsparte czołgami i artylerią. W wiosce znajduje się skrzyżowanie dróg, które musimy przejąć. To samo, o które walczyliśmy zeszłej nocy. Teraz powinno się udać. Chcecie obserwować akcję?

- Naturalnie.

- Zatem jedziemy. Ale jeśli wam życie miłe, zapomnijcie o helikopterze. Ponadto - pułkownik uśmiechnął się - wasza maszyna wesprze szarżę czołgów. Może tam być gorąco, towarzyszu generale - ostrzegł.

- To dobrze. Obronicie nas. Kiedy ruszamy?


USS „Pharris'

Spokojne morze znaczyło, że „Pharris' wraca na wyznaczoną pozycję po północnej stronie konwoju. Obecnie na okręcie czuwała tylko połowa załogi. Za rufę spuszczono holowany sonar, a na lądowisku czekał helikopter, którego piloci drzemali w hangarze. Morris również spał na mostku w wybitym skórą fotelu. Pochrapywał cicho, budząc wesołość dyżurujących tam ludzi. Oficerowie też odsypiali, a w pomieszczeniach załogi panował hałas jak w tartaku.

- Kapitanie, depesza z dowództwa Floty Atlantyckiej.

Morris podniósł wzrok na oficera kancelaryjnego i sięgnął po blankiet. Zaatakowany został znajdujący się od nich o sto pięćdziesiąt mil na północ konwój, który płynął na wschód. Kapitan zerwał się z miejsca i ruszył do stołu nakresowego, by dokładnie sprawdzić odległości. Tamte okręty podwodne nie stanowiły dla nich niebezpieczeństwa. To tyle. Miał własne kłopoty i jego zadaniem było na nich skupić całą uwagę. Za czterdzieści godzin powinien zameldować się w Norfolk, uzupełnić paliwo, uzupełnić broń i po upływie doby wyruszyć ponownie w rejs.

- A cóż to, do cholery? - zapytał głośno marynarz. Pokazał smugę białego dymu. Nisko nad morzem.

- To rakieta - odparł oficer pokładowy. - Mostek! Kapitanie, przed nami rakieta. Leci prosto na południe w odległości mili od nas.

Morris wrócił na fotel i zamrugał oczyma.

- Powiadomić konwój. Włączyć radar. Wystrzelić paski folii aluminiowej.

Kapitan ruszył po drabinie do centrum informacji bojowej. Zanim tam dobiegł, na całym okręcie rozbrzmiewały ostre tony dzwonków alarmowych. Z rufy pomknęły w powietrze dwie rakiety zagłuszające Super-RBOC, które eksplodowały w powietrzu, otaczając fregatę ulewą skrawków aluminium.

- Naliczyłem pięć pocisków - oznajmił operator radaru. - Jeden nadlatuje w naszą stronę. Współrzędne: zero-zero-osiem. Odległość: siedem mil. Szybkość: pięćset węzłów.

- Mostek, ster w prawo na zero-zero-osiem – rozkazał oficer taktyczny. - Przygotować kolejne pociski z paskami aluminium. Pełna gotowość bojowa.

Pięciocalowe działo obróciło się nieco i wysłało kilka ładunków. Wszystkie przeszły tuż obok nadlatującej rakiety.

- Odległość: dwie mile. Ciągle się zbliża – meldował operator radaru.

- Wystrzelić cztery następne Super-RBOC-y.

Morris usłyszał salwy wyrzutni. Radar pokazał pociski w formie nieprzejrzystej chmury otulającej okręt.

- Centrum informacji bojowej - zawołał obserwator. - Widzę ją. Nadlatuje od dziobu z prawej burty. Straciła cel. Mam zmianę kierunku tam, tam jest! Minęła rufę. Minęła nas o kilkaset metrów.

Aluminiowa chmura zmyliła rakietę. Gdyby pocisk miał mózg i potrafił samodzielnie myśleć, zdumiałby go fakt, że trafił w nic. Poszybował w czyste niebo. Jego radarowy samonaprowadzacz zaczął szukać kolejnego celu. Odkrył go piętnaście mil dalej i rakieta natychmiast zmieniła kurs.

- Hydrolokacja - odezwał się Morris. – Sprawdzić współrzędne zero-zero-osiem. Jest tam rakietowy okręt podwodny.

- Właśnie sprawdzam, sir. Ta pozycja jest czysta.

- To pędząca tuż nad wodą z szybkością pięciuset węzłów rakieta. Z okrętu podwodnego klasy Charlie, odległego od nas o jakieś trzydzieści mil – powiedział Morris. - Wysłać helikopter. Idę na górę.

Kapitan dotarł do mostka w tej samej chwili, kiedy na horyzoncie rozbłysła eksplozja. Nie był to frachtowiec. Ognista kula znaczyła tylko zestrzeloną przez rakietę głowicę bojową. Pewnie tę, która ich minęła. Czemu nie udało się jej zatrzymać? Potem nastąpiły trzy dalsze wybuchy. Płynący wolno nad wodą dźwięk dotarł do „Pharrisa' w formie głuchego łoskotu jakby wydawanego przez gigantyczny bęben. Od lądowiska fregaty oderwał się śmigłowiec Sea Sprite i odleciał na północ. Miał nadzieję wytropić radziecki okręt podwodny, kiedy ten jeszcze będzie tuż pod powierzchnią. Morris polecił zmniejszyć szybkość „Pharrisa' do pięciu węzłów. Da to sonarzystom możliwość dokonania bardziej precyzyjnych obserwacji. Ciągle nic.

Wrócił do centrum informacji bojowej. Załoga helikoptera zrzuciła dwanaście pław sonarowych. Dwie złapały jakiś kontakt, który jednak szybko się urwał i więcej nie pojawił. Niebawem nadleciał orion, ale okręt podwodny zdążył już uciec. Jego rakiety ugodziły w niszczyciela i dwa statki handlowe. Po prostu tak – pomyślał Morris. - Bez ostrzeżenia.


Stornoway, Szkocja

- Kolejny nalot - powiedział kapitan.

- Reporter? - spytał Toland.

- Nie, to wiadomość z Norwegii. Smugi kondensacyjne samolotów kierujących się na południowy zachód. Nasz informator naliczył około dwudziestu maszyn nieznanego mu typu. Na północ od Islandii przestrzeń powietrzną patroluje nasz nimrod. Jeśli to backfire'y i jeśli spotkają się z tankowcami powietrznymi, możemy mieć pierwsze dane. Zobaczymy, Bob, może miałeś i dobry pomysł.

Na pasach startowych czekały cztery gotowe do akcji tomcaty. Dwa z nich uzbrojone były w rakiety. Pozostałe miały zabrać zbiorniki z dodatkowym paliwem. Zakładano, że podróż w obie strony to pokonanie dystansu dwóch tysięcy mil. Znaczyło to, że pełny dystans mogą przebyć tylko dwa samoloty, a i tak wrócą na rezerwach benzyny. Nimrod krążył trzysta sześćdziesiąt kilometrów na wschód od wyspy Jan Mayen. Ów należący do Norwegii skrawek lądu Rosjanie kilkakrotnie już zbombardowali, niszcząc zainstalowany tam system radarowy; jak dotąd jednak nie przeprowadzali jeszcze na wyspę desantu. Najeżony antenami brytyjski samolot patrolowy nie posiadał żadnego uzbrojenia. Gdyby napotkał rosyjskie myśliwce stanowiące osłonę bombowców i tankowców powietrznych, mógłby tylko uciekać. Jeden z zespołów na pokładzie nemroda prowadził nasłuch radiowy na zakresach używanych przez radzieckie samoloty, a drugi - nasłuch radarowy na odpowiednich częstotliwościach.

Było to długie, pełne napięcia oczekiwanie. Dwie godziny po ostrzeżeniu o nalocie odebrano zniekształconą transmisję, którą zinterpretowano jako informację dla pilota backfire'a, że zbliża się do samolotu-tankowca. Namiar został naniesiony na nakres i nimrod skręcił na wschód w nadziei, że kolejny tego rodzaju sygnał da mu możliwość skrzyżowania pozycji. W eterze jednak panowała cisza. Bez dokładnych współrzędnych myśliwce niewielką miały szansę na wypełnienie zadania. Czekały na pasach. Postanowiono, że następnym razem polecą dwa samoloty zwiadowcze.


USS „Chicago'

Wezwanie QZB nadeszło tuż po lunchu. McCafferty wyprowadził okręt podwodny na głębokość antenową i otrzymał polecenie udania się do Faslane w Szkocji, gdzie znajdowała się baza okrętów podwodnych marynarki brytyjskiej. Po utracie kontaktu z radzieckim konwojem „Chicago' nie miał już żadnego pozytywnego kontaktu.

Było to czyste szaleństwo. Wszelkie przedwojenne założenia, jakie McCafferty znał, kazały mu się spodziewać „okolicy pełnej celów'. Jak dotąd pełen był tylko frustracji. Pierwszy oficer sprowadził okręt na dużą głębokość, a kapitan zaczął sporządzać raport z przebiegu patrolu.


Bieben, Republika Federalna Niemiec

- Jesteście tu zupełnie osłonięci - zauważył kapitan, kucając za wieżyczką.

- To prawda - zgodził się sierżant Mackall.

Jego czołg M-1 Abrams wkopany był po przeciwnej stronie zbocza i na drugą stronę wzgórza wystawała tylko skryta w zaroślach lufa. Mackall popatrzył na dół, w płytką dolinę, gdzie w odległości półtora kilometra majaczyły drzewa, między którymi usadowili się Rosjanie badający wzgórze potężnymi lornetkami. Sierżant miał nadzieję, że nie dostrzegą ukrytej, złowieszczej sylwetki czołgu bojowego. Znajdował się w okopie stanowiącym fragment pierwszej z trzech linii obronnych, przygotowanych przez należące do jednostki inżynieryjnej buldożery. W tej pracy pomogli saperom z własnej inicjatywy miejscowi rolnicy. Następna linia okopów niestety znajdowała się w odległości pięciuset metrów i Mackalla dzielił od niej zupełnie odkryty teren. Pole to obsiane zostało zaledwie sześć tygodni wcześniej, toteż trudno było tam liczyć na jakąkolwiek osłonę podczas wycofywania się z pierwszej linii.

- Taka pogoda jest Iwanowi na rękę – zauważył Mackall. Pułap chmur utrzymywał się na poziomie czterystu metrów, więc gdyby Amerykanie dostali wsparcie lotnicze, samoloty miałyby zaledwie pięć sekund na zorientowanie się w panującej na polu walki sytuacji. - Czego możemy od pana oczekiwać, sir?

- Mogę wezwać cztery A-10 i zapewne trochę maszyn niemieckich - odparł kapitan lotnictwa.

Obserwował teren z nieco innego punktu widzenia. Jak najlepiej przypuścić atak myśliwców na pozycje nieprzyjaciela? Pierwsze natarcie Rosjan zostało wprawdzie odparte, ale kapitan przed oczyma miał szczątki dwóch maszyn NATO.

- Mogę również zapewnić trzy helikoptery.

Słowa te zaskoczyły Mackalla. I zaniepokoiły. Jakiego ataku się tu spodziewają?

- No dobrze - kapitan wstał i wrócił do swego transportera opancerzonego. - Kiedy usłyszycie: „Zulu, Z u l u, Z u l u' znaczyć to będzie, że samoloty są w odległości niecałych pięciu minut. Gdybyście ujrzeli jakiekolwiek pojazdy z wyrzutniami SAM-ów lub działa przeciwlotnicze, na nie przede wszystkim, na Boga, skierujcie ogień. Warthogi poniosły już naprawdę ciężkie straty, sierżancie.

- Postaramy się, kapitanie. Lepiej niech już pan się stąd wynosi; niebawem zacznie się przedstawienie.

Mackall nauczył się już doceniać wartość dobrego oficera kontroli powietrznej na wysuniętym posterunku. Kapitan przed trzema dniami wyciągnął jego żołnierzy z poważnych tarapatów. Sierżant obserwował przez chwilę, jak oficer oddala się biegiem do oczekującego pięćdziesiąt metrów dalej pojazdu z zapalonym silnikiem. Jeszcze nie zamknęły się dobrze tylne drzwi, kiedy maszyna zygzakami runęła pełną mocą przez nagi stok i obsiane niedawno pole.

Oddział B Pierwszego Szwadronu Jedenastego Pułku Kawalerii Pancernej dysponował początkowo czternastoma czołgami. Pięć zostało już zniszczonych, a na ich miejsce dostał tylko dwa. Pozostałe były w mniejszym lub większym stopniu uszkodzone. Dowódca plutonu zginął drugiego dnia wojny. Jego funkcję przejął Mackall. Wchodzące w skład plutonu czołgi stały kilometr od linii frontu; między nimi okopała się niemiecka kompania Landwehry - miejscowego odpowiednika Straży Narodowej - w skład której wchodzili w większości farmerzy i właściciele sklepów; walczyli już nie tyle o swój kraj, co o własne domy. Oni również ponieśli poważne straty i teraz „kompania' nie znaczyła więcej niż dwa plutony. Z całą pewnością Rosjanie zdają sobie sprawę, jak szczupłe są nasze siły - pomyślał Mackall. Wszyscy okopali się bardzo starannie i bardzo głęboko. Siła radzieckiej artylerii okazała się szokująca. Mimo wszelkich przedwojennych ostrzeżeń ogień rosyjskich armat wstrząsnął amerykańską obroną.


- Ta pogoda jest Amerykanom na rękę – pułkownik wskazał skłębione chmury. - Ich przeklęte samoloty nadlatują zbyt nisko jak na możliwości naszych radarów. Praktycznie nie mogą ich wykryć, dopóki maszyny nie otworzą ognia.

- Ponieśliście duże straty?

- Sami sobie obejrzyjcie - pułkownik wykonał gest w stronę pola bitwy. Stało tam piętnaście czołgów; okopcone ogniem i dymem wraki - To dzieło myśliwców nurkujących Thunderbolt. Nasi ludzie nazywają je „diabelskimi krzyżami'.

- Ale wczoraj przecież zestrzeliliście dwie maszyny - zaoponował Siergietow.

- Tak, ale przetrwało tylko jedno z czterech samobieżnych dział. Obie maszyny strąciła ta sama obsługa dowodzona przez starszego sierżanta Łupenkę. Rekomenduję go do Czerwonej Wstęgi. Pośmiertnie. Drugi samolot spadł prosto na niego. Mój najlepszy kanonier - dodał z goryczą pułkownik.

Dwa kilometry dalej widać było wrak niemieckiego samolotu Alphajet, a pod nim szczątki działa samobieżnego ZSU-30. Niewątpliwie trafiony samolot celowo uderzył w stanowisko ogniowe; Niemiec przed śmiercią postanowił zabić jeszcze kilku Rosjan.

Sierżant wręczył pułkownikowi słuchawki. Ten słuchał przez pół minuty, po czym powiedział parę słów i podkreślił je energicznym skinieniem głowy.

- Za pięć minut, towarzysze. Moi ludzie zajęli już stanowiska. Proszę za mną.

Bunkier dowództwa, wybudowany pospiesznie z bali i darni, liczył sobie trzy metry wysokości. W środku gnieździło się już dwadzieścia osób - operatorzy łączności obu biorących udział w ataku pułków. Trzeci pułk dywizji czekał, by wkroczyć w wyłom i utorować drogę rezerwowej dywizji pancernej, która miała ostatecznie wedrzeć się na tyły nieprzyjaciela. Jeśli naturalnie wszystko pójdzie zgodnie z planem - upomniał się w duchu Aleksiejew.

Po przeciwnej stronie nie widzieli naturalnie żadnych żołnierzy ani pojazdów. Czaili się zapewne w lesie na szczycie grani w odległości niecałych dwóch kilometrów. Generał obserwował dowódcę dywizji, który skinął głową szefowi artylerii. Ten natychmiast podniósł słuchawkę polowego telefonu i rzucił w nią dwa słowa:

- Zacząć ostrzał.

Dźwięk dotarł do nich dopiero po paru sekundach. Wszystkie działa oraz dodatkowa bateria z dywizji czołgów odezwały się przerażającym głosem; niczym przetaczający się nad ziemią grom. Nad nimi przeleciała łukiem pierwsza fala pocisków, uderzając w przedpole wzgórza. Druga trafiła w sam masyw. To, co przed chwilą jeszcze było łagodnym wzniesieniem pokrytym bujną trawą, zamieniło się w odrażające, brązowe kłębowisko dymu i gołej ziemi.

- Myślę, że idą na całego, sierżancie - odezwał się ładowniczy, zatrzaskując właz czołgu.

Mackall poprawił hełmofon i wyjrzał przez szczeliny obserwacyjne w kopułce dowódcy. Gruby pancerz tłumił prawie całkowicie dźwięk, ale kiedy zadrżała pod nimi ziemia, pojazdem zakołysało. Zamknięci w nim ludzie struchleli na myśl, jakiej siły potrzeba, by zakolebać sześćdziesięciotonowym czołgiem. Tak właśnie zginął porucznik; jeden z tysiąca wystrzelonych z potężnego działa pocisków trafił w wieżyczkę jego czołgu, przeniknął cienki, szczytowy pancerz i pojazd eksplodował.

Po lewej i prawej stronie czołgu Mackalla, ukryci w wąskich, głębokich dołach, siedzieli Niemcy - przeważnie w średnim wieku. Byli zarówno przerażeni, jak i pełni nienawiści z powodu tego, co przytrafiło się im, ich ojczyźnie i ich domom!


- Wspaniałe przygotowanie artyleryjskie, towarzyszu pułkowniku - pochwalił cicho Aleksiejew. Nad głowami znów rozległ się skowyczący dźwięk. - A oto i wasze wsparcie lotnicze.

Cztery radzieckie myśliwce nurkujące przemknęły równolegle nad masywem, zrzucając ładunki napalmu. Kiedy zawróciły w kierunku radzieckich linii, jedna z maszyn eksplodowała w powietrzu.

- Co to było?

- Prawdopodobnie roland - odparł pułkownik. – Ich wersja naszej SA-8. No dobrze, jeszcze minutkę.


Pięć kilometrów za bunkrem dowództwa dwie baterie ruchomych wyrzutni rakietowych ziały nieustannym ogniem. Połowę z nich stanowiły głowice bojowe, a połowę rakiety dymne.

Trzydzieści rakiet wylądowało w sektorze Mackalla, a trzydzieści przed nim, w dolinie. Wstrząs eksplozji zakołysał czołgiem, rozległ się dźwięk odbijających się od pancerza odłamków. Najbardziej zatrwożył sierżanta dym. Znaczył bowiem, że nadchodzi Iwan. Z trzydziestu miejsc bił w niebo szarobiały tuman, zakrywając wszystko swym nieprzeniknionym całunem. Mackall i kanonier włączyli celowniki termogramowe.

- Byk, tu Szóstka - odezwał się przez radio dowódca. - Proszę o potwierdzenie.

Mackall słuchał uważnie. Wszystkie jedenaście chronionych przez głębokie wykopy czołgów pozostało nietknięte i sierżant błogosławił w duchu saperów - jak również niemieckich rolników - którzy wykopali te stanowiska. Nie padły żadne rozkazy. Nie były potrzebne.

- Przeciwnik w polu widzenia - poinformował kanonier.

Celowniki termiczne rozróżniały temperaturę i mogły na odległość kilometra penetrować pokryty dymem teren. Ponadto wiatr okazał się dla Amerykanów korzystny. Wiejąca z szybkością szesnastu kilometrów na godzinę bryza zawróciła dymy na wschód. Starszy sierżant Terry Mackall zaczerpnął tchu i przystąpił do dzieła.

- Cel: czołg. Godzina: dziesiąta. Pocisk podkalibrowy. Pal!

Kanonier obrócił wieżyczkę w lewo i nastawił siatkę celownika na najbliższą radziecką maszynę. Kciukami wcisnął guzik lasera i cieniutki promień światła padł na cel. Na ekranie wskazującym odległość pojawiła się liczba: 1310 metrów. Sterujący ogniem komputer skorelował natychmiast odległość i szybkość wrogiego obiektu, zmierzył kierunek i siłę wiatru, wilgotność i temperaturę powietrza, uwzględnił masę pancerza samego czołgu i uniósł lufę głównego działa. Wszystko, co musiał zrobić kanonier, to umieścić w środku siatki cel. Cała operacja zajęła niecałe dwie sekundy. Kanonier nacisnął spusty.

Podmuch z długiej na trzynaście metrów lufy zniszczył zasadzone przed dwoma laty przez niemieckich skautów krzaki. 105-milimetrowe działo czołgowe szarpnęło do tyłu w odrzucie i wypluło do wnętrza wieżyczki łuskę. W powietrze wyleciał pocisk podkalibrowy; odpadła z niego koszulka i wolframowo-uranowa strzała o średnicy czterdziestu milimetrów pomknęła z szybkością półtora kilometra na sekundę.

W chwilę później pocisk trafił w podstawę wieżyczki rosyjskiego czołgu. Kiedy uranowe jądro pocisku wnikało w ochronną stal, radziecki kanonier wprowadzał dopiero pocisk do lufy. Czołg eksplodował; wieżyczka wyleciała na dziesięć metrów w górę.

- Trafiony! - powiedział Mackall. - Cel: czołg. Godzina: dwunasta. Pocisk podkalibrowy. Pal!

Rosyjski i amerykański czołg wystrzeliły jednocześnie, ale radziecki pocisk przeszedł górą, mijając M-1 blisko o metr. Rosjanie mieli mniej szczęścia

- Czas się wynosić - oznajmił Mackall. - Do tyłu. Na kolejną pozycję!

Kierowca, otworzywszy mocno przepustnicę, dokonał zwrotu. Czołg szarpnął do tyłu, zakręcił w prawo i ruszył pięćdziesiąt metrów w stronę kolejnego, przygotowanego uprzednio stanowiska.


- Cholerny dym! - zaklął Siergietow.

Wiatr przywiał do nich kolejną falę i nikt nie widział, co się dzieje przed nimi. Losy bitwy były teraz w rękach kapitanów, poruczników i sierżantów. Obserwujący walkę z bunkra dowódcy rozróżniali jedynie pomarańczowe kule ognia eksplodujących pojazdów, ale nie potrafili określić, czy są to maszyny własne, czy przeciwnika. Głównodowodzący pułkownik nałożył słuchawki i zaczął rzucać swym podkomendnym krótkie, szorstkie polecenia.


Mackall znalazł się na nowej pozycji w niecałą minutę. Okop był usytuowany równolegle do linii grzbietu wzgórza, więc potężna wieżyczka maszyny obróciła się w lewo. Sierżant dojrzał radziecką piechotę, która wyskoczyła z wozów bojowych i biegła teraz przed swymi pojazdami. Spadła na nią niemiecka i amerykańska salwa artyleryjska, ale trochę za późno

- Cel: czołg z anteną. Wyjeżdża właśnie zza linii drzew.

- Mam go - odparł kanonier. Ujrzał radziecki ciężki czołg bojowy T-80 ze sterczącą z wieżyczki długą anteną radiową. Mógł to być pojazd dowódcy kompanii; a może dowódcy batalionu.

Strzelił.

Rosyjski czołg raptownie stanął, a Mackall obserwował, jak smugacz mija o centymetry jego komorę silnikową.

- Pocisk HEAT! - krzyknął kanonier przez interkom.

- Gotowy!

- Zawracaj, kurwa

Kierowana przez doświadczonego sierżanta rosyjska maszyna mknęła zygzakami przez pole. Co pięć sekund wykonywała ostry zwrot; skręciła właśnie w lewo

Kanonier wypuścił pocisk. Siła odrzutu zatrzęsła czołgiem i o tylną ściankę wieżyczki zadźwięczała wyrzucona łuska. W zamkniętym pomieszczeniu rozszedł się amoniakowy zapach propelentu.

- Trafiony! Piękny strzał, Woody!

Pocisk trafił Rosjan między ostatnie koła i zniszczył silnik diesla. W chwilę potem zaczęła z pojazdu wyskakiwać załoga „uciekając' prosto w grad tnących powietrze odłamków.

Mackall znów polecił zmienić stanowisko bojowe. Zanim dotarli na miejsce, Rosjanie byli już niecałe pięćset metrów od nich. Oddali dwa kolejne strzały, niszcząc wóz bojowy piechoty i następny czołg.

- Byk, tu Szóstka, wycofujemy się na Linię Bravo. Wykonać!

Jako dowódca plutonu Mackall wraz ze swoją drużyną opuścił pozycję ostatni. Sierżant obserwował, jak dwa towarzyszące mu czołgi toczą się w dół stoku. Piechota również się wycofywała; część żołnierzy zdążyła wskoczyć do transporterów opancerzonych, pozostali po prostu biegli. Własna artyleria oddała salwę, następnie postawiła zasłonę dymną, by ułatwić swoim oddziałom cofnięcie się na kolejne pozycje. Na komendę Mackalla czołg ruszył z szybkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę i nim Rosjanie zdobyli masyw, zajął wyznaczoną pozycję. Wycofujących się ścigał ogień artyleryjski nieprzyjaciela, który zniszczył dwa niemieckie wozy bojowe piechoty.


- Zulu, Zulu, Zulu!

- Przyślijcie mi transporter - polecił Aleksiejew.

- Nie mogę na to pozwolić. Nie pozwolę, generale

- Przysłać mi tu ten cholerny transporter. Muszę to dokładnie zobaczyć - powtórzył Aleksiejew.

Minutę później on i Siergietow w towarzystwie pułkownika siedzieli w BMP i jechali na pozycje opuszczone właśnie przez oddziały NATO. Znaleźli okop, w którym kryło się dwóch żołnierzy dopóki w odległości metra nie eksplodowała rakieta.

- Wielki Boże, straciliśmy tu dwadzieścia czołgów! - wykrzyknął Siergietow, oglądając się do tyłu.

- Padnij! - wrzasnął naraz pułkownik, wpychając obu do okrwawionej jamy. Wzgórze dosięgła nawała ogniowa NATO.


- Tam jest gatling - powiedział kanonier.

Rosyjski pojazd z działem przeciwlotniczym pojawił się na szczycie wzgórza. W chwilę później pocisk HEAT zniszczył je niczym plastikową zabawkę. Kolejnym celem stał się rosyjski czołg zjeżdżający ze wzgórza, które właśnie opuścili.

- Głowa do góry. Nadlatuje nasz samolot! – Mackall skulił się, mając nadzieję, że pilot potrafi odróżnić owce od wilków.


Aleksiejew obserwował dwusilnikowy myśliwiec pikujący nad dolinę. Jego przód ział ogniem z działka przeciwczołgowego. Na oczach generała eksplodowały cztery czołgi Zdawało się, że thunderbolt zawisł na chwilę w powietrzu, po czym odleciał na zachód. Pomknęła za nim rakieta SA-7, ale spadła za blisko.

- „Diabelski krzyż'? - zapytał cicho generał.

Pułkownik w milczeniu skinął głową i Aleksiejew zrozumiał, czemu jego ludzie ochrzcili ten typ maszyn taką właśnie nazwą. Oglądany pod kątem amerykański myśliwiec przypominał stylizowany krzyż rosyjskich ortodoksów.

- Wezwałem rezerwowy pułk. Możemy dopaść ich podczas ucieczki - powiedział pułkownik.

To tak wygląda uwieńczony powodzeniem atak? - pomyślał z niedowierzaniem Siergietow.


Mackall obserwował, jak na rosyjskie linie spadają dwie rakiety przeciwczołgowe. Jedna chybiła, ale druga była celna. Kiedy żołnierze Paktu Atlantyckiego cofnęli się o kolejne pięćset metrów, po obu stronach pokazało się jeszcze więcej dymu. Widzieli już wioskę, której bronili. Czołg sierżanta miał na swoim koncie pięć zniszczonych nieprzyjacielskich maszyn. On sam nie został jeszcze trafiony, ale bitwa przecież trwała. Włączyła się amerykańsko-niemiecka artyleria. Rosyjską piechotę w połowie już zniszczono i transportery opancerzone sprzymierzonych zjeżdżały ze stoku, próbując nawiązać z niedobitkami kontakt bojowy. Kiedy do walki włączył się trzeci pułk, wszystko wydawało się rozwijać pomyślnie. Na wzgórzu pojawiło się pięćdziesiąt czołgów. Przemknął nad nimi A-10 niszcząc dwa, ale w tej samej chwili samolot dosięgła rakieta klasy ziemia-powietrze. Płonący wrak spadł trzysta metrów od Mackalla.

- Cel: czołg. Godzina: pierwsza. Pal! - Abrams odskoczył do tyłu. - Trafienie!

- Uwaga, uwaga! - zawołał dowódca piechoty. – Od północy nadlatują wrogie helikoptery.

Dziesięć Mi-24 hind przybyło późno, mimo tego w ciągu niepełnej minuty zniszczyło dwa czołgi. Zaraz pojawiły się niemieckie phantomy. Zasypały radzieckie maszyny rakietami powietrze-powietrze i pociskami z działek pokładowych. Potem zaczęły pojawiać się pociski klasy ziemia-powietrze. Niebo cięły smugi dymu i nagle w polu widzenia nie było ani jednej maszyny.


- Grzęźniemy - oświadczył Aleksiejew.

Wyciągnął przed chwilą bardzo istotną naukę: helikoptery bojowe nigdy nie sprostają myśliwcom. Właśnie wtedy - pomyślał - gdy Mi-24 mogły odwrócić obraz bitwy, musiały umykać przed niemieckimi myśliwcami. Siła rosyjskiej artylerii słabła. Kanonierzy NATO trafiali celnie. Pomagały im myśliwce nurkujące. Należało zorganizować mocniejsze wsparcie powietrzne.

- Do diabła z tym! - odparł pułkownik i wydał przez radio kolejne rozkazy do batalionów na lewej flance.


- Na godzinie dziesiątej widać chyba wóz dowódcy. Stoi na szczycie wzgórza. Możemy go dosięgnąć?

- Daleki strzał. Ja

Łup!

Pocisk trafił w sam przód wieżyczki.

- Czołg. Godzina trzecia, blisko

Kanonier uruchomił urządzenia obracające wieżyczkę. Nie zadziałały Żołnierz sięgnął natychmiast do dźwigni ręcznego sterowania. Mackall rzucił się do karabinu maszynowego i posłał serię w stronę zbliżającego się T-80, który wynurzył się dosłownie znikąd. Kanonier gorączkowo kręcił dźwignią. Od pancerza abramsa odbił się drugi rosyjski pocisk. Pomagał kierowca; obaj żywili rozpaczliwą nadzieję, że zdołają przywrócić maszynie zdolność bojową. W wyniku pierwszego uderzenia uszkodzony został komputer. T-80 był już w odległości niecałego kilometra, kiedy kanonier uporał się wreszcie z usterką. Odpalił natychmiast HEAT-a, ale nie trafił. Ładowniczy umieścił w komorze kolejny pocisk. Kanonier błyskawicznie naprowadził działo na cel i strzelił. Trafienie.

- Zbliżają się następne - ostrzegł kanonier.

- Byk Sześć, tu Trzy-Jeden, oskrzydlają nas niedobrzy chłopcy. Potrzebujemy pomocy - zawołał do mikrofonu Mackall, a następnie zwrócił się do kierowcy:

- W lewo i do tyłu. Wiejmy!

Kierowca nie potrzebował zachęty. Pochylił się i, wyjrzawszy przez wąskie szczeliny obserwacyjne, szarpnął dźwignię przepustnicy. Czołg runął całą mocą do tyłu, po czym zaraz skręcił w lewo. Kanonier w tym czasie próbował trafić w kolejny cel, ale automatyczny stabilizator też nie funkcjonował. Żeby trafić, musieli na chwilę przystanąć - a to znaczyło śmierć.

Pojawił się lecący na małej wysokości kolejny thunderbolt i posłał w stronę Rosjan serię pocisków. Dwa następne radzieckie czołgi zostały unieruchomione, ale samolot musiał się wycofać, ciągnąc za sobą smugę dymu. Artyleria otworzyła ogień, próbując powstrzymać rosyjskie natarcie.

- Na rany Chrystusa, zatrzymaj na chwilę, a ubiję któregoś skurwiela! - wrzasnął kanonier.

Czołg stanął natychmiast. Kanonier dał ognia i trafił T- 72 w gąsienicę.

- Ładuj!

Po lewej stronie, w odległości stu metrów od Mackalla pojawił się drugi czołg. Był nietknięty. Wystrzelił trzy pociski, z których dwa utkwiły w celach. Potem nadleciał radziecki helikopter i roztrzaskał rakietą maszynę dowódcy piechoty. Po chwili zestrzelony został z ręcznej wyrzutni stingerów którą dysponowali niemieccy piechurzy. Mackall skulił się, kiedy z prawej i lewej strony wieżyczki jego czołgu przeleciały dwie „swoje' rakiety przeciwczołgowe HOT, aby trafić w nacierających Rosjan.

- Przed nami czołg z anteną.

- Widzę go. Pocisk podkalibrowy! - kanonier przekręcił korbą wieżyczki w prawo. Podniósł lufę i wystrzelił.


- Kapitanie Aleksandrow! - krzyknął w mikrofon dowódca dywizji. Słowa dowódcy batalionu nagle umilkły.

Pułkownik używał radia zbyt długo. Stacjonująca w odległości szesnastu kilometrów niemiecka bateria samobieżnych 155-milimetrowych dział namierzyła radiowy sygnał i wystrzeliła w tym kierunku dwadzieścia pocisków. Aleksiejew usłyszał ich wizgot i, ciągnąc za sobą Siergietowa, wskoczył w wykopaną przez Niemców transzeję. W pięć sekund później rozległ się potworny huk, a potem wszystko spowiły kłęby dymu. Kiedy generał wychylił głowę, ujrzał, iż pułkownik, ciągle w pozycji stojącej, wydaje przez radio komendy. Za nim płonął transporter dowódcy. We wnętrzu wozu została centrala radiowa. Pięciu żołnierzy zginęło, sześciu wyło z bólu. Aleksiejew z niepokojem spojrzał na krwawą bruzdę na ręku.


Mackall zniszczył wprawdzie jeszcze jeden czołg, ale w końcu to Niemcy za pomocą pocisków HOT powstrzymali rosyjski atak. Straciwszy połowę swych czołgów, radziecki dowódca załamał się nerwowo. Niedobitki radzieckiego wojska postawiły zasłonę dymną i wycofały się na południowy stok wzgórza. Poganiał je ogień artylerii sprzymierzonych. Bitwa lądowa chwilowo ucichła.

- Mackall, co się tam dzieje? - zapytał oficer piechoty.

- Gdzie jest Szóstka?

- Po twojej lewej - Mackall spojrzał w tamtą stronę i ujrzał płonącą maszynę dowódcy. A więc to tak

- To my, sir. Ilu naszych zostało?

- Naliczyłem cztery maszyny.

Boże wielki - pomyślał sierżant.


- Dajcie mi pułk z dywizji czołgów, a wreszcie to skończę. Im już nic nie zostało - upierał się pułkownik. Na twarzy miał krew z powierzchownej rany.

- Załatwię to. Kiedy możecie rozpocząć atak? – spytał Aleksiejew.

- Za dwie godziny. Muszę tylko przegrupować siły.

- Doskonale. Wracam do kwatery głównej. Opór przeciwnika był silniejszy, niż przypuszczaliście, towarzyszu pułkowniku. Niemniej wasze wojsko walczyło mężnie. Każcie waszym służbom wywiadowczym lepiej pracować. Zgromadźcie jeńców i solidnie ich przesłuchajcie. - Aleksiejew oddalił się. Krok w krok podążał za nim Siergietow.

- Gorzej niż przewidywałem - zauważył kapitan po wejściu do transportera.

- Musieli przeciw nam wystawić co najmniej pułk - Aleksiejew wzruszył ramionami. - Przy takich omyłkach długo nie pociągniemy. W dwie godziny sforsowaliśmy cztery kilometry, ale za jaką cenę. I te skurwysyny od samolotów Kiedy wrócimy, powiem to i owo generalicji z lotnictwa osłonowego!

- Jest pan prawdziwym żołnierzem - powiedział porucznik.


Okazało się, że pozostało jednak pięć czołgów; po prostu w jednym z nich popsuło się radio.

- Wspaniale pan walczył, naprawdę wspaniale.

- A jak Niemcy? - spytał Mackall nowego dowódcę.

- Pięćdziesiąt procent strat. Iwan odepchnął nas o cztery kilometry. Jeszcze jeden taki atak i po nas. W ciągu godziny mamy otrzymać posiłki. Przekonałem dowództwo pułku, że Iwanowi niebywale zależy na tej pozycji. Otrzymamy w związku z tym pomoc. Od Niemców. O zmierzchu przyślą tu batalion, a o świcie prawdopodobnie następny. Proszę uzupełnić paliwo i amunicję. Nasi drodzy przyjaciele niebawem znów się pojawią.

- Na tę wioskę przypuścili już dwa wielkie i jeden mniejszy atak. I nic nie osiągnęli, sir.

- Aha, jeszcze jedno, sierżancie. Rozmawiałem o panu w dowództwie jednostki. Pułkownik oznajmił, że od teraz jest pan oficerem.

Czołg Mackalla potrzebował dziesięciu minut na przezbrojenie. Uzupełnienie paliwa zajęło dalsze dziesięć minut. W tym czasie zmordowana do granic możliwości załoga uzupełniała amunicję. Sierżant był zdumiony tym, że musi wracać na linię frontu, mając o pięć pocisków za mało.


- Zostałeś trafiony, Pasza - młodszy mężczyzna, potrząsnął głową.

- Skaleczyłem się przy wysiadaniu z helikoptera. Niech krwawi. To kara za moją niezdarność.

Aleksiejew usiadł naprzeciwko dowódcy i wypił blisko litr wody. Wstydził się tej lekkiej kontuzji i dlatego skłamał.

- Atak?

- Stawiali diabelski opór. Powiedziano nam, że mamy przed sobą dwa bataliony piechoty plus czołgi. Ja szacuję siły wroga na niepełny pułk. Sprzymierzeni dysponowali ponadto doskonale przygotowanymi pozycjami. A jednak prawie złamaliśmy ich linie. Dowodzący dywizją pułkownik opracował niezły plan i jego ludzie przypuścili rzeczywiście imponujący atak. Zmusiliśmy wroga do cofnięcia się prawie do samej wioski. Do następnego ataku chciałbym zaangażować czołgi z grup działań operacyjnych.

- Tego nam zrobić nie wolno.

- Co takiego? - Aleksiejew był zdumiony.

- Grupy działań operacyjnych mają pozostać nietknięte aż do chwili, kiedy nie przełamiemy frontu. Takie są instrukcje z Moskwy.

- Ależ dodatkowy pułk właśnie przełamie front. Cel mamy już w zasięgu wzroku! By to osiągnąć, poświęciliśmy dywizję piechoty zmotoryzowanej i straciliśmy połowę innej. Możemy wygrać tę bitwę i zrobić pierwszą, istotną wyrwę w liniach NATO. Ale musimy działać błyskawicznie!

- Jesteście pewni swego zdania?

- Tak, lecz konieczny jest pośpiech. Niemcy wiedzą, że niebawem ponowimy atak. Spróbują wzmocnić linie. Pierwszy pułk 30. Gwardyjskiej Dywizji Czołgów znajduje się zaledwie godzinę drogi od pola walki. Możemy go tu ściągnąć natychmiast. Wziąłby udział w szturmie. Tak naprawdę, to powinniśmy tu mieć całą tę dywizję. Taka okazja nieprędko się zdarzy.

- Przekonałeś mnie. Połączę się z Naczelnym Dowództwem i poproszę o zezwolenie.

Aleksiejew odchylił się do tyłu i przymknął oczy. Struktura radzieckiego dowództwa: nawet głównodowodzący teatrem wojny, jeśli chce odstąpić od Planu, musi uzyskać pozwolenie.

Zbadanie mapy zajęło geniuszom w Moskwie dwie godziny. Czołowy pułk 30. Dywizji Gwardyjskiej dostał polecenie dołączenia do dywizji piechoty zmotoryzowanej. Ale było już za późno. Atak opóźnił się o dziewięćdziesiąt minut.


Podporucznik Terry Mackall na pagonach ciągle miał jeszcze dystynkcje sierżanta, lecz był zbyt zmęczony, by o tym myśleć. Dziwił się tylko, jak poważnie dowództwo oceniło jego drobną w sumie potyczkę czołgową. W transporterach opancerzonych pojawiły się dwa bataliony niemieckiej regularnej piechoty, zwalniając wyczerpaną Landwehrę, która została wycofana i miała przygotować pozycje obronne wokół wioski. Stanowisko wzmocniła dowodzona przez niemieckiego pułkownika kompania czołgów Leopard i dwa plutony M-1. Oficer przybył helikopterem i natychmiast odbył inspekcję pozycji obronnych. Na twarzy o wąskich, zaciętych ustach miał plaster, a głowę zabandażowaną.

Skurwiel pozujący na twardziela - pomyślał Mackall. Podporucznik zdawał sobie sprawę, że gdyby Iwan zdobył ich pozycje, oskrzydliłby połączone siły niemiecko-brytyjskie, które powstrzymywały rosyjski atak na Hanower. Dlatego też bitwa ta była dla Niemców tak istotna. Na pierwszej linii zajęły miejsce niemieckie leopardy, luzując tym samym Amerykanów. Siły te ponownie liczyły czternaście czołgów. Dowódca rozdzielił jednostkę na dwie części; Mackallowi przypadła grupa południowa. Odnaleźli i zajęli ostatnią linię umocnień na południowo-wschodnim krańcu wioski. Mackall dokładnie rozlokował podległe sobie siły. Odwiedził osobiście każdą pozycję, ustalając szczegółowo plan z dowódcami poszczególnych czołgów.

Niemcy byli bardzo zdyscyplinowani. Na każdym posterunku, który nie miał naturalnej osłony, zasadzili nowe zarośla. Ewakuowano prawie całą ludność cywilną, choć sporo osób nie chciało opuszczać swoich domów. Jeden z mieszkańców wioski przyniósł czołgistom ciepły posiłek. Ale załoga Mackalla nie miała czasu jeść. Kanonier naprawił dwa rozerwane złącza i przestroił uszkodzony komputer sterujący ogniem. Ładowniczy i kierowca zajęli się obluzowaną gąsienicą. Zanim skończyli, odezwała się radziecka artyleria.


Aleksiejew chciał tam być. Utrzymywał łączność telefoniczną z dowództwem dywizji i był na podsłuchu radiowym, dzięki czemu śledził wszystko na bieżąco. Pułkownik - Aleksiejew postanowił, iż w przypadku powodzenia awansuje go na generała - skarżył się, że wszystko to trwało zbyt długo. Wysłał nad linie nieprzyjaciela zwiad lotniczy; jedna z maszyn nie wróciła. Pilot drugiego samolotu doniósł o ruchach wojsk po tamtej stronie, ale poza tym, iż został zaatakowany pociskami ziemia-powietrze, niewiele potrafił powiedzieć. Pułkownik obawiał się, że siły przeciwnika znacznie wzrosły, ale nie miał żadnych konkretnych danych na ten temat i trudno mu było ustalić, czy wojska NATO zwlekają, czy też przybywają tam nowe posiłki.


Mackall również przyglądał się wszystkiemu z oddali. Ostatnia linia wzgórz odległa była o półtora kilometra. Między nimi a amerykańskimi pozycjami majaczyły zgliszcza rozległego gospodarstwa. Oddział uformowany został w dwa plutony po trzy czołgi każdy. Mackall, jako Dowódca, miał trzymać się z tyłu i kierować akcją przez radio. W dwadzieścia minut po radiowym komunikacie o silnym ataku Rosjan, zaobserwował ruch. W kierunku wioski zaczęły zjeżdżać niemieckie wozy z piechotą. Na północy pojawiło się kilka rosyjskich śmigłowców, ale ukryta w wiosce bateria rolandów otworzyła do nich ogień i zniszczyła trzy maszyny. Reszta odleciała. Potem zjawiły się niemieckie leopardy. Mackall doliczył się trzech trafień. Artyleria NATO otworzyła ogień; z kolei między amerykańskie czołgi zaczęły spadać radzieckie pociski. Następnie pojawili się Rosjanie

- Byk, wszystkie jednostki wstrzymują ogień. Powtarzam, wszyscy wstrzymują ogień - odezwał się przez radio dowódca.

Mackall widział między zabudowaniami wioski wycofujących się Niemców. A więc to tak sobie wykombinował skurwysyn Szwab - pomyślał podporucznik. - Ślicznie


- Uciekaj - powiedział pułkownik do Aleksiejewa przez radio. Na mapie, którą generał miał przed sobą, oficerowie nanosili flamastrami różne znaki. Na czerwono znaczyli wyrwę w niemieckich liniach. Pierwsze radzieckie czołgi były już pięćset metrów od wioski i wdzierały się w dwukilometrową lukę między czołgami grupy B.


Niemiecki pułkownik wydał rozkaz amerykańskiemu dowódcy.

- Byk, tu Szóstka. Brać ich!

Dwanaście czołgów jednocześnie otworzyło ogień. Dziewięć pocisków było celnych.

- Woody, szukaj anten - polecił kanonierowi Mackall.

Obserwował przez peryskop inne, podległe sobie czołgi. Jego kanonier skierował działo w prawo, celując w tylne szeregi Rosjan.

- Jest! Wprowadzić pocisk HEAT Cel: czołg. Odległość: dwa tysiące sześćset - Czołgiem szarpnęło. Kanonier obserwował lot smugacza podążającego po łuku pocisku - Trafienie!

Kolejna salwa z czołgów M-1 zniszczyła osiem radzieckich czołgów. Potem od strony wioski spadła na Rosjan ulewa amunicji, siejąc wśród nich straszliwe spustoszenie. Rosjanie zaatakowali skrzydłami i teraz mieli przed sobą wioskę pełną wyrzutni rakiet przeciwczołgowych; niemiecki pułkownik zastawił pułapkę, w którą wpadły radzieckie jednostki. W tej samej chwili z lewej i prawej strony wyjechały zza osady leopardy i zaatakowały będącego na odkrytej przestrzeni przeciwnika. Dowodzący osłoną lotniczą ponownie skierował na pozycje radzieckiej artylerii myśliwce bombardujące. Do walki włączyły się też myśliwce radzieckie, ale zaangażowane w walce z amerykańskimi i niemieckimi samolotami nie były w stanie dać wsparcia walczącym na ziemi jednostkom; a tam pojawiły się uzbrojone w rakiety niemieckie śmigłowce Gazelle. Rosyjskie czołgi strzelały na oślep, próbując rozpaczliwie nawiązać z przeciwnikiem równorzędną walkę. Amerykanie jednak byli dobrze okopani, zaś niemieckie wyrzutnie we wsi po każdej salwie zmieniały przezornie pozycje.

Mackall przesunął jeden pluton na prawą stronę, a drugi na lewą. Jego kanonier zlokalizował i zniszczył kolejny czołg dowódcy, po czym Niemcy oskrzydlili radziecką formację od północy i od południa. Sowieci mieli przewagę liczebną, lecz Niemcy poradzili sobie z nią, ostrzeliwując kolumnę czołgów potężnymi, 120-milimetrowymi działami. Radziecki dowódca natychmiast wysłał tam helikoptery, które miały utorować drogę ucieczki jego formacjom. Zaskoczyły Niemców zniszczeniem trzech czołgów, ale niebawem artyleria sojuszników zaczęła strącać maszynę po maszynie.

Nieoczekiwanie, w jednej chwili, Rosjanie mieli dosyć. Na oczach Mackalla siły radzieckie zawróciły w miejscu i, mając na plecach szarżujących Niemców, zaczęły się gwałtownie wycofywać. Podporucznik doskonale wiedział, że nikt nie dociśnie Rosjan tak, jak właśnie kreutze. Niebawem poprzednie linie obronne znów zostały odzyskane. Bitwa trwała prawie godzinę. W walce o Bieben niemal doszczętnie wybito dwie radzieckie dywizje piechoty zmotoryzowanej. Załoga czołgu otworzyła pokrywę włazu by przewietrzyć wnętrze pojazdu. Na podłodze walało się piętnaście łusek po pociskach. Sterujący ogniem komputer znów odmówił posłuszeństwa, ale mimo to Woody zniszczył jeszcze cztery następne czołgi; dwa z nich należały do radzieckich dowódców.

Podjechał jeep ze zwierzchnikiem.

- Mam trzy uszkodzone czołgi - zameldował Mackall. - Muszą iść do naprawy. - Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. - Nigdy nam nie odbiorą tego miasteczka.

- To Bundeswehra powstrzymała ostatecznie ich atak - skinął głową porucznik. - W porządku, proszę zluzować swoich ludzi.

- No cóż, kiedy szliśmy do ostatniego ataku, brakowało nam do kompletu pięciu pocisków.

- W ogóle zaczyna brakować amunicji. Nadchodzi dużo wolniej, niż się spodziewaliśmy.

Mackall zastanowił się chwilę; wnioski, do jakich doszedł, nie były wesołe.

- Więc niech ktoś powie tym niedojebom z marynarki, że powstrzymamy skurwieli, jeśli tylko będziemy mieli na czas odpowiednią ilość broni i amunicji.


USS„Pharris'

Morris nigdy nie widział Hampton Roads tak zatłoczonej. W porcie stało na kotwicach co najmniej sześćdziesiąt statków handlowych, tuż obok nich zacumowane były okręty wojenne eskorty, które miały je poprowadzić przez ocean. Znajdowała się tam również pozbawiona głównego masztu „Saratoga'. Sam maszt reperowano na nabrzeżu, podczas gdy na jednostce kończono naprawę licznych, mniej widocznych uszkodzeń. Nad portem krążyło w powietrzu wiele samolotów. Na niektórych okrętach pracowały radary poszukujące radzieckich łodzi podwodnych, aby te nie mogły w zgrupowane w porcie statki wystrzelić samosterujących pocisków dalekiego zasięgu.

„Pharris' zacumowany był przy magazynach paliwa, gdzie uzupełniał swoje zbiorniki oraz baki z benzyną dla helikoptera. Dostarczono już nowy pocisk ASROC oraz sześć rakiet z pasmami folii aluminiowej. Ponadto zaopatrzono okręt w żywność. Ed Morris już wcześniej przesłał do dowództwa raport z rejsu i teraz był właściwie wolny. Z jednym zastrzeżeniem: za dwanaście godzin miał wyruszyć w rejs. Za dwanaście godzin ponownie będzie płynął w eskorcie wiozącego ciężki sprzęt i amunicję konwoju, zmierzającego z szybkością dwudziestu węzłów do francuskich portów Le Havre i Brest.

Kapitan zapoznał się z raportami wywiadu marynarki wojennej. Sprawy wyglądały dużo gorzej. Na linii Grenlandia-Islandia-Zjednoczone Królestwo umieszczono dwadzieścia okrętów podwodnych Paktu Atlantyckiego, które miały próbować przejąć funkcję zniszczonej sieci SOSUS. Zniszczyły już wprawdzie pokaźną liczbę radzieckich łodzi podwodnych, ale poinformowały również, że kilka z nich przedostało się na ocean; Morris do każdej radzieckiej jednostki, która przedarła się przez linię obrony sprzymierzonych umieszczonej w raporcie, dodawał cztery lub pięć, o których nie wiedziano. W porównaniu z tym, co działo się teraz, rejs pierwszego konwoju był wyjątkowo bezpieczny. Poprzednio tych kilka radzieckich jednostek podwodnych na Atlantyku musiało płynąć do odległych celów pełną parą, co powodowało, że były głośne i łatwe do wykrycia. Obecnie sytuacja zmieniła się radykalnie. Na Atlantyku czaiło się już około sześćdziesięciu morderczych okrętów, z czego połowę stanowiły okręty atomowe. Morris, porównując stan liczebny radzieckiej floty podwodnej z ilością zniszczoną przez jednostki NATO, zastanawiał się w duchu, czy liczba sześćdziesiąt nie zawiera w sobie zbyt wiele optymizmu.

Ponadto istniały backfire'y, więc konwój miał płynąć trasą południową. Nadkładał w ten sposób całe dwa dni drogi, ale za to zmniejszał do minimum ryzyko spotkania z rosyjskimi bombowcami. Dla radzieckich maszyn te rejony leżały na granicy ich możliwości paliwowych. Ponadto na trzydzieści minut przed każdym przelotem radzieckiego satelity konwój miał zbaczać na zachód, aby zmylić wrogie okręty podwodne i bombowce.

Dodatkową osłonę stanowiły znajdujące się właśnie na morzu dwie grupy lotniskowców. Najwyraźniej planowano zastawić pułapkę na backfire'y. Lotniskowce popłyną okrężną drogą, aby uniknąć wykrycia przez satelity. Morris wiedział, że to możliwe, że to wyłącznie kwestia geometrii. Z drugiej strony jednak ograniczało to mocno pole manewru ogromnych okrętów; niemniej ich towarzystwo zapewniało obronę lotniczą przed okrętami podwodnymi. Kompromis, ale całe życie, wszystkie operacje wojenne, opierają się właśnie na kompromisach. Morris zapalił papierosa bez filtra. Zazwyczaj nie palił, ale w połowie drogi w tamtą stronę kupił w bezcłowej kantynie okrętowej karton papierosów. Nie stanowiły większego zagrożenia dla jego życia niż samo morze. Rosjanie zatopili już przecież dziewięć niszczycieli i fregat; w tym dwie jednostki z całą załogą.


Islandia

Edwards zdążył już znienawidzić widniejące na mapie brązowe poziomice. Każda z nich oznaczała kolejne dwadzieścia metrów wysokości; sześćdziesiąt pięć coma sześć stóp. Czasami linie były rzadkie, odległe od siebie o kilka milimetrów. Gdzieś indziej prawie nakładały się na siebie, a porucznik myślał, że staną przed pionową ścianą. Pamiętał, jak pewnego razu odwiedził z ojcem Waszyngton i, zignorowawszy ustawionych w kolejce do windy turystów, wspięli się po schodach na samą górę stusiedemdziesięciometrowego pomnika Waszyngtona. Do celu dotarli zmęczeni lecz dumni. Obecnie wspinaczkę taką podejmował co półtorej godziny, z tym, że nie było tu gładkich schodów i czekającej na górze windy, która zwiozłaby go na dół Na dole nie czekała taksówka, nie czekał hotel.

Od chwili opuszczenia obozu przed trzema godzinami przebyli już dziesięć poziomic - dwieście metrów, czy jak kto wolał sześćset pięćdziesiąt sześć stóp różnicy wzniesień, przedostając się z okręgu administracyjnego Skorradalshreppur do okręgu administracyjnego Lundarreykjadashreppur. Granicy między nimi nie oznajmiała żadna zielona tablica, ale Islandczycy wiedzieli, że jeśli już ktoś wędruje pieszo po ich kraju, to najwidoczniej w nim mieszka i nie potrzebuje wskazówek. Po dwóch kilometrach płaskiego terenu trafili na moczary pokryte - skałami i popiołem; w odległości siedmiu kilometrów widniało coś, co wyglądało na wygasły wulkan.

- Odpoczynek - zarządził Edwards.

Usiadł obok wysokiej na metr skałki i oparł się o nią plecami. Był zdziwiony, kiedy zbliżyła się do niego Vigdis. Usadowiła się naprzeciwko, metr dalej.

- No i jak samopoczucie?

Mikę natychmiast zauważył, że dziewczyna miała w oczach dużo więcej życia niż dotąd. Prawdopodobnie demony, które zagnieździły się w nich poprzedniego dnia, odeszły. Nie - pomyślał. - One już nigdy do końca nie odejdą. Ale i ja musiałem żyć z koszmarem, który zbladł dopiero z czasem. Czas leczy wszystkie rany. Chyba, że człowiek padnie ofiarą morderstwa.

- Zapomniałam podziękować ci za uratowanie życia.

- Nie mogliśmy przecież spokojnie obserwować, jak cię zabijają - odparł, zastanawiając się, czy przypadkiem nie kłamie. Nie był pewien, co by zrobili, gdyby Rosjanie zamierzali tylko wymordować mieszkańców farmy. Czy nie zaczekaliby do ich odejścia i potem sami nie splądrowaliby domu w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy? Nadszedł czas prawdy.

- Nie zrobiłem tego dla ciebie; nie tylko dla ciebie.

- Nie rozumiem.

Edwards wyjął z kieszeni portfel i pokazał zrobione przed pięcioma laty zdjęcie.

- To Sandy. Sandra Miller. Mieszkaliśmy w jednym bloku i razem chodziliśmy do szkoły. Być może któregoś dnia zostałaby moją żoną - powiedział cicho.

A może i nie - dodał w duchu. - Ludzie się zmieniają.

- Poszedłem na Akademię Lotniczą, a ona na Uniwersytet Connecticut w Hartford. W październiku, kiedy byłem na drugim roku, zaginęła. Została zgwałcona i zamordowana. Tydzień później znaleziono ją w przydrożnym rowie. Facet, który to zrobił nie udowodniono mu morderstwa Sandy, a wyłącznie gwałt dokonany na dwóch dziewczynach ze szkoły no cóż, on przebywa obecnie w szpitalu dla wariatów. Powiedzieli, że jest umysłowo chory i nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Tak więc pewnego dnia uznają go zapewne za zdrowego i wypuszczą na wolność. A Sandy będzie w dalszym ciągu martwa. - Edwards spuścił wzrok i patrzył tępo w kamienie. – Nic nie mogłem zrobić. Nie jestem przecież gliną i znajdowałem się w odległości trzech tysięcy kilometrów. Ale w twoim przypadku było inaczej - mówił bezbarwnym tonem. - Tym razem było inaczej.

- Kochałeś Sandy? - zapytała Vigdis.

Jak na to odpowiedzieć? - pomyślał Mikę. - Wtedy, przed pięcioma laty, chyba tak. Ale czy uczucie to przetrwałoby do teraz? W końcu przez wszystkie te lata nie żyłeś w celibacie - powiedział sobie w duchu. Z drugiej strony, o niczym to nie świadczy, prawda? Popatrzył na fotografię, którą Sandy wysłała mu trzy dni przed śmiercią. W skrzynce na listy w Colorado Springs znalazł ją już po zgonie dziewczyny, jakkolwiek wieść o morderstwie jeszcze do niego nie dotarła. Ciemne, spadające na ramiona włosy, przechylona głowa, łobuzerski uśmiech, który tak łatwo przekształcał się w głośny śmiech wszystko to przeminęło bezpowrotnie.

- Tak - znów bezbarwny, beznamiętny głos.

- A więc zrobiłeś to dla niej, prawda?

- Tak - skłamał Edwards.

Zrobiłem to dla siebie!

- Nie wiem nawet, jak się nazywasz.

- Mikę. Michael Edwards.

- Zrobiłeś to dla mnie, Michael. Dziękuję ci za życie.

Po raz pierwszy na twarzy Vigdis pojawił się cień uśmiechu. Położyła dłoń na jego dłoni. Palce miała delikatne i ciepłe.



OFIARY


Keflavik, Islandia

- Najpierw myśleliśmy, że po prostu zjechali z drogi i spadli ze skał. To znaleźliśmy w samochodzie – major żandarmerii trzymał w ręku górną część potłuczonej butelki po wódce. - Ale podczas sekcji patolog odkrył

Major ściągnął gumową płachtę, pod którą leżały potrzaskane zwłoki. W piersi ofiary widniała rana zadana nożem.

- A wyście mówili, towarzyszu generale, że Islandczycy to łagodne owieczki - zauważył sarkastycznie pułkownik KGB.

- Nie potrafimy dokładnie zrekonstruować przebiegu wypadków - ciągnął major. - W pobliżu miejsca katastrofy natknęliśmy się na zgliszcza, farmy.  W popiołach leżały dwa ciała. Ludzi tych zastrzelono.

- Kim byli? - spytał generał Andriejew.

- Identyfikacja jest niemożliwa. Lekarz stwierdził tylko, że mostki mają podziurawione kulami. Strzały oddano z niewielkiej odległości. Nasi specjaliści dokładnie zbadali zwęglone zwłoki. Należały do kobiety i mężczyzny. Z dokumentów znajdujących się w miejscowym magistracie wynika, że na farmie żyło małżeństwo. Mieli córkę w wieku - major zajrzał do notatek - w wieku dwudziestu lat. Dziewczyny nie znaleźliśmy.

- A co z tym patrolem?

- Żołnierze jechali na południe nadbrzeżną autostradą

- I nikt nie zauważył ognia? - spytał ostro pułkownik KGB.

- Tamtej nocy bardzo padało, a płonący samochód i farma znajdowały się poza linią horyzontu. Żołnierze z sąsiedniego posterunku nie mogli niczego zauważyć. Jak wiecie, towarzyszu, stan tutejszych dróg pozostawia wiele do życzenia, a górski teren utrudnia łączność radiową. Kiedy więc patrol się spóźniał, nikt na to nie zwracał szczególnej uwagi. Szczątki samochodu nie były widoczne z drogi, toteż dostrzegł je dopiero przelatujący nad szosą helikopter.

- A pozostali żołnierze? Jak zginęli? - chciał wiedzieć generał.

- W płonącym samochodzie eksplodowały ręczne granaty. Skutek był oczywisty. Trudno orzec prawdziwą przyczynę ich śmierci, z wyjątkiem sierżanta. Na tyle, na ile zdołaliśmy się zorientować, żadna broń nie zginęła. W samochodzie zostały wszystkie karabiny, ale brakowało kilku innych rzeczy: na przykład torby z mapami i paru drobnych przedmiotów, które powinny się tam znajdować. Być może wyrzucone siłą eksplozji wpadły do wody. Ale wątpię w to.

- Wnioski?

- Towarzyszu generale, trudno tu o jakieś wnioski. Sądzę, że żołnierze odwiedzili farmę, „osuszyli' butelkę, po czym zastrzelili gospodarzy i spalili dom. Córka ofiar zniknęła. Szukamy jej ciała. Potem na nasz patrol ktoś napadł, wymordował żołnierzy i upozorował wypadek drogowy. Musimy zatem przyjąć, że w okolicy kręci się jakaś uzbrojona banda bojowników ruchu oporu.

- Tu bym się z wami nie zgodził – oświadczył pułkownik KGB. - Nie doliczyliśmy się przecież wszystkich żołnierzy nieprzyjaciela. Sądzę, że ci „bojownicy ruchu oporu' to po prostu żołnierze NATO, którym udało się zbiec z Keflaviku. Zastawili na nasz patrol pułapkę, po czym zamordowali mieszkańców farmy, mając nadzieję, że podburzą przeciw nam opinię publiczną.

Generał Andriejew i major żandarmerii wymienili ukradkowe spojrzenia. Dowódcą patrolu był porucznik KGB. Czekiści żądali, by wszystkim patrolom towarzyszyli ich ludzie. Akurat mi tego potrzeba - pomyślał generał. Mało, że spadochroniarzy przydzielano do zajęć garnizonowych - co zawsze fatalnie wpływało na morale i dyscyplinę - ale dodatkowo pełnić musieli rolę dozorców więziennych.

W kilku przypadkach nawet dowodzili nimi prawdziwi dozorcy więzienni. Zapewne więc tamten młody, arogancki porucznik KGB - generał nigdy nie spotkał sympatycznego pracownika tej instytucji - postanowił się trochę rozerwać. Gdzie podziała się córka zamordowanych? Stanowiła zapewne klucz do całej zagadki. Ale nie rozwiązanie tej zagadki było sprawą najistotniejszą.

- Myślę, że powinniśmy przesłuchać okolicznych mieszkańców - oznajmił oficer KGB.

- Nie ma tam żadnych „okolicznych mieszkańców', towarzyszu - odparł major. - Popatrzcie na mapę. To była samotna farma. Najbliższa oddalona jest o siedem kilometrów.

- Ale

- To nieważne kto i dlaczego zabił tych nieszczęśników. Ważne, że mamy w okolicy uzbrojonego przeciwnika - oświadczył Andriejew. - To sprawa wojska a nie naszych kolegów z KGB. Wyślę helikopter, który starannie przeczesze okolice farmy. Jeśli natkniemy się na jakąś grupę oporu, czy na coś w tym rodzaju, rozprawimy się z nią jak z każdym uzbrojonym wrogiem. Towarzyszu pułkowniku, jeżeli zdobędziemy jeńców, możecie ich potem przesłuchać. Od tej chwili również towarzyszący naszym patrolom ludzie z KGB pełnić będą wyłącznie funkcje obserwatorów, nie dowódców. Nie możemy ryzykować tego, by w warunkach bojowych decydowali ci, którzy nie mają o nich zielonego pojęcia. Pozwólcie, że porozmawiam zaraz z oficerem operacyjnym i ustalimy plan poszukiwań. Towarzysze, dziękuję za tę informację. Jesteście wolni.

Czekista chciał wprawdzie zostać, ale bez względu na to, czy pracował w KGB, czy też nie, był tylko pułkownikiem. Jedyną władzę sprawował tu generał.

Godzinę później helikopter bojowy MI-24 wzbił się w powietrze i odleciał w stronę spalonej farmy.


Stornoway, Szkocja

- Znowu? - zdziwił się Toland.

- A co to dzisiaj niedziela? - odparł kpiąco kapitan lotnictwa. - Dwadzieścia minut temu dwa pułki backfire'ów opuściły bazy. Jeśli chcemy przechwycić towarzyszące im tankowce powietrzne, musimy działać szybko.

W ciągu kilku minut w powietrze wzbiły się dwa samoloty EA-6E Prowler i ruszyły na północny zachód, by odnaleźć nieprzyjacielskie radary oraz nadajniki radiowe i zakłócić ich pracę. Najbardziej uderzającą cechą maszyn EA-6B - znanych popularnie pod niezbyt sympatyczną nazwą Queer (Odmieńców) - była kabina inkrustowana prawdziwym złotem, które zabezpieczało wrażliwe instrumenty zainstalowane na pokładach przed promieniowaniem elektromagnetycznym. Kiedy maszyny nabierały wysokości, piloci i oficerowie elektronicy, uwięzieni w swoich pozłacanych klatkach, pochłonięci byli pracą.

Dwie godziny później załogi namierzyły już ofiary i natychmiast przekazały przez radio współrzędne. Z pasa startowego w Stornoway zerwały się do lotu cztery tomcaty.


Morze Norweskie

Pędzące na wysokości dziesięciu tysięcy metrów toccaty penetrowały dokładnie niebo po południowej i północnej stronie, tam, gdzie powinny znajdować się radzieckie tankowce powietrzne. Potężne amerykańskie radary poszukujące i kierujące pociskami wyłączono, więc piloci myśliwców przeczesywali niebo tylko za pomocą kamer telewizyjnych, zdolnych wykryć obcy samolot z odległości sześćdziesięciu paru kilometrów. Przejrzystość powietrza była idealna, a niebo pokryte nielicznymi, wysokimi cirrusami. Tomcaty nie zostawiały za sobą smug kondensacyjnych, które mogłyby zdradzić przeciwnikowi ich obecność. Maszyny mknęły szerokimi, łagodnymi łukami, a piloci co dziesięć sekund przenosili wzrok z instrumentów pokładowych na horyzont, by po chwili znów skupić się na wskazaniach aparatury.

- Popatrz, tutaj - odezwał się dowódca eskadry do operatora broni. Zajmujący tylne siedzenie oficer nakierował kamerę telewizyjną na obcy obiekt.

- Chyba badger.

- Nie sądzę, by był sam. Poczekajmy.

- Racja.

Bombowiec znajdował się w odległości ponad sześćdziesięciu kilometrów. Niebawem pojawiły się następne, a chwilę potem kolejna maszyna, ale już dużo mniejsza.

- Myśliwiec. Czyżby aż tak daleko towarzyszyła im eskorta? Naliczyłem w sumie sześć celów – operator broni poprawił pasy i włączył urządzenia sterujące rakietami. - Broń gotowa! Najpierw myśliwce?

- Najpierw myśliwce. Oświetlaj je - odparł pilot i włączył radio.

- Dwójka, tu Prowadzący. Mamy cztery tankowce i dwójkę myśliwców na kursie zero-osiem-pięć, czterdzieści mil na zachód od mojej pozycji. Nawiązujemy kontakt bojowy. Naprzód!

- Przyjąłem. Naprzód, Prowadzący.

Oba myśliwce przechwytujące wykonały ostry skręt przy całkowicie otwartych przepustnicach. Prowadzący szyk włączył radar. Zidentyfikowali już dwa myśliwce i cztery tankowce powietrzne. Dwa pierwsze phoenixy miały uderzyć w myśliwce.

- Ognia!

Obie rakiety opuściły klamry i włączyły silniki. Rosyjskie bombowce wykryło promieniowanie amerykańskich radarów AWG-9, więc próbowały uciekać. Myśliwce, które je eskortowały, nabrały pełnej szybkości i uaktywniły własne systemy elektroniczne sterujące rakietami, ale bojowe maszyny nieprzyjaciela znajdowały się jeszcze poza zasięgiem ich pocisków. Obie radzieckie maszyny włączyły radiostacje zagłuszające i, wykonując skomplikowane ewolucje, zbliżały się do Amerykanów z nadzieją, że użyją swoich rakiet. Nie mogły bawić się w finezyjne manewry, bo miały na to za mało paliwa. Ponadto ich głównym zadaniem było trzymać obce myśliwce jak najdalej od tankowców powietrznych.

Phoenixy pędziły z szybkością pięciu machów i w ciągu niecałej minuty dotarły do celów. Jeden z pilotów myśliwskich w ogóle nie zauważył nadlatującej rakiety. Na niebie pojawił się po prostu nieoczekiwanie czerwono-czarny obłok. Pilot sąsiedniego samolotu dostrzegł niebezpieczeństwo i rzucił się na drążki sterownicze na sekundę przed tym, jak eksplodowała rakieta. Pocisk chybił, ale jego odłamki rozdarły prawe skrzydło maszyny. Pilot rozpaczliwie próbował zapanować nad sterami samolotu, ale ten mimo to powoli spadał.

Lecące za myśliwcami tankowce powietrzne rozdzieliły się; dwa z nich skierowały się na północ, a dwa na południe. Prowadzący tomcat zajął się parą podążającą na północ i za pomocą phoenixów zestrzelił obie maszyny. Jego towarzysz skierował się w stronę przeciwną i też wystrzelił dwie rakiety. Trafiła tylko jedna. Drugą zmyliła aparatura zagłuszająca badgera. Tomcat jednak, który utrzymywał już z ofiarą kontakt wzrokowy, kontynuował pościg i wystrzelił następny pocisk. AIM-54 poleciał prosto do celu i eksplodował zaledwie trzy metry od ogona badgera. Radziecki bombowiec znikł po prostu w grzmiącym rozbłysku pomarańczowego ognia.

Amerykańskie myśliwce zaczęły z kolei przeczesywać niebo w poszukiwaniu dalszych ofiar. Sześć badgerów znajdowało się w odległości stu mil, ale, poznawszy los swoich towarzyszy, natychmiast odleciały na północ. Tomcatom brakowało paliwa by kontynuować pościg. Zawróciły więc i w godzinę później, z pustymi prawie bakami, lądowały w Stornoway.

- Pięć strąconych i jeden uszkodzony – zameldował Tolandowi dowódca eskadry. - Miał pan rację.

- Tym razem - Toland był bardzo z siebie rad.

Lotnictwo marynarki Stanów Zjednoczonych z powodzeniem ukończyło swą pierwszą akcję zaczepną. Teraz kolej na następną. Dotarła właśnie wiadomość o nalocie backfire'ów. Zaatakowały one konwój w pobliżu Azorów i dwójka tomcatów czekała już w odległości dwustu mil na południe od Islandii. Miały zaatakować wracające z zadania radzieckie maszyny.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

- Nasze straty są przerażające - oświadczył generał dowodzący radzieckim lotnictwem pierwszego uderzenia.

- Poinformuję o tym żołnierzy z dywizji piechoty zmotoryzowanej - odparł chłodno Aleksiejew.

- Są prawie dwukrotnie większe od zakładanych.

- U nas też. Ale moi żołnierze przynajmniej walczą. Obserwowałem szturm. Przysłaliście nam cztery myśliwce atakujące. Cztery!

- Wiem. Poszedł cały nasz pułk; ponad dwadzieścia maszyn, plus wasze helikoptery bojowe. Dziesięć kilometrów za linią frontu weszły z nami w kontakt bojowy myśliwce NATO. Moi piloci, by dotrzeć do waszych czołgów, musieli po prostu walczyć o życie; zwłaszcza, że otworzyły do nich ogień nasze własne wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze!

- Wyjaśnijcie to bliżej, proszę - wtrącił przełożony Aleksiejewa.

- Towarzyszu generale, radiolokacyjne samoloty Paktu Atlantyckiego nie stanowią łatwego celu. Mają doskonałą osłonę. Myśliwce wysyłają kierowane radarami rakiety z odległości, z której nie potrafimy ich jeszcze wykryć. W chwili, kiedy się pojawiają, nasi piloci mogą już tylko uciekać. Czy wasi czołgiści czekają nieruchomo, by stać się łatwym celem? Często znaczy to, że piloci muszą wyrzucać ładunek bomb tylko po to, by zdołali się błyskawicznie wycofać. A kiedy w końcu docierają do strefy walki, zestrzeliwani są przez własne rakiety, które nie potrafią odróżnić swego od wroga.

Był to wielki problem; nie tylko Rosjan.

- Chcecie powiedzieć, że NATO osiągnęło w powietrzu przewagę? - spytał Aleksiejew.

- Nie, żadna ze stron takiej przewagi nie osiągnęła. Sytuacja jest ogólnie patowa. Nasze pociski ziemia-powietrze skutecznie sobie radzą z samolotami Paktu. Ich myśliwce jednak również są bardzo skuteczne; zwłaszcza, że mają wsparcie SAM-ów swoich i naszych  Tak, nikt nie osiągnął dotąd zdecydowanej dominacji.

Ale ofiary są straszne - dodał w duchu generał lotnictwa.

Aleksiejew pomyślał o tym, co widział w Bieben i zastanawiał się chwilę, czy lotnik ma rację.

- Następnym razem musimy to lepiej zorganizować - odezwał się dowódca teatru wojny. - Kolejny zmasowany atak powinien mieć odpowiednie wsparcie lotnicze, co znaczy, że należy zaangażować każdy myśliwiec, jakim dysponujemy na froncie.

- Staramy się wysyłać więcej maszyn, które stosują manewry pozoracyjne. Wczoraj próbowaliśmy skierować samoloty Paktu Atlantyckiego w inne miejsce. Prawie się udało, ale popełniliśmy pewien błąd. Wiemy już jaki.

- O szóstej rano ruszy od południa atak na Hanower. Potrzebuję dwustu samolotów.

- Będziecie je mieli - zapewnił generał lotnictwai opuścił pomieszczenie. Alekśiejew obserwował wychodzącego.

- I co, Pasza?

- To początek Jeśli rzeczywiście będziemy mieli te dwieście myśliwców

- Mamy również helikoptery.

- Widziałem, co stało się ze śmigłowcami w nawale rakiet. Kiedy już myślałem, że przełamią niemieckie linie, pociski rakietowe SAM i myśliwce wykończyły prawie wszystkie. Odwaga pilotów jest nieprawdopodobna, ale sama odwaga to nie wszystko. Nie doceniliśmy siły ognia NATO nie, inaczej, przeceniliśmy naszą.

- Ostatecznie szturmujemy pozycje, które zostały pieczołowicie przygotowane jeszcze przed wojną. Gdy raz już przełamiemy front

- Zgoda, wtedy pójdzie nam jak z płatka. Musimy tylko przełamać ten front - Alekśiejew popatrzył na mapę. Następnego dnia o świcie wojsko, cztery dywizje piechoty zmotoryzowanej wsparte dywizją czołgów, ruszy na przeciwnika. - Sądzę, że powinno to nastąpić w tym miejscu. Udam się chyba osobiście na samą linię walk.

- Jak chcesz, Pasza. Ale uważaj, tak między nami, lekarz powiedział mi, że ranę na ręku masz od odłamka. Kwalifikujesz się do odznaczenia.

- Za coś takiego? - Aleksiejew popatrzył na zabandażowaną rękę. - Przy goleniu potrafię się mocniej skaleczyć. A za to przecież orderów nie dają. Byłaby to obelga dla żołnierzy.


Islandia

Schodzili właśnie skalistym stokiem wzgórza, kiedy po zachodniej stronie, w odległości trzech kilometrów pojawił się helikopter. Leciał nisko, jakieś sto metrów nad szczytem wzgórza i powoli zbliżał się w ich stronę. Żołnierze piechoty morskiej natychmiast padli plackiem, po czym zaczęli czołgać się w stronę najbliższych kryjówek. Edwards podskoczył do Vigdis, by pchnąć ją na skałki. Dziewczyna miała na sobie biały, wzorzysty sweter, bardzo rzucający się w oczy. Porucznik zdarł z siebie mundurową kurtkę i nakrył nią Islandkę, naciągając jednocześnie kaptur na jej jasne włosy.

- Nie ruszaj się. Szukają nas - Edwards rozejrzał się szybko, wypatrując swych żołnierzy. Smith gestem ręki kazał mu leżeć spokojnie. Porucznik zamarł bez ruchu. Śledził tylko oczyma nadlatującą maszynę. Był to hind. Pod krótkimi skrzydłami miał podwieszone rakiety. Drzwiczki po obu stronach kadłuba były otwarte. Widział w nich załogę z gotową do strzału bronią.

- O, cholera!

W miarę, jak maszyna się zbliżała, huk motorów rósł. Potężne, pięciołopatkowe śmigło młóciło powietrze i wzbijało tumany wulkanicznego kurzu z płaskowyżu, który właśnie opuściła grupa Edwardsa. Porucznik zacisnął palce na M-16 i odbezpieczył broń. Helikopter nadlatywał bokiem; podwieszone rakiety skierowane były na ciągnącą się za Amerykanami równinę. Z przodu hinda sterczały lufy karabinów maszynowych, przypominające instalowane w śmigłowcach amerykańskich działka rotacyjne, które potrafiły wysyłać cztery tysiące pocisków na minutę. Wobec takiej broni kryjący się ludzie nie mieli żadnych szans.

- Zawracaj, skurwysynu - szeptał Mikę.

- Co się dzieje? - spytała Vigdis.

- Leż i nie ruszaj się.

Boże, żeby nas tylko nie dostrzegli - modlił się w duchu Edwards.


- Spójrz tam, na godzinę pierwszą! - odezwał się siedzący w przednim fotelu strzelec pokładowy.

- A więc nasz patrol nie jest tak do końca stracony - odparł pilot. - Naprzód!

Operator karabinu maszynowego nastawił celownik. Selektor nastroił na pięć pocisków. Cel był prawie nieruchomy. Nacisnął spust.

- Mamy go!

Na dźwięk karabinu maszynowego Edwards podskoczył. Vigdis się nie poruszyła. Porucznik uniósł lekko lufę broni i skierował ją na helikopter, który lądując, skrył się za zboczem górskim po południowej stronie. W co strzelali? Dźwięk silnika wyraźnie się zmienił, kiedy maszyna osiadła na ziemi. Niezbyt daleko od nich.


Strzelec trafił kozła trzema pociskami, ale w niewielkim tylko stopniu uszkodził mięso. Ważące czterdzieści kilogramów zwierzę powinno wystarczyć dla całej drużyny i dla załogi helikoptera. Sierżant spadochroniarzy najpierw podciął gardło stworzeniu, a następnie, za pomocą bojowego noża usunął wnętrzności. Miejscowe jelenie nie przypominały tych, na które polował jego ojciec na Syberii. Niemniej po raz pierwszy od trzech tygodni żołnierze skosztują świeżego mięsa. Już to wystarczy, by uznali swój patrol za bardzo udany. Załadowali łup do hinda. Dwie minuty później maszyna wracała do Keflaviku.

Obserwowali niknący w dali helikopter. Słuchali zamierającego dźwięku jego silnika.

- Co to było? - spytał Edwards sierżanta.

- Też tego nie rozumiem, szefie. Myślę, że musimy stąd wiać jak najszybciej. Najwyraźniej czegoś szukają i daję głowę, że chodzi im o nas. Musimy znaleźć jakąś dobrą kryjówkę.

- Masz rację, Jim. Prowadź. - Edwards podszedł do Vigdis.

- Jesteśmy już bezpieczni? - spytała.

- Odlecieli. Musisz włożyć tę kurtkę. W swetrze widać cię z daleka.

Kurtka, która na Edwardsa była o dwa numery za duża, na Vigdis wyglądała jak namiot. Dziewczyna wyciągnęła ramiona, by wysunąć z rękawów dłonie. Wtedy po raz pierwszy od chwili spotkania z Amerykanami Vigdis Agustdottir roześmiała się.


USS „Pharris'

- Jedna trzecia naprzód - polecił pierwszy oficer.

- Tak jest, jedna trzecia naprzód - powtórzył bosman wachtowy, podnosząc słuchawkę komunikatora. - Maszynownia melduje jedną trzecią naprzód.

- Bardzo dobrze.

„Pharris' wychodząc ze sprintu dwudziestu pięciu węzłów, zredukował prędkość i zaczął dryfować. Holowana antena sonarowa mogła teraz wykryć obcy okręt podwodny. Morris siedział w fotelu na mostku i odbierał depesze z wybrzeża. Potarł powieki i zapalił kolejnego pallmalla.

- Mostek - odezwał się zaniepokojonym głosem obserwator. - Z prawej burty peryskop! W połowie odległości od horyzontu!

Morris natychmiast przyłożył do oczu lornetkę. Nic nie dostrzegł.

- Stanowiska bojowe! - rozkazał pierwszy oficer.

Gdy w chwilę potem rozległy się dzwonki alarmu, załoga hurmem ruszyła na wyznaczone posterunki. Morris zarzucił lornetkę na szyję i zbiegł po drabince do centrum informacji bojowej.

Kiedy zajął już swoje miejsce, na ekranie sonaru po lewej stronie pojawił się tuzin punkcików. Nic. W powietrze wzbił się helikopter, a fregata manewrowała, kierując się na północ. Antena holowana poszukiwała kontaktu.

- Kontakt na sonarze biernym. Prawdopodobnie okręt podwodny. Pozycja: zero-jeden-trzy - oznajmił operator anteny. - Dźwięk silników, prawdopodobnie boomer.

- U mnie nic - poinformował operator sonaru aktywnego.

Morris, w towarzystwie oficera dowodzącego zwalczaniem okrętów podwodnych, obserwował uważnie wskazania panujących w morzu warunków. Na głębokości prawie siedemdziesięciu metrów mieli interklinę. Poniżej umieścili hydrolokator pasywny. Pozwalał on usłyszeć okręt podwodny, którego nie był w stanie wykryć aktywny sonar. To, co ujrzał obserwator, mogło być równie dobrze strumieniem wody wyrzucanej przez wieloryba – akurat była pora parzenia się tych garbusów - jak i spienioną smugą kilwatera zostawioną przez peryskop wrogiej jednostki. Jeśli był to rzeczywiście okręt, miał wiele czasu, by schronić się pod interklinę. Cel znajdował się zbyt blisko, by namierzył go odbity od dna impuls; i za daleko, by sonar wykrył go pod warstwą.

- Mniej niż pięć mil, więcej niż dwie – oznajmił dowódca zwalczania okrętów podwodnych. - Jeśli to rzeczywiście Rosjanie, to mamy do czynienia z niezłą załogą.

- Wspaniale. Wysłać helikopter - polecił kapitan.

Morris z uwagą śledził nakres. Okręt podwodny mógł usłyszeć fregatę, kiedy ta była w sprincie i płynęła z szybkością dwudziestu pięciu węzłów. Teraz jednak, kiedy zwolniła i posuwała się z włączonym systemem Preria/Maska, była bardzo trudna do wykrycia i wszelkie kalkulacje tamtego kapitana musiały wziąć w łeb. Niemniej wróg czaił się niebezpiecznie blisko. Wiadomość o kontakcie przesłana została drogą radiową do dowódcy eskorty, który znajdował się na pokładzie okrętu oddalonego o dwadzieścia mil. Sea sprite zrzucił pławy sonarowe. Mijały minuty.

- Mam słaby sygnał na szóstce i średni na czwórce - odezwał się podoficer odpowiedzialny za pławy sonarowe. Morris nie odrywał wzroku od nakresu. Wynikało z niego, iż cel znajduje się w odległości niecałych trzech mil.

- Spuścić aktywne sonary - polecił.

Stojący z tyłu oficer ogniowy polecił uzbroić wyrzutnię rakiet ASW. W odległości trzech mil helikopter zrzucił trzy aktywne bezkierunkowe pławy CASS.

- Kontakt. Bardzo silny sygnał na dziewiątce. Prawdopodobnie okręt podwodny.

- Mam go, współrzędne: zero-jeden-pięć. Mam pozytywny kontakt z okrętem podwodnym - odezwał się operator anteny holowanej. - Zwiększa szybkość. Słyszę dźwięki kawitacyjne. Okręt podwodny o pojedynczej śrubie, zapewne klasy Victor. Pozycja zmienna.

Sonar aktywny ciągle milczał, mimo iż z całą mocą bombardował impulsami miejsce, gdzie powinien znajdować się cel. Rosjanin zdecydowanie musiał tkwić pod inter kliną. Morris chciał początkowo ruszyć w tamtą stronę, ale się powstrzymał. Tak radykalny skręt sprawiłby, że holowana antena sonarowa przez kilka minut byłaby bezużyteczna i w tym czasie musiałby polegać wyłącznie na pławach, a Morris bardziej ufał antenie niż tym umieszczonym w morzu urządzeniom.

- Współrzędne kontaktu: zero-jeden-pięć. Stałe poziom hałasu nieco opadł - operator wskazał ekran.

Morris był zaskoczony. Czyżby cel, który dotąd nieustannie zmieniał pozycje, nagle znieruchomiał?

Ponownie nadleciał helikopter. Kolejna pława sonarowa potwierdziła kontakt, ale detektor anomalii magnetycznych pozostał głuchy. Kontakt z celem zanikał. Hałas cichł. Co ten typek kombinuje? - zastanawiał się Morris.

- Peryskop z prawej burty - zaskrzeczał głośnik.

- To nie to miejsce, sir chyba, że tropiliśmy generator szumów.

Oficer ASW uruchomił aktywny sonar i skutek nie kazał na siebie długo czekać. Na ekranie lampy oscyloskopowej pojawił się jaskrawy wyskok.

- Kontakt. Współrzędne: trzy-cztery-pięć. Odległość: piętnaście tysięcy metrów.

- Ster, cała prawo - krzyknął Morris. Łódź podwodna w jakiś sposób wymknęła się spod obserwacji sonaru holowanego, wypłynęła ponad interklinę i wysunęła peryskop. A to mogło znaczyć tylko jedno.

- Efekty hydrofoniczne torpedy w wodzie. Współrzędne: trzy-pięć-jeden!

Oficer ogniowy natychmiast polecił wystrzelić w tamtym kierunku torpedę, mając nadzieję, że zakłóci tym atak łodzi. Jeśli rosyjskie pociski były kierowane przewodowo, radziecki kapitan musiał przeciąć kable, by móc manewrować i uniknąć wystrzelonej przez Amerykanów torpedy.

Morris, wspiąwszy się szybko po drabince, wrócił namostek. Okrętowi podwodnemu udało się w jakiś sposób zerwać kontakt i ponownie wejść na pozycję strzelecką. Fregata natychmiast zmieniła kurs i szybkość, próbując tym zmylić komputer sterujący ogniem nieprzyjaciela.

- Widzę torpedę! - odezwał się pierwszy oficer, wskazując dziób okrętu Radziecki pocisk zostawiał na powierzchni morza białą smugę piany. Tego Morris kompletnie się nie spodziewał, toteż jak urzeczony obserwował morderczą broń. Fregata wykonała gwałtowny skręt.

- Mostek. Widzę dwie torpedy. Współrzędne stałe: trzy-pięć-zero. Zbliżają się - odezwał się nieoczekiwanie oficer taktyczny. - Obie wysyłają impulsy ultradźwiękowe. Wypuściliśmy nixie.

Morris podniósł słuchawkę telefonu.

- Proszę przesłać dowództwu eskorty raport o sytuacji.

- Raport już przesłany, kapitanie. Lecą nam na pomoc dwa śmigłowce.

Uciekając przed torpedami, „Pharris' płynął już z prędkością dwudziestu węzłów i cały czas przyspieszał. Należący do fregaty helikopter unosił się za rufą i podejmował rozpaczliwe wysiłki, by namierzyć detektorem anomalii magnetycznych radziecką jednostkę.

Przed dziobem okrętu przemknęła torpeda i w chwilę później zza rufy dobiegł huk eksplozji. Kiedy pierwsza rosyjska „rybka' trafiła w nixie, urządzenie przywabiające torpedy, w powietrze wystrzelił wysoki na prawie siedemdziesiąt metrów strumień wody. Amerykanie jednak wystrzelili tylko jedną nixie, a w ich stronę pędził już kolejny pocisk.

- Cała w lewo - polecił bosmanowi Morris. - Centrum bojowe, jaka sytuacja?

- Niejasna, sir. Pławy sonarowe odbierają dźwięk tylko naszej torpedy, nic więcej.

- Dostanie nas - odezwał się pierwszy oficer, wskazując białą smugę na wodzie, niecałe dwieście metrów od okrętu. Torpeda, która widocznie nie trafiła we fregatę za pierwszym razem, zawróciła. Urządzenia naprowadzające pocisku działały tak długo, jak długo pocisk dysponował paliwem.

Morris nic już nie mógł zrobić. Torpeda nadchodziła od lewej burty, więc gdyby skręcił w prawo, większa część okrętu wystawiona by została na cel. Znajdująca się poniżej wyrzutnia rakiet do zwalczania jednostek podwodnych skierowała swą paszczę w lewo, w stronę przypuszczalnej pozycji obcej jednostki, ale bez rozkazu operator nie nacisnął spustów. Biała smuga była coraz bliżej. Morris wychylił się za barierkę i z niemą wściekłością obserwował zbliżający się od dziobu pocisk. Już nie mógł nie trafić.

- Kapitanie, na ziemię! - bosman Clarke chwycił Morrisa za ramię i z całej siły pchnął go na pokład. Kiedy wyciągał rękę w stronę pierwszego oficera, pocisk uderzył.

Wstrząs był tak silny, że uniósł Morrisa na trzydzieści centymetrów. Ale eksplozji kapitan nie usłyszał, gdyż, kiedy ponownie spadał na stalowy pokład, zalała go kaskada białej wody. Z impetem wyrżnął w jedną z podpór pokładowych i w pierwszej chwili pomyślał, że gwałtowny strumień wypchnął go za burtę. Kiedy się podniósł, ujrzał pierwszego oficera - pozbawione głowy ciało leżące pod drzwiami sterowni. Skrzydło mostka zostało strzaskane, a jego wykonane z grubej stali osłony poszarpane odłamkami. W sterowni nie było jednego całego okna. Potem zobaczył rzecz jeszcze gorszą.

Torpeda trafiła fregatę tuż za znajdującym się na dziobie sonarem. Eksplozja roztrzaskała dziób i oderwała kil. Forkasztel znajdował się na równi z lustrem wody, a straszny zgrzyt metalu mówił kapitanowi, że cały dziób odrywa się właśnie od kadłuba. Morris, zataczając się jak pijany, przeszedł na mostek i przez telegraf pokładowy wydał rozkaz: maszyny stop. Nie zauważył nawet, że inżynierowie dawno już to zrobili i okręt sunął do przodu jedynie siłą rozpędu. Na oczach Morrisa dziób odchylił się dziesięć stopni w stronę prawej burty. Podstawę przedniego działa zalewała już woda, toteż obsługa próbowała przedostać się na tył okrętu. Ale poniżej podstawy również byli ludzie i Morris dobrze wiedział, że ci już nie żyją. Miał tylko nadzieję, że umarli natychmiast; że uwięzieni w tonącej, stalowej pułapce nie topili się powoli. Jego ludzie. Ilu ich było na posterunkach bojowych rozrzuconych jeszcze przed wyrzutnią rakiet do zwalczania okrętów podwodnych?

Wtedy dziób oderwał się całkowicie. Wśród przeraźliwego zgrzytu metalu od okrętu oddzieliła się dwudziestometrowej długości część kadłuba. Zaczęła dryfować swobodnie po wodzie niczym niewielka góra lodowa. Zostawała stopniowo z tyłu, uderzała co chwila w rufę. W wodoszczelnych drzwiach fragmentu pojawiła się jakaś ludzka postać. Skoczyła do wody i zaczęła szybko oddalać się od dryfującego swobodnie dziobu.

Załoga na mostku przeżyła; ludzie byli wprawdzie pokaleczeni odłamkami szkła, ale czuwali na wyznaczonych stanowiskach. Szef Clarke obrzucił bacznym spojrzeniem sterownię, po czym ruszył na pomoc marynarzom z oddziałów ratowniczych. Nadbiegały właśnie grupy awaryjne z gaśnicami przeciwpożarowymi i aparaturą do spawania. Przede wszystkim zbadano uszkodzenie burty, by sprawdzić, ile wody mogło się wdzierać na okręt. Morris podniósł słuchawkę interkomu i wykręcił numer centrali obrony przeciwawaryjnej okrętu.

- Proszę o raport! - polecił.

- Woda sięga do wręgi trzydziestej szóstej, ale okręt powinien utrzymać się na powierzchni; w każdym razie przez jakiś czas. Nie zanotowaliśmy pożaru. Czekamy na następne meldunki.

Morris wykręcił kolejny numer.

- Centrum bojowe, poinformować dowódcę eskorty, że zostaliśmy trafieni i potrzebujemy pomocy.

- To już zrobione, sir. „Gallery' płynie w naszą stronę. Okręt podwodny chyba uciekł. Wszyscy go szukają. Sam wstrząs też poczynił pewne szkody. Nie działają radary. Sonar dziobowy zniszczony. Wyrzutnia rakiet ASW zniszczona. Sonar holowany działa, a wyrzutnia marków-32 jest w pełni sprawna chwileczkę dowództwo eskorty przesyła nam holownik, sir.

- W porządku, proszę przejąć dowodzenie. Idę na dół obejrzeć szkody.

Przejąć dowodzenie; dobre sobie! - pomyślał Morris. - Jak można dowodzić jednostką, która się nie porusza? Minutę później był już pod pokładem i obserwował, jak ludzie próbują podstemplować grodzie drewnianymi tarcicami.

- Ta jest całkiem w porządku, sir, ale następną podziurawiło jak sito. Nie uda się jej tak łatwo załatać. Kiedy dziób się oderwał, wszystko musiało się wypaczyć – oficer chwycił marynarza za ramię. - Idź do magazynu awaryjnego i przynieś więcej tych cztery na cztery!

- Czy ta jedna wytrzyma?

- Nie wiem. Clarke sprawdza samo dno. Musimy chyba dospawać kilka łat i usztywniaczy. Proszę dać mi jeszcze dziesięć minut, a wtedy powiem, czy utrzymamy się na wodzie, czy też nie.

Zjawił się Clarke. Oddychał ciężko.

- W wewnętrznych dnach przepuszcza grodź. Pęknięcie jest niewielkie, ale woda wdziera się silnym strumieniem. Pompy pracują; na razie dają sobie radę. Myślę, że będzie tam trzeba wszystko podstemplować i musimy się z tym pośpieszyć.

Oficer grup awaryjnych natychmiast ruszył tam ze spawaczami. Kiedy pojawiło się dwóch marynarzy z przenośną pompą, Morris też posłał ich na dół.

- Ile osób zginęło? - spytał Clarke'a, który dziwacznie podtrzymywał swoje ramię.

- Załoga pięciocalowego działa uszła z życiem, ale nie widziałem nikogo z niższych poziomów Cholera, musiałem sobie coś złamać - Clarke popatrzył na prawą rękę i ze złością potrząsnął głową. - Z dziobu niewiele chyba ocalało. Wodoszczelne drzwi wypaczyły się i zablokowały wyjście.

- Z tą ręką natychmiast do lekarza - rozkazał Morris.

- Pieprzyć rękę, kapitanie. Tu jestem potrzebny.

Marynarz miał rację. Morris ruszył na górny pokład. Clarke mu towarzyszył.

Z mostka połączył się z maszynownią. Dźwięk, jaki dobiegł ze słuchawki, wszystko właściwie wyjaśniał. Inżynier musiał wrzeszczeć do mikrofonu, by przekrzyczeć świst uciekającej pary.

- Wstrząs poczynił tu duże szkody, kapitanie. W kotle numer jeden podziurawione przewody odprowadzające parę. Dwójka powinna pracować, ale odkręcę na wszelki wypadek zawory bezpieczeństwa. Generatory diesla są sprawne. Mam kilku rannych. Wysyłam ich na górę. Właśnie dobra, dobra właśnie sprawdziliśmy kocioł numer dwa. Kilka drobnych przecieków, z tym szybko się uporamy. Pozostałe urządzenia chyba w porządku. Za kwadrans wszystko powinno być gotowe.

- To świetnie - Morris odwiesił słuchawkę.

„Pharris' martwo spoczywał na wodzie. Przez otwarte klapy bezpieczeństwa para wpadała do masywnych przewodów kominowych, wydając przeraźliwy, zgrzytliwy ton; zupełnie jakby okręt płakał z bólu. W miejscu, gdzie został odcięty dziób, zwisały płaty metalu i przewody. Woda wokół pełna była ropy wyciekającej z przebitych zbiorników z paliwem. Morris dopiero teraz zauważył, że fregata jest przechylona w stronę rufy i pokład ucieka mu spod nóg. Kapitan zdawał sobie sprawę, że musi czekać na kolejny raport grup przeciwawaryjnych. Ranni znajdowali się już pod opieką lekarzy. Dowódca podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z centrum informacji bojowej.

- Centrum, tu mostek. Co z okrętem podwodnym?

- Helikopter z „Gallery' wystrzelił w jego kierunku torpedę, ale bez skutku. Wygląda na to, że Rosjanin ucieka na północny wschód, ale od pięciu minut nie mamy żadnych wiadomości. Do poszukiwań włączył się orion.

- Niech lepiej szukają blisko nas. Taki facet nie ma zwyczaju uciekać, jeśli nie musi. Mógł po prostu wpłynąć w środek konwoju. Proszę przekazać tę uwagę dowódcy eskorty.

- Tak jest, kapitanie.

Nie zdążył jeszcze odłożyć słuchawki, kiedy aparat ponownie się rozdzwonił.

- Tu kapitan.

- Nie zatonie, sir - poinformował oficer grup przeciwawaryjnych. - Łatamy właśnie grodzie. Robimy to wprawdzie prowizorycznie, ale pompy radzą sobie ze skutkami przecieków. Jeśli tylko nie przydarzy się nic złego, dociągniemy do domu. Czy przyślą holowniki?

- Tak.

- Sir, niech liny doczepią do rufy.

- Racja - Morris popatrzył na Clarke'a. Proszę wziąć większą grupę ludzi na rufę. Hol zaczepimy właśnie tam. Umocujcie go. Potem niech motorówka poszuka rozbitków. A rękę niech pan weźmie na temblak.

Zrobi się, kapitanie - Clarke ruszył w kierunku rufy. Morris udał się z kolei do centrum informacji bojowej. Stwierdził, że radio działa.

- X-Ray Alfa, tu „Pharris' - wywołał dowódcęeskorty.

- Jaki jest stan okrętu?

- Dostaliśmy jedno uderzenie w przód. Cały dziób, aż do wyrzutni poszedł. Nie możemy manewrować. Na wodzie się utrzymamy; chyba że przyjdzie sztorm. Ciśnienie w obu kotłach spada, ale w ciągu dziesięciu minut uporamy się z tym. Mamy ofiary w ludziach. Nie wiemy jeszcze jakie. Komandorze, to był atomowy okręt podwodny, zapewne victor. Jestem przekonany, że poszedł w waszą stronę.

- Straciliśmy ten kontakt, ale z całą pewnością odpłynął - odparł dowódca.

- Lepiej poszukajcie w granicach konwoju, sir - upierał się Morris. - Rosjanin podpłynął do nas na odległość pchnięcia nożem i wyciął nam niezły numer. On tak szybko nie ucieknie. Skubaniec, jest na to zbyt dobry.

Komandor krótką chwilę milczał.

- W porządku. Wezmę to pod uwagę. „Gallery' już do was płynie. Potrzebujecie jeszcze jakiejś pomocy?

- „Gallery' bardziej jest potrzebny wam niż nam.

- Przyślijcie tylko holownik - odparł Morris. Był przekonany, że okręt podwodny nie będzie się już fatygować, by do końca zatopić fregatę. Tę część swego zadania Rosjanin wykonał znakomicie. Teraz połakomi się na jakiś statek handlowy.

- Zrozumiałem. Gdybyście jednak czegoś potrzebowali, proszę dać znak. Powodzenia, Ed.

- Dziękuję, sir.

Morris polecił jednak, by na wszelki wypadek helikopter zrzucił wokół okrętu podwójny pierścień pław sonarowych. Podczas realizacji tego zadania sea sprite odnalazł w wodzie trzy osoby. Jedna z nich była już martwa. Motorówka wyłowiła rozbitków, a śmigłowiec dołączył do konwoju. Kiedy kolumna skręcała na południe, miejsce „Pharrisa' zajął „Gallery'.

Na dnie fregaty, zanurzeni po pas w słonej wodzie, pracowali spawacze, próbując załatać dziury w wodoszczelnych grodziach. Praca ta zajęła im dziewięć godzin. Na koniec pompy usunęły skutki przecieku w zalanych pomieszczeniach.

Zanim skończono tę pracę, przy kwadratowej rufie fregaty pojawił się holownik „Papago'. Pod baczną kontrolą Clarke'a założono liny. Godzinę później holownik ruszył na wschód z szybkością czterech węzłów. Ciągnął fregatę tyłem, by ochronić zniszczony przód okrętu. Morris rozkazał spuścić za strzaskanym dziobem holowaną antenę sonarową; zawsze stanowiło to jakieś zabezpieczenie. Kilku dodatkowych obserwatorów penetrowało wzrokiem okolicę, poszukując peryskopu.

Wszystkich czekała powolna i niebezpieczna podróż do portu.


PRZEŁOMY


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

- Uważaj na siebie, Pasza.

- Jak zwykle, towarzyszu generale - uśmiechnął się Aleksiejew. - Kapitanie idziemy.

Siergietow ruszył za przełożonym. Obecnie, inaczej niż wtedy, gdy pierwszy raz przekraczali linię frontu, obaj byli uzbrojeni. Generał wprawdzie miał tylko rewolwer przytroczony do pasa obok mapnika, ale adiutant, jako ochrona dowódcy, zabrał ze sobą niewielki, czeski pistolet maszynowy. Kapitan spostrzegł, że w generale zaszła radykalna zmiana. Podczas pierwszej wyprawy na linię frontu Aleksiejew był pełen obaw i wahań - oficerowi nie przyszło po prostu do głowy, że zarówno główny dowódca jak i Aleksiejew nigdy wcześniej nie widzieli prawdziwej bitwy i odczuwali normalny lęk, jaki czuje młody żołnierz. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Generał powąchał prochu. Wiedział, jak sprawy naprawdę wyglądają, a jak nie wyglądają. Przemiana była zdumiewająca. Ojciec miał rację - pomyślał Siergietow. Aleksiejew był człowiekiem, z którym należało się liczyć. W helikopterze czekał już na nich pułkownik lotnictwa. Mi-24 wzbił się w nocne niebo. Nad nim leciała eskorta złożona z myśliwców.


Lammersdorf, Republika Federalna Niemiec

Niewiele osób doceniało znaczenie magnetowidów. Naturalnie w prywatnych domach używano ich na co dzień, ale wojsko zwróciło dopiero na nie uwagę przed dwoma laty, gdy kapitan Holenderskich Królewskich Sił Powietrznych przedstawił wyśmienity projekt wykorzystania taśm na polu bitwy; metodę sprawdzono następnie w Niemczech, a potem w zachodnich stanach Ameryki.

Wysoko nad Renem samoloty NATO z radarami kontroli rejonu odbywały rutynowy patrol. Maszyna E-3A Sentry znana bardziej pod nazwą AWACS, oraz inna, nie tak duża i mniej popularna, TR-1, zataczały szerokie pętle, bądź posuwały się po liniach prostych, utrzymując cały czas dystans od linii frontu. Pełniły pozornie podobne funkcje. AWACS skupiał się głównie na ruchu powietrznym, TR-1 zaś, ulepszona wersja sędziwego C7-2, tropił pojazdy naziemne. W pierwszej fazie służby TR-1 nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Śledząc zbyt wiele celów - część z nich stanowiły reflektory radzieckich radarów rozmieszczonych gęsto przez Rosjan - zalewały ośrodki dyspozycyjne informacją zbyt różnorodną, by dało się z niej stworzyć jakiś klarowniejszy obraz. Wtedy właśnie pojawił się magnetowid kasetowy. Wszelkie napływające z samolotu dane były i tak nagrywane na wideokasety, jako że stanowiły one najprostszy sposób gromadzenia i składowania danych. Wbudowane w urządzenia NATO magnetowidy mogły wykonywać jednak tylko kilka podstawowych operacji.

Holenderski kapitan wpadł na pomysł, by zabrać do biura swój osobisty odtwarzacz wideo i zademonstrować, jak za pomocą szybkiego przesuwu w przód i w tył taśm z danymi radiolokacji, badać można nie tylko cel, do którego zmierzają obserwowane obiekty, ale i miejsce, skąd nadjeżdżają. Komputer, eliminując wszelkie elementy nieruchome i te, które pojawiają się rzadziej niż co dwie godziny - a więc i rosyjskie radary - niebywale tę pracę usprawniał. W ten sposób wywiad zdobył kolejne, bardzo użyteczne narzędzie.

Zespół składający się z ponad stu pracowników wywiadu i specjalistów od kontroli ruchu drogowego analizował te taśmy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednych zajmowały kwestie związane z wywiadem taktycznym, inni starali się określić pewne stałe, ogólne wzorce zachowań przeciwnika. Wielka liczba ciężarówek kursujących nocąmiędzy frontem a tyłami mogła oznaczać jedynie wahadłowy transport paliwa i amunicji, a większa liczba pojazdów, które odrywały się od maszerujących kolumn i ustawiały równolegle do frontu, znaczyć mogła obecność artylerii przygotowującej się do ataku. Cała sztuka polegała na tym, by dane przesłać do dowódców wysuniętych posterunków na tyle szybko, żeby ci mogli zrobić z nich użytek.

W Lammersdorfie belgijski porucznik zakończył właśnie pracę nad taśmą, którą otrzymał był sześć godzin wcześniej. Jego raport niezwłocznie przesłano dowództwu wysuniętych pozycji Paktu Atlantyckiego. Wynikało z nich, że autobaną 7 przesunięto na północ i południe co najmniej trzy dywizje. Znaczyło to, że Rosjanie rzucą całe siły prosto na Bad Salzdetfurth wcześniej, niż tego oczekiwano. Natychmiast więc przemieszczono rezerwowe jednostki złożone z żołnierzy belgijskich, niemieckich i amerykańskich, a lotnictwo sprzymierzonych w obliczu ofensywy lądowej postawione zostało w stan alarmu. W gwałtownych walkach na południe od Hanoweru oddziały niemieckie poniosły ponad pięćdziesięcioprocentowe straty. A bitwa jeszcze naprawdę się nie zaczęła. Trwał wyścig o to, która ze stron szybciej zmobilizuje rezerwy.


Holle, Republika Federalna Niemiec

- Jeszcze trzydzieści minut - mruknął Aleksiejew do Siergietowa.

Na liczącej niecałe dwadzieścia kilometrów linii frontu rozlokowano cztery dywizje piechoty zmotoryzowanej, która miała dokonać pierwszego wyłomu w liniach obronnych Niemców. A na tyłach czekała dywizja czołgów, która miała ten wyłom wykorzystać. Celem było leżące nad rzeką Leiną miasteczko Alfeld. Przebiegały tamtędy dwie arterie komunikacyjne, którymi NATO kierowało jednostki rezerwowe oraz zaopatrzenie na północ i południe. Przejęcie tych szlaków przełamałoby linie Paktu Atlantyckiego, pozwalając sowieckim grupom operacyjno-manewrowym wedrzeć się głęboko na tyły wroga.

- Towarzyszu generale, jak waszym zdaniem rozwinie się sytuacja? - spytał cicho kapitan.

- Spytajcie mnie o to za kilka godzin - odparł generał.

Rozciągająca się za nimi dolina rzeki stanowiła ląd stratowany żołnierskimi butami i zryty gąsienicami czołgów.

Znajdowali się zaledwie trzydzieści kilometrów od granicy, a wedle założeń czołgi Armii Czerwonej miały w Holle pojawić się już drugiego dnia wojny. Aleksiejew zmarszczył brwi. Zastanawiał się, jakiż to geniusz sztabowy wymyślił taki termin. Okazało się, że znów nie doceniono czynnika ludzkiego. Aleksiejew nie spotkał się w życiu z takim morale i duchem walki, jaki przepełniał Niemców. Generał pamiętał opowieści ojca o walkach na Ukrainie i w Polsce, ale nie traktował ich serio aż do teraz. Niemcy walczyli o każdy kamień, o każdą piędź ojczystej ziemi; jak wilki bronili swych siedzib i cofali się tylko w ostateczności.

Kontratakowali przy każdej okazji, chwytali się każdego dostępnego środka, zadając rwącym do przodu rosyjskim jednostkom krwawe ciosy.

Radziecka doktryna wojenna zakładała ciężkie straty. Wojna ofensywna wymagała kosztownego, frontalnego uderzenia, które miało przerwać front - ale jak dotąd nic takiego nie nastąpiło. Wymyślna broń, jaką dysponowały wojska NATO, bezpieczne, świetnie przygotowane pozycje obronne zatrzymywały każde kolejne radzieckie natarcie. Ataki zachodniego lotnictwa na tyły sowieckich wojsk zadawały nieprawdopodobne straty radzieckiej artylerii i drenowały jednocześnie siły rezerwowych jednostek rosyjskich, które miały wesprzeć atak i włączyć się do decydującej rozgrywki.

A jednak Armia Czerwona idzie do przodu i Pakt Atlantycki płaci za to wysoką cenę - pocieszał się w duchu Aleksiejew. Rezerwy Zachodu topniały w oczach, zaś siły niemieckie nie były już tak ruchliwe, jak obawiał się i częstokroć prowadziły wojnę pozycyjną zamiast atakować radzieckie jednostki w ruchu. Naturalnie - myślał generał. - Nie mają wystarczająco rozległego terytorium, by grać na zwłokę.

Popatrzył na zegarek.

Kiedy rosyjska artyleria rozpoczęła ostrzał, rozciągający się poniżej las spowiła kurtyna ognia. Potem włączyły się wielolufowe wyrzutnie rakietowe i poranne niebo ciąć zaczęły smugi płomienia. Aleksiejew skierował lornetkę w dolinę. Wzdłuż linii obronnych NATO wykwitały pomarańczowo-białe rozbłyski eksplozji. Generał znajdował się zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, ale cały teren liczący wiele kilometrów kwadratowych zapłonął w jednej chwili jakby setkami ogromnych neonów, w jakich tak lubował się Zachód. Nad głową rozległ się ryk motorów i Aleksiejew ujrzał pierwsze myśliwce bombardujące, które mknęły na pole walki.

- Dzięki wam, towarzyszu generale - westchnął z ulgą Aleksiejew.

Naliczył co najmniej trzydzieści maszyn Sukboi i Mig. Leciały tuż nad ziemią, kierując się w stronę linii frontu. Wykrzywił twarz w pełnym zdecydowania uśmiechu i ruszył w stronę bunkra dowództwa.

- Nadchodzą pierwsze jednostki - oznajmił pułkownik.

Na zbitym z nie heblowanych desek i ustawionym na koziołkach blacie leżała mapa taktyczna popstrzona naniesionymi flamastrem symbolami. Czerwone strzałki rozpoczynały swój marsz w stronę niebieskich kresek. Uaktualnianiem mapy zajmowali się porucznicy. Każdy z nich miał na uszach słuchawki, dzięki czemu cały czas pozostawał w ciągłym kontakcie z kwaterami poszczególnych pułków. Oficer utrzymujący łączność z jednostkami rezerwowymi stał w pewnej odległości od stołu, palił papierosy i przyglądał się marszowi czerwonych strzałek. Jeszcze dalej dowódca 8. Gwardyjskiej Armii w milczeniu obserwował rozwijający się atak.

- Napotykamy pewien opór. Ogień artylerii i czołgów nieprzyjaciela - poinformował porucznik.

Eksplozje zakołysały bunkrem. W odległości dwóch kilometrów niemieckie phantomy zniszczyły cały radziecki, batalion ruchomych dział.

- Nieprzyjacielskie myśliwce - ostrzegł trochę zbyt późno oficer obrony przeciwlotniczej.

Kilka osób popatrzyło bojaźliwie na belki wspierające strop bunkra. Aleksiejew nie uniósł twarzy. Bomby Paktu Atlantyckiego mogły wszystkich zabić w mgnieniu oka. Mimo że cieszył się z awansu na zastępcę głównodowodzącego teatrem wojny, tęsknił do czasów, kiedy stał na czele zwykłej dywizji bojowej. Tutaj był tylko obserwatorem, czuł zaś, że łatwiej byłoby mu znieść, gdyby to bezpośrednio od niego zależało.

- Artyleria donosi, że spadł na nią silny ogień z baterii przeciwnika oraz że jest przedmiotem ataków z powietrza. Nasze wyrzutnie rakietowe ostrzeliwują wrogie maszyny, które pojawiły się na tyłach 57. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej - odezwał się oficer obrony przeciwlotniczej.- Nad linią walk bardzo dużo nieprzyjacielskich samolotów.

- Nasze myśliwce weszły w kontakt bojowy z maszynami NATO - poinformował oficer lotnictwa pierwszego uderzenia. Potrząsnął ze złością głową. - Nasze SAM-y strącają własne myśliwce.

- Przekażcie jednostkom, by dokładniej identyfikowały cele! - wrzasnął Aleksiejew do oficera obrony przeciwlotniczej.

- Nad linią frontu mamy pięćdziesiąt samolotów. Sami sobie poradzimy z myśliwcami Paktu Atlantyckiego - odkrzyknął oficer lotnictwa pierwszego uderzenia.

- Przekazać bateriom SAM-ów, by strzelały tylko do celów, które znajdują się powyżej tysiąca metrów - rozkazał Aleksiejew.

Problem ten przedyskutował był przecież poprzedniej nocy z dowódcą lotnictwa pierwszego uderzenia. Piloci migów mieli trzymać się dużej wysokości; samolotami NATO, które bezpośrednio zagrażały jednostkom lądowym, zajmować się powinny baterie rakiet i dział. Czemu więc działa trafiają we własne maszyny?

Dziesięć tysięcy metrów nad Renem dwa samoloty E-3A należące do Paktu Atlantyckiego walczyły o życie. Rosjanie przypuścili zdecydowany atak i w stronę zachodnich maszyn mknęły z pełną prędkością dwa pułki myśliwców przechwytujących Mig-23. Samoloty NATO rozpaczliwie wzywały pomocy przez radio. Obie maszyny przeszkodziły myśliwcom radzieckim w wykonaniu głównego zadania. Nie zważając na niebezpieczeństwo, Rosjanie uruchomili potężne radiostacje zagłuszające i mknęli na zachód z szybkością przekraczającą tysiąc sześćset kilometrów na godzinę. Amerykańskie F-15 eagle i francuskie odrzutowce Mirage skupiły całą uwagę na nadlatujących samolotach i wypełniły niebo pociskami. Ale to nie wystarczyło. Kiedy migi znajdowały się już w odległości stu kilometrów, AWACS-y wyłączyły radary i znurkowały w kierunku ziemi, szukając tam ocalenia. Znajdujące się nad Bad Salzdetfurth myśliwce NATO pozbawione zostały przewodnictwa radiolokacyjnego. Po raz pierwszy Rosjanie podczas wielkiej bitwy uzyskali przewagę w powietrzu.

- Sto Czterdziesty Trzeci Gwardyjski Pułk Piechoty donosi, że przełamał linie niemieckie - powiedział porucznik, nie podnosząc głowy znad mapy, na której przedłużał właśnie czerwone strzałki. - Nieprzyjacielskie jednostki wycofują się w popłochu.

- Sto Czterdziesta Piąta potwierdza wiadomość - oznajmił inny. - Pierwsza linia niemieckiej obrony sforsowana. Posuwające się na południe wzdłuż trakcji kolejowej Jednostki wroga uciekają. Nie przegrupowują się, nie próbują ponownie stawiać oporu.

Dowodzący 8. Gwardyjską Armią generał spojrzał z triumfem na Aleksiejewa.

- Niech rusza dywizja czołgów!

Dwie niepełne niemieckie brygady broniące tego odcinka poniosły ogromne straty w walce z przeważającymi siłami wroga. Zbyt wielu ludzi zginęło, zbyt wielkie były straty w sprzęcie; jedynym wyjściem okazała się ucieczka w nadziei, że za autostradą 243 uda się sformować nową linię obrony. Z odległego o cztery kilometry Hackenstecft ruszyła szosą 20 Gwardyjska Dywizja Czołgów. Trzysta ciężkich bojowych maszyn T-80 i kilkaset towarzyszących im transporterów opancerzonych z piechotą przypuściło atak szeroką linią, prąc do przodu wzdłuż drogi w pułkowych szykach. 20. Dywizja Czołgów należała do grup operacyjno-manewrowych 8. Gwardyjskiej Armii. Od chwili wybuchu wojny Rosjanie robili wszystko, by któraś z tych potężnych jednostek wdarła się na tyły linii obronnych Paktu Atlantyckiego. Teraz to stało się możliwe.

- Dobrze zrobione, towarzyszu generale – powiedział Aleksiejew.

Mapa wyraźnie pokazała, że Rosjanie dokonali głównego przełomu. Trzy z czterech dywizji piechoty zmotoryzowanej weszły głęboko poza linie niemieckiej obrony.

W zaciekłej, trwającej piętnaście minut walce powietrznej migi za cenę utraty dziewiętnastu własnych samolotów strąciły jednego AWACS-a i trzy myśliwce Eagle. Drugi amerykański samolot radiolokacyjny, który wyszedł z opresji obronną ręką, sto trzydzieści kilometrów za Renem ponownie wzbił się wysoko w niebo. Na pokładzie operatorzy radarowi pracowali gorączkowo, by znowu przejąć kontrolę nad przestrzenią powietrzną środkowych Niemiec, gdzie toczyła się bitwa. Migi w tym czasie uciekały w stronę swoich pozycji, przedzierając się przez chmary rakiet powietrze-ziemia. Wykonały zadanie, ponosząc potworne straty. Do spełnienia takiej misji nikt ich nie przygotował. Ale to był zaledwie początek.

Po pierwszym, uwieńczonym powodzeniem ataku rozpoczęła się najtrudniejsza część bitwy. Generałowie i pułkownicy dowodzący szturmem powinni błyskawicznie przesunąć do przodu podległe sobie jednostki. Musieli przy tym uważać, by nie narazić ich na ogień własnej, prowadzącej nieustanny ostrzał obiektów znajdujących się na południowym zachodzie, artylerii, która przygotowywała teren dla idących do ataku pułków. Absolutne pierwszeństwo przysługiwało dywizji czołgów, ponieważ w kilka minut po szturmie piechoty zmotoryzowanej zaatakować miała drugą linię niemieckiej obrony i przed zmrokiem jeszcze wkroczyć do Alfeld. Jednostki żandarmerii zorganizowały już zaplanowane wcześniej punkty kontroli drogowej i kierowały poszczególne oddziały szosami, z których naturalnie Niemcy usunęli uprzednio wszelkie tablice informacyjne. Nie odbyło się to wszystko tak prosto, jak zaplanowano. Były straty. Zginęło kilku dowódców, zniszczeniu uległo wiele pojazdów, a tempo marszu hamowały zbombardowane drogi. Niemcy ze swej strony próbowali się przegrupowywać. Osłaniające tyły jednostki zatrzymywały się za każdym zakrętem i czekały na atakujących z furią Rosjan, witając ich gradem rakiet przeciwczołgowych. Ataki te kosztowały Sowietów bardzo drogo. Głównym celem niemieckich pocisków padały czołgi dowódców.

Lotnictwo sprzymierzonych również zmieniło nieco taktykę i lecące na niewielkiej wysokości myśliwce zaczęły atakować Rosjan przebywających na odkrytej przestrzeni. Do Alfeld wjechała niemiecka brygada czołgów, a za nią, dziesięć minut później, belgijski pułk piechoty zmotoryzowanej. Niemcy posuwali się główną drogą na północny wschód. Obserwowali ich mieszkańcy miasteczka, którzy otrzymali już rozkaz ewakuacji.


Faslane, Szkocja

- Bez sukcesów, co? - spytał Todd Simms, dowódca USS 'Boston'.

- Bez - pokiwał smętnie głową McCafferty. Nawet sam rejs do Faslane nie był najszczęśliwszy. USS 'Chicago' nie wykrył w porę obecności HMS 'Osirisa', który strzegł korytarza wodnego. Co by było, gdyby ta brytyjska jednostka podwodna o napędzie klasycznym okazała się rosyjską? McCafferty prawdopodobnie już by nie żył. - Mieliśmy dużą szansę z tym rosyjskim desantem. Wiesz, wszystko układało się jak najlepiej. Przebyliśmy już linię rosyjskich pław i szykowaliśmy się do ataku rakietowego wyliczyłem, że lepiej będzie, jak zaczniemy od rakiet a skończymy na torpedach

- To racja - zgodził się Simms.

- Ale właśnie wtedy ktoś inny przypuścił atak torpedowy. Wszystko nam popieprzył. Wystrzeliliśmy trzy harpoony, ale dostrzegł nas śmigłowiec i na nas hurmem. - McCafferty pchnął drzwi prowadzące do klubu oficerskiego. - Muszę się czegoś napić.

- Pewnie - roześmiał się Simms. - Po paru piwach wszystko wygląda inaczej. Takie rzeczy się zdarzają, Danny. Raz jesteś na wozie, raz pod wozem - pochylił się nad barem. - Dwa duże proszę. Mocne.

- Tak jest, panie komandorze - odparł przybrany w białą kurtkę steward, podając dwa kufle grzanego piwa.

Simms wziął rachunek i zaprowadził swego kolegę do stojącego w kącie stolika. Po przeciwnej stronie Sali odbywało się jakieś huczne przyjęcie.

- No, Danny, nie rozpaczaj. Na zdrowie. To nie twoja wina, że Iwan nie wystawił ci się na strzał.

McCafferty pociągnął z kufla potężny łyk piwa i pomyślał o odległym o trzy kilometry od kasyna 'Chicago'; właśnie uzupełniano na nim broń i żywność.

Już dwa dni przebywali w porcie. Obok okrętu McCafferty'ego zacumowany był 'Boston' i jakaś inna jednostka podwodna klasy 688, a tego dnia dołączyły do nich jeszcze dwie. Wszystkie czekało nowe zadanie, ale nawet dowódcy nie wiedzieli jakie. Wolny czas oficerowie i załogi w całości poświęcali na odpoczynek i rozrywki.

- Masz rację, Todd. Jak zwykle masz rację.

- No to świetnie. Popatrz, tam się dzieje coś ciekawego. Zakąś to piwo i zobaczymy, co się święci.

Simms podniósł kufel i ruszył w przeciwległy koniec sali. W licznej grupie tłoczących się oficerów okrętów podwodnych rej wodził liczący około trzydziestu lat norweski kapitan o jasnych włosach. Najwyraźniej nie trzeźwiał już od ładnych paru godzin. Gdy tylko kończył kufel, komandor Norweskiej Marynarki Królewskiej usłużnie wręczał mu następny.

- Muszę znaleźć człowieka, który nas uratował! - powtarzał z pijackim uporem Norweg.

- Kto to jest? - spytał Simms kapitana brytyjskiego okrętu podwodnego HMS 'Oberon'.

- Ten facet zatopił wracającego do Murmańska 'Kirowa'. Opowiada tę historię od początku co dziesięć minut o, znów zaraz zacznie.

- To on, skubaniec! - wykrzyknął niezbyt głośno McCafferty.

Miał przed sobą faceta, który sprzątnął mu sprzed nosa cel. Rzeczywiście, Norweg zaczął swoją opowieść od początku.

- Podchodziliśmy powoli. Szli prosto na nas – czknął - i musieliśmy podkradać się bardzo ostrożnie. Wystawiłem peryskop i zobaczyłem go! Znajdował się cztery tysiące metrów przed nami i nadpływał z prędkością dwudziestu węzłów. Mijał nas z prawej burty w odległości pięciuset metrów - Opowiadający o mało nie strącił kufla ze stołu. - Peryskop w dół! Arne gdzie jesteś Arne? Och, upił się i zasnął. Arne jest oficerem ogniowym. Uzbroił cztery torpedy. Typ trzydzieści siedem; to amerykańskie pociski - wskazał ręką dwóch amerykańskich oficerów, którzy właśnie podeszli do zebranych. Cztery marki-37

McCafferty skrzywił się na tę myśl. Miał zepsuty cały wieczór.

- 'Kirow' jest już bardzo blisko. Peryskop w górę! Kurs ten sam, prędkość ta sama, teraz odległość dwa tysiące metrów strzelamy. Jedna! Druga! Trzecia! Czwarta! Znowu ładujemy wyrzutnie i nurka jak najgłębiej.

- To ty zepsułeś mi polowanie! - nie wytrzymał w końcu McCafferty.

Norweg jakby na chwilę kompletnie wytrzeźwiał.

- Kim jesteś? - zapytał.

- Dan McCafferty, USS 'Chicago'.

- Byłeś tam?

- Byłem.

- Wystrzeliłeś rakiety?

- Wystrzeliłem.

- Bohaterze! - dowódca norweskiego okrętu podwodnego podbiegł do McCafferty'ego i rzucił mu się na szyję, zwalając prawie Amerykanina z nóg. – Uratowałeś moją załogę! Uratowałeś mój okręt!

- O co mu chodzi? - zdumiał się Simms.

- Aha, prezentacja! - wykrzyknął kapitan królewskiej marynarki. - Kapitan Bjorn Johannsen, kapitan okrętu podwodnego marynarki Jego Królewskiej Mości Króla Norwegii 'Kobben'. Kapitan Daniel McCafferty z USS 'Chicago'.

- Po trafieniu 'Kirowa' pozostałe rosyjskie jednostki opadły nas jak stado wilków. Sam 'Kirow' wyleciał w powietrze

- Myślę - wtrącił Simms - po czterech torpedach

- Rosjanie natychmiast wysłali na nas krążownik i dwa niszczyciele - Johannsen jakby trochę otrzeźwiał. - Och, uciekliśmy, skryliśmy się na dużą głębokość, ale nas znalazły i odpaliły rakiety RBU; dużo, bardzo dużo rakiet. Większość spadła za daleko, ale niektóre blisko. Oddałem strzał w krążownik.

- I trafiłeś?

- Pewnie, ale tylko mocno go uszkodziłem. Wszystko to zajęło dziesięć, może piętnaście minut. Były to bardzo gorące chwile.

- Wiem coś o tym. Przyspieszyliśmy, trzepnęliśmy szybko radarem w miejscu, gdzie powinien znajdować się 'Kirow'. Odkryliśmy tam trzy okręty.

- 'Kirow' zatonął, roztrzaskany na strzępy. Widziałeś krążownik i dwa niszczyciele. I wtedy wystrzeliłeś, tak? - oczy Johannsena błyszczały.

- Trzy harpoony. Zobaczył to helix i natychmiast zrobił na nas nalot. Musieliśmy uciekać i do teraz nie wiem, czy któraś z moich rakiet trafiła.

- Czy trafiła? Ha, człowieku! Zaraz ci powiem! - Johannsen zamachał rękami. - Wysiadły nam baterie. Mieliśmy uszkodzenie i zostaliśmy unieruchomieni. Uniknęliśmy wprawdzie czterech torped, ale tak naprawdę już nas mieli. Trzymali nas na sonarze. Niszczyciel strzelał rakietami RBU. Pierwsze trzy chybiły, ale tak naprawdę już nas mieli. I nagle: trach! trach! trach! Niszczyciel eksplodował. Drugi uszkodzony. Wydaje mi się jednak, że nie zatonął. Uciekliśmy.

Johannsen ponownie wziął w objęcia McCafferty'ego i tym razem obaj rozlali piwo na podłogę. Amerykanin po raz pierwszy widział Norwega, który tak żywiołowo okazywał swoje uczucia.

- Ja i moja załoga żyjemy dzięki tobie, 'Chicago'. Postawię ci dobrego kielicha. Postawię całej twojej załodze.

- Jesteś pewien, że zatopiliśmy tę łajbę?

- Inaczej nie byłoby mojego okrętu! Nie byłoby mojej załogi! Nie byłoby mnie! Zatopiłeś!

Naturalnie, lepiej byłoby trafić w atomowy krążownik - pomyślał McCafferty. Ale niszczyciel też nie był do pogardzenia. Ponadto drugi uszkodzony - dodał w myślach. - Kto wie, może zatonął w drodze powrotnej

- Widzisz, nie jest tak źle, Dan - zauważył Simms.

- Niektórzy ludzie mają szczęście jak jasna cholera - odezwał się kapitan HMS 'Oberon'.

- Powiem ci coś, Todd - mruknął dowódca USS 'Chicago'. - Okropnie mi smakuje to piwo.


USS 'Pharris'

Pochować mogli tylko dwóch członków załogi. Brakowało jeszcze czternastu osób, ale ich ciał nie znaleziono. Niemniej Morris uważał, że i tak mieli sporo szczęścia. Było dwudziestu rannych. Clarke doznał pęknięcia przedramienia, kilka osób wskutek wstrząsu połamało sobie nogi w kostkach, a pół tuzina marynarzy fatalnie poparzyła para. Poranionych szkłem kapitan nie rachował.

Morris odprawił ceremonię; pozbawionym emocji głosem przeczytał ustęp traktujący o tym, iż pewnego dnia morze zwróci poległych Na jego komendę marynarze unieśli przyniesione z mesy stoły. Owinięte plastikiem i obciążone żelazem ciała wysunęły się spod okrywających je flag i spadły prosto w wodę. Stali na głębinie liczącej ponad trzy tysiące metrów; pierwszego oficera i pochodzącego z Detroit mata-kanoniera trzeciej klasy czekała długa, ostatnia droga. Potem rozległa się salwa honorowa. Muzyki nie było. Nikt z załogi nie potrafił grać na trąbce, a magnetofony były zniszczone.

Morris zamknął książkę.

- Zająć posterunki.

Złożone flagi wróciły do schowka na żagle, stoły do mesy, a podpory pokładowe znów zabezpieczono linamisztormowymi. Morris zdawał sobie sprawę, iż stanowiący zaledwie połowę okrętu 'Pharris' nadaje się już tylko na złom.

Holownik 'Papago' ciągnął go za rufę, rozwijając szybkość niewiele przekraczającą cztery węzły. Czekały ich całe trzy dni podróży. Płynęli nie do bazy marynarki wojennej, ale do Bostonu - najbliższego portu. Powód był oczywisty. Reperacja okrętu miała zająć ponad rok i flota nie chciała blokować sobie na tak długi czas żadnego doku. Wszystkich potrzebowano do napraw mniej uszkodzonych jednostek wojennych.

Teraz dowództwo Morrisa nad fregatą było czystą kpiną. Na holowniku znajdowała się załoga rezerwowa, w której skład wchodziło wielu doświadczonych specjalistów ratownictwa morskiego. Trzech z nich pojawiło się na uszkodzonym okręcie, by osobiście zamocować liny holownicze i 'doradzić' Morrisowi, co ma robić. Były to właściwie podane w niezwykle uprzejmej formie rozkazy.

Załoga 'Pharrisa' zajęć miała pod dostatkiem. Przednie grodzie wymagały nieustannej obserwacji. Cały czas naprawiano też instalacje w maszynowni. Pracował tylko jeden kocioł, zapewniając parę dla turbogeneratorów i energię elektryczną. Drugi zbiornik wymagał trwającego przynajmniej dzień remontu. Zdaniem mechaników główny radar powinien podjąć pracę za cztery godziny. Antena satelitarna była już gotowa. Zanim dotrą do portu – jeśli w ogóle dotrą - załoga miała naprawić wszystko, co jej się uda. Nie miało to wprawdzie większego znaczenia, ale, w myśl starego żeglarskiego porzekadła, załoga, która ma się czym zająć, jest załogą szczęśliwą. Innymi słowy, marynarze, w przeciwieństwie do swego kapitana, nie mieli czasu na jałowe rozmyślania o popełnionych błędach, o ludziach, którzy z powodu tych błędów stracili życie, i o tym, kto jest za to odpowiedzialny.

Morris udał się do centrum informacji bojowej. Przeglądano właśnie taśmę i nakresy ze spotkania z victorem. Próbowano precyzyjnie ustalić, co się właściwie wydarzyło.

- Nie wiem - wzruszył ramionami operator hydrolokatora. - Może były dwa okręty podwodne? Chodzi mi o ten jasny ślad; jest w tym miejscu, a parę minut później aktywny sonar złapał go aż tutaj.

- Był tylko jeden okręt - odparł Morris. – Pokonanie odległości dzielącej te dwa punkty przy prędkości dwudziestu pięciu węzłów mogło mu zająć najwyżej cztery minuty.

- Ależ sir, przecież ani go nie słyszeliśmy, ani nie pojawił się na ekranie. Ponadto, kiedy straciliśmy namiar, kierował się w zupełnie inną stronę.

Sonarzysta ponownie przewinął taśmę.

- No cóż - westchnął Morris i wrócił na mostek.

Ponownie wszystko przetrawiał w myślach. Zdarzenia stawały mu przed oczyma jak żywe. Przeszedł na skrzydło mostka. W metalowych osłonach ziały dziury, a w miejscu, gdzie umarł pierwszy oficer, widniały niewyraźne ślady krwi. Trzeba to zamalować - pomyślał Morris. – Muszę przypomnieć o tym Clarke'owi; niech kogoś wyznaczy. Morris zapalił papierosa i zapatrzył się w horyzont.


Reydarvath, Islandia

Najbardziej obawiali się helikoptera.

Edwards i jego grupa wędrowali na północny wschód. Przebyli rejon niewielkich jezior, po godzinnej, bacznej obserwacji sforsowali szutrową drogę i trafili w końcu na moczary. Edwards był zdumiony. Gołe skały, trawiaste łąki, pola lawowe, a teraz bagna. Zastanawiał się, czy Islandia przypadkiem nie była miejscem, gdzie po stworzeniu świata Bóg zostawił wszystko, co było już Mu niepotrzebne. Najwyraźniej jednak wszystkie drzewa wykorzystał gdzie indziej, toteż jedynym schronieniem mogła być wysoka do kolan, wyrastająca z wody trawa. Musi być bardzo odporna na skoki temperatury - pomyślał Edwards. Niedawnojeszcze na moczarach panował mróz. Było zimno, więc po paru minutach marszu wszyscy mieli przemarznięte stopy. Mogli wprawdzie iść terenem położonym wyżej, ale on był kompletnie odsłonięty. Mając więc do wyboru helikopter lub chłód, wybrali to drugie.

Vigdis wprawiła wszystkich w zdumienie swoją kondycją. Bez słowa skargi szła równym tempem, dotrzymując kroku żołnierzom piechoty morskiej. Typowa wiejska dziewczyna - myślał Edwards.- Od najwcześniejszego dzieciństwa zaprawiana w wędrówkach za stadami owiec i we wspinaczkach po tych sakramenckich pagórkach.

- W porządku, dziesięć minut - zarządził Edwards.

Ludzie natychmiast zaczęli rozglądać się za jakimś suchym miejscem. Wybierali skały. Skały na moczarach? – nie mógł wyjść z podziwu Edwards. Garcia wyciągnął zdobytą na Rosjanach lornetkę i zaczął lustrować okolicę. Smith zapalił papierosa. Edwards zauważył, że Vigdis usiadła obok niego.

- I jak się czujesz?

- Bardzo zmęczona - odparła z lekkim uśmiechem. - Ale mniej niż ty.

- Ach tak - roześmiał się Edwards. - Może więc powinniśmy przyspieszyć kroku.

- Dokąd idziemy?

- Do Hvammsfjórduru. Nie powiedzieli po co. Przed nami jeszcze cztery lub pięć dni marszu. Musimy się trzymać z dala od dróg.

- Ze względu na mnie?

- Ze względu na nas wszystkich - potrząsnął głową. -          Nie chcemy już z nikim walczyć. Zbyt wielu w okolicy Rosjan, by bawić się w partyzantkę.

- A więc więc nie stanowię dla was ciężaru? - spytała Vigdis.

- Pewnie że nie. Jest nam nawet miło, że z nami wędrujesz. Kto nie chciałby włóczyć się po kraju w towarzystwie pięknej dziewczyny - odparł z galanterią porucznik.

Po diabła to mówię? - pomyślał.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Ciągle uważasz, że jestem piękna? Po tym po tym

- Może gdyby rozjechała cię ciężarówka tak, jesteś bardzo ładna. I nic tego faktu nie zmieni. Nie twoja wina, że przytrafiło ci się to, co ci się przytrafiło. Jeśli nawet nastąpiła jakaś zmiana, to w tobie, w środku; nie na zewnątrz. I wiem, że komuś się podobasz.

- Masz na myśli dziecko? Mylisz się. On znalazł już sobie inną dziewczynę. Ale to przecież nieistotne. Wszystkie moje przyjaciółki mają dzieci - wzruszyła ramionami.

Kawał głupiego skurwysyna - pomyślał Edwards. Wiedział, że na Islandii nieślubne pochodzenie nie jest niczym haniebnym. Skoro nie używa się tu nawet nazwisk - większość wyspiarzy nosi imię rodowe - trudno orzec, czy dziecko pochodzi ze związku formalnego, czy nie.

Ponadto Islandczyków nic to nie obchodzi. Młode, niezamężne dziewczęta mają dzieci, dbają o nie i to wszystko. Ale żeby porzucić taką dziewczynę

- No cóż, jeśli chodzi o mnie, nie spotkałem w życiu istoty ładniejszej od ciebie.

- Naprawdę?

Edwards musiał oddać dziewczynie sprawiedliwość. Choć miała brudne, potargane i przepocone włosy, a twarz i ubranie zakurzone oraz pokryte błotem, to gorąca kąpiel w minutę zrobiłaby z niej ponownie najśliczniejsze stworzenie pod słońcem. Ale na urodę w dużej mierze wpływa to, co człowiek ma w środku; a to dopiero Edwards zaczynał w Vigdis poznawać.

Przesunął dłonią po jej policzku.

- Każdy, kto stwierdziłby, że jest inaczej, wyszedłby na głupka.

Odwrócił się na dźwięk kroków sierżanta Smitha.

- Poruczniku, jeśli nie chcemy, by nam nogi zesztywniały do końca, musimy ruszać.

- W porządku. Chciałbym teraz przebyć jednym skokiem jakieś trzynaście, piętnaście kilometrów. Po drugiej stronie gór spotkamy drogi i wiele farm. Zanim tam pójdziemy, musimy sobie to wszystko dobrze obejrzeć. Stamtąd też połączymy się z Brytanem.      

- Jasne, szefie. Rodgers, prowadź. Skręć trochę bardziej na zachód.


Bodenburg, Republika Federalna Niemiec

Posuwanie się w głąb terytorium wroga nie było wcale rzeczą prostą. Dowódca 8. Gwardyjskiej Armii, podobnie jak Aleksiejew, uważał, że powinien znajdować się jak najbliżej pola walki. Dlatego też główny punkt dowodzenia przeniesiono na pierwsze linie. Przeprowadzka zajęła około czterdziestu minut i odbyła się transporterami opancerzonymi - podróż helikopterem była zbyt ryzykowna. Podczas tej krótkiej eskapady Aleksiejew był świadkiem dwóch wściekłych ataków lotnictwa Paktu Atlantyckiego na rosyjskie kolumny.

Do akcji włączyły się niemiecko-belgijskie posiłki, a nasłuch radiowy donosił, że w drodze są również jednostki amerykańskie i brytyjskie. Aleksiejew też pchnął do walki dodatkowe siły. To, co na początku wydawało się być względnie prostym zadaniem dla zmotoryzowanej dywizji piechoty, przekształciło się w zaciętą, przedłużającą się bitwę. Generał potraktował to jako dobry znak. NATO nie przysłałoby posiłków, gdyby nie uznało sytuacji za groźną. Rosjanie musieli zatem osiągnąć swój cel, zanim przeciwnik wprowadzi do gry kolejne jednostki.

Dowodzący 20. Gwardyjską Dywizją Czołgów generał pojawił się na posterunku bojowym, który mieścił się w budynku szkoły średniej. Była to niedawno postawiona, bardzo przestronna budowla. W niej, do czasu wykopania podziemnego schronu, rozlokowało się naczelne dowództwo. Tempo ataku spadło. Spowodował to zarówno dziki opór Niemców, jak i trudności komunikacyjne i transportowe.

- Prosto szosą na Sack - oświadczył czołgiście dowódca 8. Gwardyjskiej Armii. - Do waszego przybycia moja piechota zmotoryzowana oczyści już teren.

- Stamtąd do Alfeld zostaną jeszcze cztery kilometry. Kiedy zaczniemy forsować rzekę, musicie zapewnić nam wsparcie - generał dywizji czołgów nałożył hełm i wyszedł.

Powinno się udać - pomyślał Aleksiejew. Nie mieściło mu się wprost w głowie, że ten generał zdołał dostarczyć na linię frontu jednostkę w idealnym niemal porządku.

W chwilę potem rozległ się potworny huk. Zadrżały w oknach szyby, a Aleksiejewowi na głowę posypał się z sufitu tynk. To znów pojawił się 'diabelski krzyż'. Aleksiejew wybiegł na zewnątrz. Ujrzał tuzin płonących transporterów opancerzonych. Z jednego z czołgów T-80 wyskakiwała w popłochu załoga. W sekundę później, kiedy płomienie dotarły do komory z amunicją, pojazd eksplodował słupem ognia, zamieniając się w niewielki wulkan.

- Generał zginął generał zginął! - krzyczał sierżant, wskazując transporter opancerzony BMD, z którego nikt nie uszedł z życiem.

Stojący za Aleksiejewem dowódca 8. Gwardyjskiej Armii zaczął kląć.

- Komendę nad dywizją czołgów przejmie jego zastępca, pułkownik - krzyknął głośno.

Paweł Leonidowicz podjął błyskawiczną decyzję.

- Nie, towarzyszu generale. A co ze mną?

Zaskoczony dowódca gapił się na niego przez chwilę, po czym przypomniał sobie, że, podobnie jak jego ojciec, Aleksiejew cieszył się opinią wyśmienitego dowódcy czołgów. Generał zdecydował się szybko.

- 20. Dywizja należy do was. Zadanie znacie.

Podjechał kolejny wóz bojowy piechoty. Aleksiejew i Siergietow bez chwili zwłoki wskoczyli do środka i kierowca ruszył w stronę punktu dowodzenia jednostką. Jazda zajęła pół godziny. Między drzewami Aleksiejew ujrzał sylwetki czołgów. Gdzieś w pobliżu spadła kolejna seria pocisków artyleryjskich, ale generał nie zwrócił na to uwagi. Dowódcy pułków już na niego czekali. Aleksiejew bez zbędnych słów szybko wydał stosowne rozkazy, po czym ustalono limity czasowe. Wszyscy tu znali już swoje zadania, co dobrze świadczyło o generale, który przed godziną stracił życie. Dywizja była wyśmienicie przygotowana, zaś plan ataku szczegółowo opracowany. Aleksiejew w mgnieniu oka pojął, że dysponuje wspaniałym sztabem. Natychmiast też zorganizował mu pracę, natomiast dowódcy poszczególnych oddziałów rozbiegli się do swoich pułków. Jego pierwsze stanowisko dowodzenia mieściło się pod osłoną rozłożystego drzewa. Aleksiejew uśmiechnął się pod nosem; nawet jego ojciec nie wybrałby lepszego miejsca. Odnalazł oficera wywiadu.

- Jaka sytuacja?

- Na drodze na wschód od Sack kontratakuje batalion niemieckich czołgów. Myślę, że już je powstrzymano. W każdym razie wysłaliśmy za nimi na południowy zachód transportery opancerzone. Nasza piechota zmotoryzowana jest już w mieście. Donoszą tylko o niewielkim oporze. Pozostałe oddziały powinny tam być w ciągu godziny.

- A obrona przeciwlotnicza?

- Tuż za pierwszą grupą wojska posuwają się wyrzutnie SAM-ów i ruchome działa przeciwlotnicze. Mamy też obiecaną osłonę powietrzną. Dwa pułki migów-21 czekają na nasz znak. Nie przyznano nam tylko myśliwców nurkujących. Dziś rano poniosły zbyt duże straty. Ale przeciwnik też. Do południa zestrzeliliśmy dwanaście maszyn NATO.

Aleksiejew skinął głową i, jak już nauczyło go doświadczenie, podaną liczbę podzielił przez trzy.

- Wybaczcie, towarzyszu generale. Jestem pułkownik Popow, oficer polityczny waszej dywizji.

- Wspaniale, towarzyszu pułkowniku. Mam nadzieję, że przeżyję i wypełnię swoje obowiązki wobec Partii do końca. Jeśli macie coś istotnego do powiedzenia, mówcie szybko!

W tej chwili akurat ampolita Aleksiejew potrzebował najmniej.

- Po zdobyciu Alfeld

- Jeśli Alfeld zdobędziemy, podaruję wam klucze do miasta. A na razie mam jeszcze inne sprawy na głowie. Odmeldujcie się.

Chciał pewnie prosić o zezwolenie na egzekucję ewentualnych faszystów - pomyślał Aleksiejew. Jako czterogwiazdkowy generał nie mógł lekceważyć oficerów politycznych, ale mógł ewentualnie ignorować wszystkich niższych rangą od generała.

Zbliżył się do stołu z mapami taktycznymi. Po jednej stronie porucznicy ciągle nanosili strzałkami znaczące postępy jego - jego - jednostek. Po drugiej oficerowie wywiadu naznaczali wszelkie zmiany zachodzące na pozycjach wroga. Położył dłoń na ramieniu oficera operacyjnego.

- Tuż za piechotą zmotoryzowaną puścicie prowadzący pułk. Jeśli potrzebna będzie jakaś pomoc, natychmiast jej udzielić. Chcę przełamać front i to chcę przełamać go dzisiaj. Co z artylerią?

- Dwa bataliony ciężkich dział w pełnej gotowości.

- Świetnie. Jak tylko piechota poda namiary, niech uderzają. Nie ma czasu na ceregiele. Pakt Atlantycki wie, że tu jesteśmy, więc głównym naszym wrogiem jest czas. Czas pracuje dla nich, nie dla nas.

Oficer operacyjny i dowódca artylerii wyszli ramię w ramię i dwie minuty później odezwały się stupięćdziesięciopięciomilimetrowe działa. Aleksiejew postanowił wystąpić o pośmiertne odznaczenie dowódcy 20. Dywizji Czołgów. Człowiek ten w pełni zasłużył na nagrodę za ład i dyscyplinę, jakie wprowadził w podległej sobie formacji.

- Atak nieprzyjacielskiego lotnictwa - odezwał się znad mapy oficer. - Z lasu na wschód od Sack wyjeżdżają nieprzyjacielskie czołgi w sile mniej więcej jednego batalionu. Mają silne wsparcie artyleryjskie.

Aleksiejew wiedział, że teraz już wszystko spoczywa w rękach jego pułkowników i musi im ufać. Czas, kiedy generał mógł ogarniać spojrzeniem całą bitwę i wszystko kontrolować, dawno minął. Oficerowie sztabowi nieustannie nanosili na mapę swe maleńkie znaczki. Niemcy powinni teraz zaczekać - pomyślał generał. Powinni przepuścić czołówki atakującej dywizji i zaatakować linie zaopatrzenia. To była głupota; Aleksiejew po raz pierwszy zetknął się z niemieckim dowódcą popełniającym błąd taktyczny. Był to zapewne młody oficer, który zajął miejsce zabitego lub rannego dowódcy. Albo po prostu miał w pobliżu rodzinny dom. Bez względu na przyczynę stanowiło to poważny błąd i Aleksiejew zamierzał bezlitośnie go wykorzystać. Dwa pierwsze pułki czołgów poniosły straty, ale w ciągu dziesięciu szaleńczych minut zmiotły ze swej drogi kontratakujących Niemców.

- Jeszcze dwa kilometry; pierwsze oddziały są już tylko dwa kilometry od Sack. Bije tylko artyleria nieprzyjacielska. Widzimy już kolejne nasze oddziały. Piechota z Sackinformuje o niewielkim oporze. Wysłany zwiad donosi, że droga do Alfeld stoi otworem.

- Ominąć Sack - rozkazał Aleksiejew. Naszym celem jest Alfeld nad Leiną.


Alfeld, Republika Federalna Niemiec

Była to jednostka zebrana w pośpiechu. Amerykańska piechota zmotoryzowana i oddział czołgów z brytyjskiej brygady wzmocnił niedobitki Niemców i Belgów, którzy tego dnia stawili czoło pięciu dywizjom sowieckim. Czasu było niewiele. Saperzy, używając opancerzonych buldożerów, gorączkowo szykowali osłony dla czołgów, a żołnierze piechoty kopali stanowiska dla wyrzutni pocisków przeciwpancernych. Pierwszym ostrzegawczym znakiem była chmura kurzu na horyzoncie. W ich stronę sunęła dywizja rosyjskich czołgów, a przecież nie zakończono jeszcze ewakuacji ludności cywilnej z miasteczka. Trzydzieści kilometrów na zachód krążyły w powietrzu myśliwce nurkujące; czekały na sygnał.

- Nieprzyjaciel w polu widzenia - poinformował przez radio obserwator z wieży kościelnej.

W kilka chwil później na radzieckie kolumny spadła nawała artyleryjskiego ognia. Załogi wyrzutni rakiet przeciwczołgowych zdarły pokrowce z urządzeń celowniczych i uzbroiły pociski. Zapowiadało się ciężkie popołudnie. Challengery z 3. Królewskiego Pułku Czołgów tkwiły w swych okopach, a kanonierzy namierzali odległe cele.

Wypadki toczyły się zbyt szybko i w ogólnym zamieszaniu nie starczyło czasu, by precyzyjnie ustalić zasady kontaktu między poszczególnymi jednostkami. Pierwsi otworzyli ogień Amerykanie. Rakiety TOW-2 pomknęły tuż nad ziemią, wlokąc za sobą przewody niczym pajęcze nici i kierując się w stronę odległych o cztery kilometry czołgów T-80


- Pierwsze nasze czołgi weszły w zasięg rażenia wojsk rakietowych wroga - poinformował pochylony nad nakresem oficer.

- Wybijcie nieprzyjaciela do nogi - polecił Aleksiejew dowódcy artylerii.

W niecałą minutę później wielolufowe wyrzutnie rakiet wypełniły niebo smugami dymu i ognia. Na linii walki rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Potem włączyła się cała artyleria NATO.

- Pułk prowadzący natarcie poniósł ogromne straty.

Aleksiejew oglądał w milczeniu mapę. Nie było miejsca ani czasu na ruchy pozoracyjne. Jego żołnierze musieli jak najszybciej przedrzeć się przez linie nieprzyjacielskie, by przejąć mosty na Leinie. Znaczyło to ogromne ubytki w jednostkach pierwszego uderzenia. Przełamanie linii frontu było niezwykle kosztowne, ale generał musiał tę cenę zapłacić.

Dwanaście belgijskich myśliwców F-16 przemknęło z prędkością dziewięciuset kilometrów na godzinę tuż nad polem walki i zrzuciło na pierwsze radzieckie kolumny tony bomb. Niecały kilometr przed pozycjami sprzymierzonych zapłonęło nagle trzydzieści czołgów oraz dwadzieścia wozów bojowych piechoty. Samoloty ścigał rój rakiet. Jednosilnikowe myśliwce wykonały raptowny skręt na zachód i pomykając tuż nad ziemią, próbowały uniknąć śmiercionośnych pocisków. Trzy strącone maszyny spadły prosto na pozycje Paktu Atlantyckiego, powiększając jeszcze rozmiary jatki czynionej przez rosyjski ogień.

Dowódca angielskich czołgów zrozumiał, że nie zdoła powstrzymać szarży Rosjan. Miał po prostu za mało wozów. Mimo iż brytyjski batalion wciąż jeszcze był zdolny stawiać opór, postanowił go wycofać. Poinformował swoje kompanie, by przygotowały się do odwrotu i próbował przekazać wiadomość dalej. Ale walczący pod Alfeld żołnierze pochodzili z czterech różnych armii, mówili innymi językami, a także, dysponowali odmiennymi systemami radiowymi. Ponadto wcześniej nie starczyło czasu, by ustalić, kto sprawuje zwierzchnictwo nad całością. Niemcy nie chcieli się cofać. Nie ewakuowano jeszcze całego miasta, więc i niemieccy żołnierze postanowili tkwić na swych pozycjach do chwili, aż ich rodacy będą bezpieczni za rzeką. Brytyjskiego pułkownika posłuchali natomiast Amerykanie i Belgowie. Niemcy zostali. Spowodowało to kompletny chaos na liniach obronnych Paktu Atlantyckiego.


- Obserwatorzy z wysuniętych posterunków donoszą, że nieprzyjaciel opuszcza stanowiska na prawym skrzydle. Powtarzam, po północnej stronie miasta jednostki wroga wycofują się.

- Natychmiast posłać drugi pułk na północ. Niech zatoczy łuk, a potem, najszybciej jak może, ruszy na te przeklęte mosty. Musimy je zdobyć za wszelką cenę! Wy, towarzyszu oficerze operacyjny, cały czas dociskajcie nieprzyjaciela ogniem. Musimy dopaść go po tej stronie i zniszczyć - rozkazał Aleksiejew. - Siergietow, chodźcie ze mną. Chcę dostać się jak najbliżej pola walki.

Aleksiejew zdawał sobie sprawę, że prowadzący ofensywę pułk został niemal kompletnie wybity. Ale to się opłacało. Siły Paktu Atlantyckiego musiały cofać się przez zrujnowane miasteczko, by dotrzeć do mostów, a będące w rozsypce wojska sprzymierzonych na północnym brzegu rzeki stanowiły dla Rosjan wybawienie. Obecnie, dysponując nietkniętym jeszcze pułkiem, Aleksiejew wyprzedzi uciekającego przeciwnika i przejmie mosty. Tą operacją musiał pokierować osobiście.

Aleksiejew i Siergietow wskoczyli do pojazdu gąsienicowego i ruszyli na południowy wschód, w stronę maszerującego pułku. W opuszczonej przez nich kwaterze oficer operacyjny zaczął wydawać przez radiową sieć dywizji nowe rozkazy.


Na tę okazję czekała zaczajona po drugiej stronie rzeki, w odległości pięciu kilometrów, niemiecka bateria stupięćdziesięciopięciomilimetrowych dział. Czekała na sygnał specjalistów od nasłuchu radiowego. Jej zadaniem było zniszczyć kwaterę główną dywizji. Artylerzyści natychmiast wprowadzili otrzymane dane do sterujących ogniem komputerów. Kanonierzy ładowali w pośpiechu działa. Wszystkie stanowiska ogniowe skupiły się na tym samym azymucie. Kiedy bateria oddała salwę, zadrżała ziemia. W ciągu niecałych dwóch minut na kwaterę główną radzieckiej dywizji spadło sto pocisków. Połowa sztabu zginęła; pozostali w większości byli ranni.

Aleksiejew popatrzył na swoje słuchawki radiowe. Po raz trzeci był o krok od śmierci.

To moja wina - myślał. - Należało cały czas zmieniać pozycje nadajników radiowych. Nie wolno mi więcej tego błędu popełnić Niech to szlag! Niech to szlag! Niech to jasny szlag!

Na ulicach Alfeld tłoczyły się samochody osobowe. Wszyscy jadący na bradleyach Amerykanie opuścili już miasto, spiesznie dotarli do Leiny, po czym w równym szyku przebyli mosty. Pojazdy zajęły pozycje na ciągnących się tam wzgórzach i przygotowały się do osłony kolejnych przeprawiających się przez rzekę oddziałów sprzymierzonych. Następni nadeszli Belgowie. Bitwę przetrwała tylko jedna trzecia ich czołgów, które zaraz po przeprawie przez rzekę zajęły południową flankę w nadziei, że zatrzymają Rosjan, zanim ci zdołają sforsować Leinę. Niemiecka Staatspolizei wstrzymała całkowicie ruch cywilny, dając pierwszeństwo jednostkom pancernym; niebawem jednak w pobliże rzeki zaczęły spadać pierwsze radzieckie pociski artyleryjskie, toteż sytuacja zmieniła się radykalnie. Rosjanie liczyli na to, że powstrzymają przeprawę wojsk Paktu i cel swój osiągnęli. Cywile, którzy zbyt późno zastosowali się do polecenia ewakuacji, płacili za to straszliwą cenę. Radziecki ogień czynił niewielkie szkody transporterom opancerzonym, ale zbierał krwawe żniwo wśród samochodów osobowych i ciężarówek. Po niecałej minucie uliczki Alfeld zablokowane zostały szczątkami płonących aut. Pasażerowie opuszczali w panice pojazdy i nie zważając na kanonadę, biegli w stronę mostów, blokując drogę zmierzającym w tym samym kierunku czołgom. Maszyny musiałyby torować sobie przejazd po plecach uciekinierów, lecz, choć padły rozkazy by nie zważać na cywilów, żaden z kierowców czołgów nie zastosował się do tych poleceń. Kanonierzy odwracali wieżyczki, kierując lufy do tyłu, w stronę nadjeżdżających Rosjan, których czołgi wchodziły właśnie do miasta. Widok zasłaniały dymy z płonących domów. Na Alfeld spadła kolejna fala armatnich pocisków, zamieniając uliczki miasteczka w rzeźnię pełną skrwawionych ciał żołnierzy i ludności cywilnej.

- A oto i one! - Siergietow wskazał trzy mosty z pasmami autostrad spinające brzegi Leiny.

Aleksiejew zaczął wydawać rozkazy, ale żadne rozkazy nie były potrzebne. Dowódca pułku wcześniej już włączył nadajnik radiowy i skierował batalion czołgów wsparty piechotą w stronę rzeki. Radziecki oddział ruszył ciągle jeszcze nie zablokowaną trasą, której uprzednio użyły amerykańskie bradleye.

Amerykańskie wozy bojowe rozlokowane po drugiej stronie rzeki otworzyły natychmiast ogień z wyrzutni rakietowych oraz lekkich dział, niszcząc pół tuzina czołgów. Aleksiejew osobiście polecił nakryć artyleryjskim ogniem majaczące po przeciwnej stronie rzeki wzgórza.

W samym Alfeld trwała krwawa, zacięta bitwa. Niemieckie i brytyjskie czołgi ukryte za rogami domów oraz wrakami samochodów i ciężarówek wycofywały się powoli w stronę rzeki, dając cywilom czas na ucieczkę. Rosyjska piechota próbowała prowadzić ostrzał rakietowy, ale sterujące pociskami przewody zrywały się wśród gruzu zalegającego ulice, toteż w większości przypadków pozbawione kierunkujących impulsów rakiety wybuchały nie czyniąc nikomu krzywdy. Stopniowo nawała ognia Rosjan i Paktu Atlantyckiego zamieniała miasteczko w stos ruin. Aleksiejew obserwował żołnierzy zbliżających się do pierwszego mostu.

Na południe od stanowiska Aleksiejewa dowódca prowadzącego szturm pułku klął jak szewc, widząc ogromne straty, jakie ponosi jego jednostka. Zniszczono mu ponad połowę czołgów i transporterów opancerzonych. Zwycięstwo miał prawie w kieszeni i oto nieoczekiwanie jego żołnierzy zatrzymały nieprzejezdne ulice oraz morderczy ogień przeciwnika. Widząc, że czołgi NATO powoli się wycofują, rozwścieczony, wezwał wsparcie artyleryjskie. Aleksiejew był zaskoczony, kiedy artyleria przeniosła ogień z centrum miasteczka na brzegi rzeki. W czymś w rodzaju szoku skonstatował, że nie są to zwykłe pociski armatnie lecz rakiety. Na jego oczach brzeg rzeki spowiły tumany kurzu. Potem pociski wybuchały w wodzie. Ogień rósł w miarę, jak do akcji włączały się kolejne wyrzutnie; nie było już sposobu, by je powstrzymać. Pierwszy poszedł najdalszy most. Trzy rakiety trafiły w niego jednocześnie i budowla rozpadła się niczym domek z kart. Aleksiejew ze zgrozą obserwował, jak ponad sto osób cywilnych spada w wodną kipiel. Zgrozą przejmowała go nie śmierć tych niewinnych ludzi, lecz zagłada mostu, którego tak potrzebował. Z kolei dwie rakiety wylądowały na środkowym moście. Konstrukcja wprawdzie przetrwała, ale była zbyt mocno uszkodzona, by mógł przejechać po niej choć jeden czołg. Co za głupcy! Kto wydał rozkaz? Odwrócił się do Siergietowa.

- Wezwijcie jednostki inżynieryjno-techniczne. Na pierwszą linię wysłać oddziały do budowy mostów i amfibie. Mają absolutny priorytet. Ponadto ściągnąć tu wszystkie wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze oraz działa przeciwlotnicze. Ktokolwiek spróbuje zatrzymać je po drodze, zostanie rozstrzelany. Powiadomcie o tym oddziały kierujące ruchem. Wykonać!

Radzieckie czołgi i piechota dotarły do jedynego mostu, który ocalał. Trzy wozy z piechotą przemknęły po nim na drugi brzeg, by natychmiast dostać się prosto pod ogień Belgów i Amerykanów. Za nimi szarżował czołg T-80, przedarł się na drugą stronę, ale eksplodował trafiony rakietą. Potem pojawił się drugi i trzeci. Oba dotarły do zachodniego brzegu. Wtedy wyłonił się zza ruin domu brytyjski chieftain i ruszył śladem radzieckich pojazdów.

Zdumiony Aleksiejew obserwował, jak przemyka między dwiema rosyjskimi maszynami, które nawet go nie zauważyły. Spadł przed nim amerykański pocisk, wzbijając w górę tuman kurzu. Na moście pojawiły się dwa kolejne chieftainy. Jeden z nich trafiony został pociskiem z T-80. Drugi odpowiedział ogniem i w sekundę później radziecki czołg płonął. Aleksiejew przypomniał sobie właśnie powiastkę z dzieciństwa o dzielnym wieśniaku na moście, kiedy angielska maszyna zniszczyła dwa dalsze rosyjskie czołgi. W chwilę później sama dostała się pod bezpośredni ostrzał. Przez most mknęło pięć dalszych radzieckich pojazdów. Generał podniósł słuchawkę, by połączyć się z kwaterą główną 8. Gwardyjskiej Armii.

- Tu Aleksiejew. Kompania piechoty forsuje Leinę. Potrzebujemy wsparcia. Dokonaliśmy przełomu. Powtarzam: przełamaliśmy niemiecki front! Proszę o wsparcie lotnicze i o helikoptery celem nawiązania kontaktu bojowego z jednostkami NATO na północ i na południe od mostu 439. Potrzebuję też dwóch pułków piechoty do pomocy w forsowaniu rzeki. Dajcie nam to wsparcie, a o północy drugi brzeg będzie nasz.

- Przyślę wszystko, co mam. Jednostki do budowy mostów już w drodze.

Aleksiejew oparł się o pancerz BMP. Odkręcił korek manierki, pociągnął z niej potężny łyk i obserwował, jak piechota pod morderczym ogniem wspina się na stoki wzgórza. Po drugiej stronie rzeki miał już dwie pełne kompanie. Artyleria sprzymierzonych próbowała właśnie zniszczyć ocalały most. Jeśli mają utrzymać przyczółek dłużej niż kilka godzin, musi przesłać na drugą stronę co najmniej pełny batalion. Dostanę tego skurwysyna, który zniszczył mi mosty - obiecywał sobie w duchu.

- Amfibie i mosty już w drodze, towarzyszu generale - oznajmił Siergietow. - Mają absolutne pierwszeństwo przejazdu, o czym osobiście poinformowałem oficerów kierujących ruchem na tym odcinku. Jadą też dwie baterie SAM-ów. Trzy kilometry stąd zorganizowałem trzy ruchome działa przeciwlotnicze. Powiedzieli, że będą za kwadrans.

- Dobrze - Aleksiejew lustrował przez lornetkę brzegi rzeki.

- Towarzyszu generale, wozy bojowe piechoty mogą przecież pływać. Może spróbujemy sforsować rzekę.

- Popatrz tylko na brzegi, Wania - generał wręczył mu szkła.

Jak okiem sięgnąć, koryto zabezpieczały przed erozją kamienie i beton. Było rzeczą trudną, wręcz niemożliwą, by pojazdy na gąsienicach zdołały sforsować taką przeszkodę. Niech cholera weźmie tych Niemców!

- Ponadto do tego zadania potrzeba co najmniej pułku. Most jest wszystkim, co mamy, ale długo to on nie postoi. W najlepszym przypadku nowy postawimy nie wcześniej niż w kilka godzin. Do tego czasu nasze jednostki, które przedarły się na tamtą stronę, muszą radzić sobie same. Doślemy im mostem maksymalną liczbę żołnierzy, po czym wzmocnimy jeszcze transporterami z piechotą, które niebawem nadejdą. Książki uczą, że takiego ataku należy dokonywać za pomocą wozów bojowych, po ciemku i przy postawionej zasłonie dymnej. Nie chcę czekać do nocy, a ponadto potrzebuję prawdziwego wsparcia artyleryjskiego, a nie festiwalu zimnych ogni. Musimy postąpić wbrew regułom, Wania. Na szczęście książki zezwalają na to. Bardzo dobrze się spisaliście, Iwanie Michajłowiczu. Od tej chwili jesteście majorem nie, nie, nie dziękujcie. Zasłużyliście sobie na to sami.


Stornoway, Szkocja

- Niewiele brakowało. Gdybyśmy dostrzegli ich pięć minut wcześniej, strącilibyśmy kilka maszyn. A tak - pilot tomcata wzruszył ramionami.

Toland skinął głową. Myśliwce miały rozkaz trzymać się poza zasięgiem radzieckich radarów.

- Wie pan, to zabawne. Trzy z nich leciały w ciasnym szyku. Wyśledziłem je za pomocą kamery telewizyjnej z odległości pięćdziesięciu mil. W żaden sposób nie mogły wykryć naszej obecności. Gdybyśmy tylko mieli więcej paliwa, gonilibyśmy je aż do bazy. Takie figle płatali nam kiedyś Niemcy; kiedy formacja wracała z nalotu, posyłali za nią samolot, który bombardował lądujące maszyny.

- Nigdy nie przedrzemy się przez ich systemy rozpoznawania swój-wróg.

- To prawda, ale przecież znamy termin ich powrotu do bazy z dokładnością do ee dziesięciu minut. Ta informacja może okazać się niezwykle użyteczna.

Komandor Toland odstawił filiżankę.

- Ma pan świętą rację.

Postanowił przekazać tę wiadomość dowódcy floty wschodnioatlantyckiej.

Lammersdorf, Republika Federalna Niemiec

Nie było wątpliwości. Linie obronne Paktu Atlantyckiego na południe od Hanoweru zostały definitywnie przerwane. Z bardzo szczupłych sił rezerwowych NATO przesłano do Alfeld dwie brygady. Jeśli nie uda się wypełnić tej luki, Hanower będzie stracony; a wraz z nim całe Niemcy leżące na wschód od Wezery.



REMEDIA

Alfeld, Republika Federalna Niemiec

Jak przewidział generał, most nie przetrwał nawet godziny. W tym czasie jednak Aleksiejew zdążył przesłać na drugi brzeg batalion zmechanizowanej piechoty. Potem wojska sprzymierzonych przypuściły na przyczółek dwa wściekłe ataki, ale rozlokowane na wschodnim brzegu rosyjskie czołgi zaczęły odpierać je bezpośrednim ogniem.

Teraz NATO zaczerpnęło drugi oddech i zmobilizowało artylerię. Na przyczółek i zgromadzone po radzieckiej stronie czołgi spadła lawina ognia. Sprawę niebywale pogarszał fakt, że zdążające rzeką do Alfeld łodzie desantowe utknęły pod Sack w straszliwym korku. Ciężkie działa niemieckie zasypywały drogę i okolicę gradem min artyleryjskich, które najechane mogły rozerwać gąsienicę czołgu lub pourywać koła w ciężarówce. Drogi więc patrolowali nieustannie saperzy, którzy za pomocą ciężkich karabinów maszynowych detonowali te miny, ale po pierwsze, zabierało to cenny czas, a po drugie, nie wszystkie pociski znajdowali i o ich obecności świadczyły dopiero eksplozje pod ciężko załadowanymi ciężarówkami. A przecież strona radziecka straciła już wystarczającą ilość czołgów i transporterów. Sytuację pogarszały nieustanne zatory na drogach, jakie tworzyły się przy każdym zniszczonym czołgu czy wozie bojowym.

Aleksiejew urządził sobie kwaterę w sklepie z artykułami fotograficznymi, którego okna wychodziły na rzekę. Szyb w witrynach oczywiście dawno już nie było, a przy każdym kroku pod butami chrzęściło szkło. Generał- skierował wzrok na przeciwległy brzeg, z bólem serca obserwował rozpaczliwe ataki swych żołnierzy próbujących przedrzeć się przez rozlokowane na wzgórzach linie piechoty i czołgów nieprzyjaciela. Z tyłów podciągano już wszystkie ruchome działa, które znajdowały się w posiadaniu 8. Gwardyjskiej Armii. Zapewnić miały wsparcie ogniowe dywizji rosyjskich czołgów oraz zrównoważyć nawałę artyleryjską Paktu Atlantyckiego.

- Uwaga, nalot! - krzyknął porucznik.

Aleksiejew uniósł głowę i ujrzał na niebie czarny punkcik, który błyskawicznie urósł do rozmiarów niemieckiego myśliwca F-104. Żółte smugi ognia z działa przeciwlotniczego trafiły maszynę, strącając ją z nieba, zanim zdążyła zrzucić bomby. Natychmiast jednak pojawił się kolejny myśliwiec, który ogniem z działek pokładowych zniszczył ruchome stanowisko przeciwlotnicze. Aleksiejew klął z pasją, obserwując, jak jednosilnikowy samolot zrzuca dwie bomby po przeciwnej stronie rzeki. Bomby opadały wolno na swych niewielkich spadochronach i, kiedy były jeszcze dwadzieścia metrów nad ziemią, wypełniły powietrze mgłą.

Aleksiejew padał właśnie plackiem na podłogę sklepu, kiedy zapalnik na mieszankę powietrzną detonował pociski. Fala wybuchu była straszliwa. Pękła wielka gablota wystawowa, zasypując generała ulewą potrzaskanego szkła.

- Co to było? - wrzasnął ogłuszony eksplozją Siergietow. Spojrzał na przełożonego. - Zostaliście trafieni, towarzyszu generale!

Aleksiejew przytknął dłonie do twarzy. Kiedy je odjął, palce miał czerwone. Paliły go oczy, więc wylał na twarz menażkę wody, by zmyć z oczu krew.

Major Siergietow bandażował czoło generała jedną ręką. Aleksiejew natychmiast to zauważył.

- A wam co się stało?

- Upadłem na to cholerne szkło! Proszę się nie ruszać, towarzyszu generale. Krwawicie jak zarzynana krowa.

Pojawił się generał-porucznik, w którym Aleksiejew rozpoznał Wiktora Bieriegowoja, zastępcę dowódcy 8. Gwardyjskiej Armii.

- Towarzyszu generale, macie rozkaz wracać do kwatery głównej. Jestem tu, by was zastąpić.

- Ach, idźcie do diabła! - ryknął Aleksiejew.

- To rozkaz głównodowodzącego Zachodnim Teatrem wojny, towarzyszu. Jestem generałem broni pancernych i poradzę sobie. Jeśli wolno, to powiem tylko, że spisaliście się tu wyśmienicie. W tej chwili jednak potrzebni jesteście gdzie indziej.

- Najpierw skończę, co zacząłem tutaj.

- Towarzyszu generale, aby sforsować rzekę, potrzebujemy posiłków. Kto lepiej je zorganizuje, wy czy ja? - zapytał rozsądnie Bieriegowoj.

Aleksiejew sapnął ze złości. Ten człowiek miał rację - ale Paweł Leonidowicz po raz pierwszy w życiu prowadziłludzi do walki - naprawdę prowadził! I spisał się dobrze. Tak, Aleksiejew o tym wiedział - spisał się dobrze.

- Nie ma zresztą czasu na spory. Wy macie swoje zadania, a ja swoje - dodał zdecydowanym tonem Bieriegowoj.

- Sytuację znacie?

- Znam, znam. Całkowicie. Transporter już czeka. Odwiezie was do kwatery głównej.

Aleksiejew, przyciskając do czoła koniec bandaża - Siergietow nie potrafił jedną ręką dobrze nałożyć opatrunku - ruszył na zaplecze sklepu. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, ziała teraz wielka dziura po wyrwanej futrynie. Na zewnątrz czekał BMD z pracującym silnikiem. W środku był już lekarz, który natychmiast nachylił się nad Siergietowem. Pojazd oddalał się, cichły odgłosy bitwy. Był to najbardziej ponury dźwięk, jaki Aleksiejew w życiu słyszał.


Langley, baza lotnicza, Wirginia

Nic nie mogło sprawić lotnikowi większej radości niż odznaczenie oficerskim krzyżem lotniczym Distinguished Flying Cross. Zastanawiała się, czy zostanie pierwszą w siłach powietrznych Stanów Zjednoczonych kobietą, którą udekorują tym orderem. A jeśli nie, to mogą się wypchać - rozmyślała major Nakamura.

Niczym skarb przechowywała kasetę wideo z nagraną na niej przez kamery sprzężone z działkami myśliwca walką z trzema badgerami. Pewien lotnik z marynarki, którego spotkała w Anglii tuż przed odlotem do Stanów, oświadczył, że jak na niedojdę z sił powietrznych jest cholernie dobrym pilotem. Odparła mu na to, że gdyby tępaki z lotnictwa morskiego jej posłuchali, nie mieliby tych wszystkich jaj z bazą lotniczą. Zdecydowany punkt dla major Amelii Nakamury z sił powietrznych Stanów Zjednoczonych - pomyślała z satysfakcją.

Dostarczyli do Europy już wszystkie F-15, które były do dostarczenia i teraz czekało ją nowe zadanie. Z samolotów wchodzących w skład 48. Dywizjonu Myśliwców Przechwytujących Eagle w Langley zostały zaledwie cztery. Wśród pilotów tych maszyn znaleźli się tylko dwaj, którzy posiadali kwalifikacje do operowania rakietami antysatelitarnymi AS AT. Gdy Nakamura się o tym dowiedziała, natychmiast zgłosiła telefonicznie dowództwu lotnictwa kosmicznego, że jest pilotem myśliwców Eagle oraz że przeszła szkolenie w zakresie obsługi AS AT. Stwierdziła też, że nie ma sensu zawracać głowy pilotom bojowym, skoro ona doskonale może ich zastąpić.

Sprawdziła ponownie, czy groźna rakieta jest właściwie przytwierdzona do kadłuba samolotu. Broń wyciągnięto ze strzeżonego pilnie magazynu i zespół ekspertów jeszcze raz gruntownie ją zbadał. Buns potrząsnęła głową. Tak naprawdę, to przeprowadzono tylko jedną prawdziwą próbę z tym systemem; potem przyszło moratorium i cały program poszedł do lamusa. Próba dała wprawdzie wynik pozytywny, niemniej to tylko jedna próba. Ale major była dobrej myśli. Marynarka naprawdę potrzebowała pomocy niedojdów z sił powietrznych. Poza tym, tamten pilot A -6 był naprawdę miłym chłopcem.

Major zakończyła oględziny, którymi chciała zabić czas - jej cel nie pojawił się jeszcze nad Oceanem Indyjskim - po czym wspięła się do kabiny eagle'ay przebiegła wzrokiem wskaźniki, sprawdziła dłonią każdą dźwignię, poprawiła fotel, a na końcu wprowadziła do systemów nawigacji inercyjnej cyfry wymalowane na ścianie jej hangaru, by myśliwiec wiedział, dokąd ma wrócić. Uporawszy się z tym, włączyła silniki. Jej hełm skutecznie tłumił huk dwóch silników Pratt and Whitney. Wskazówki zegarów na tablicy rozdzielczej skoczyły i zajęły właściwe pozycje. Szef obsługi naziemnej dokonał ostatniej lustracji maszyny, po czym dał znak, że można kołować na start. Za czerwoną linią ostrzegawczą stało sześć osób i zasłaniało dłońmi uszy. Miło mieć audytorium - pomyślała major, ignorując zupełnie obecność oczekujących.

- Eagle Jeden-Zero-Cztery gotów do startu - poinformowała wieżę.

- Jeden-Zero-Cztery, przyjąłem. Masz wolny pas - odparł kontroler z wieży. - Wiatr: dwa-pięć-trzy. Szybkość: dwanaście węzłów.

- Przyjęłam. Jeden-Zero-Cztery kołuje na start.

Buns opuściła osłonę kabiny. Szef obsługi naziemnej stał na baczność i oddawał honory. Major niedbale mu odmachnęła, otworzyła nieco przepustnicę i eagle, niczym kaleki bocian, ruszył w stronę pasa. Minutę później Nakamura była już w powietrzu. Czuła upojenie, kiedy wzbijała śmigłą maszynę prosto w niebo.

Kosmos 1801 kończył właśnie lot w kierunku południowym i nad Cieśniną Magellana zawrócił na północ, kierując się nad Atlantyk. Tor jego orbity przebiegał w odległości około dwustu mil od wybrzeży amerykańskich. W naziemnej stacji nadzoru technicy przygotowywali się do włączenia potężnego radaru kontroli rejonów morskich. Byli przekonani, że grupa bojowa amerykańskiego lotniskowca wypłynęła już z portu, ale nie potrafili zlokalizować jej pozycji. Trzy pułki backfire'ów czekały tylko na informację, która pozwoliłaby powtórzyć trik, jaki zastosowały drugiego dnia wojny.

Nakamura ustawiła myśliwiec pod ogonem tiftikowca powietrznego, a operator z wprawą umieścił w tylnej części jej samolotu końcówkę przewodu paliwowego. W ciągu kilku zaledwie minut do baków myśliwca wtłoczonych zostało pięć ton paliwa. Kiedy major odłączyła maszynę od tankowca, w powietrze popłynęła chmurka rozpylonej benzyny lotniczej.

- Guliwer, tu Jeden-Zero-Cztery - wywołała przez radio.

- Jeden-Zero-Cztery, tu Guliwer - odezwał się natychmiast pułkownik przebywający w przedziale pasażerskim learjeta unoszącego się na wysokości tysiąca trzystu metrów.

- Zatankowałam i jestem gotowa do akcji. Systemy pokładowe sprawne. Krążę w punkcie Sierra. Gotowa do wejścia na pułap przechwytywania. Czekam.

- Przyjąłem, Jeden-Zero-Cztery.

Major Nakamura zatoczyła eagle'em niewielkie koło. Przed wejściem na wielką wysokość nie chciała marnować ani kropli benzyny. Uniosła się nawet lekko w fotelu, co jak na nią było dowodem ogromnego podniecenia, i skupiła uwagę na prowadzeniu maszyny. Kiedy badała wzrokiem wskaźniki, siłą woli musiała uspokajać oddech. Radary dowództwa lotnictwa kosmicznego namierzyły satelitę, kiedy ten przelatywał nad wybrzuszeniem kontynentu południowoamerykańskiego. Komputery porównały jego kurs i prędkość z posiadanymi danymi, skojarzyły z pozycją myśliwca Nakamury i podały rozwiązanie, które natychmiast przesłano na pokład learjeta.

- Jeden-Zero-Cztery, wejdź na kurs dwa-cztery-pięć.

- Wchodzę - major wprowadziła maszynę w ostry skręt. - Jestem na kursie dwa-cztery-pięć.

- Pogotowie pogotowie Zaczynaj!

- Przyjęłam.

Buns otworzyła całkowicie przepustnice i włączyła dopalacze. Eagle, jak dźgnięty ostrogą koń, szarpnął do przodu osiągając w ciągu kilku sekund szybkość jednego macha. Następnie pilot pociągnięciem drążków ustawiła maszynę pod kątem czterdziestu pięciu stopni i przyspieszywszy jeszcze, pomknęła w mroczniejące niebo. Wzrok wbiła we wskaźniki; ten profil lotu miała utrzymywać przez następne dwie minuty. W miarę, jak myśliwiec piął się w górę, po cyferblacie przesuwała się wskazówka altimetru. Szesnaście kilometrów, dwadzieścia, dwadzieścia trzy, dwadzieścia pięć, trzydzieści. Na czarnym niebie pojawiły się gwiazdy, ale Nakamura nawet ich nie zauważyła.

- Dawaj, dziecinko, znajdź skurwysyna – mówiła głośno do maszyny.

W podwieszonym pod samolotem pocisku AS AT włączył się system wyszukujący i zaczął przeczesywać niebo w poszukiwaniu obiektu o charakterystyce cieplnej radzieckiego satelity. Tuż przed nosem Buns, na tablicy rozdzielczej rozbłysło światełko.

- Rakieta namierza cel. Powtarzam: rakieta namierza cel. Systemy automatycznej wyrzutni aktywne. Wysokość trzydzieści jeden tysięcy siedemset metrów Odchodzi! Odchodzi!

Poczuła, jak uwolniony od ciężkiej rakiety samolot uniósł się gwałtownie. Pocisk zaczął zrazu spadać swobodnym lotem, a pilot natychmiast zamknęła przepustnice i ciągnąc do siebie drążki sterownicze, wprowadziła maszynę w pętlę. Sprawdziła stan paliwa. Lot na dopalaczach pochłonął prawie całą benzynę, ale zostało jej jeszcze na tyle dużo, by bez tankowania wrócić do Langley. Nakamura zawróciła już do domu, kiedy przyszło jej do głowy, że przecież nie obserwowała lotu rakiety. Ale i tak nie miało to żadnego znaczenia. Buns zakręciła na zachód i wprowadziła samolot w łagodny lot nurkowy, który zakończyć się miał u wybrzeży Wirginii.

Na pokładzie learjeta oko kamery śledziło drogę pocisku. Napędzany paliwem stałym silnik rakiety pracował przez trzydzieści sekund, po czym oddzieliła się od niego głowica bojowa. Czujnik promieniowania podczerwonego osadzony w płaskim czubie pocisku już dawno odnalazł cel. Zainstalowany w radzieckim satelicie reaktor atomowy emitował tak wielką ilość ciepła, że dla wrażliwych instrumentów rakiety było ono niemal tak wyraźne jak energia wydzielana przez słońce. Kiedy już mózg elektroniczny wyliczał drogę przecięcia, zminiaturyzowany pocisk samokierujący zmienił lekko kurs i odległość między głowicą bojową a satelitą zaczęła się gwałtownie kurczyć. Sputnik mknął na północ z szybkością trzydziestu dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Rakieta - nowoczesny kamikadze - na południe - z prędkością ponad osiemnastu tysięcy. Kiedy

- Jezu Chryste! - starszy oficer na pokładzie learjeta zamrugał gwałtownie oczyma i oderwał wzrok od ekranu telewizyjnego. Kilkaset kilogramów stali i paliwa ceramicznego zamieniło się w obłok pary. - Trafienie. Powtarzam: trafienie!

Obraz telewizyjny bez przerwy transmitowany był do dowództwa lotnictwa kosmicznego, gdzie radary odtwarzały go na ekranach. W tej chwili wielki satelita był już tylko orbitującą luźno chmurą śmieci.

- Cel zniknął - rozległ się czyjś dużo już spokojniejszy głos.


Lenińsk, Kazachska SRR

Zanik sygnału zarejestrowano w kilka sekund po zagładzie satelity Kosmos 1801. Nie zaskoczyło to specjalnie ekspertów radzieckich, gdyż 1801 kilka dni wcześniej wyczerpał już paliwo w sterujących silnikach rakietowych i od tego czasu był łatwym celem. Na wyrzutni w kosmodromie bajkonurskim spoczywała kolejna rakieta wynosząca F-1 M. Skrócony cykl odliczania powinien zakończyć się za dwie godziny. Niemniej od chwili zestrzelenia sputnika możliwości wykrywania i lokalizacji amerykańskich konwojów przez radziecką marynarkę zostały poważnie ograniczone.


Langley, baza lotnicza, Wirginia

- I jak? - spytała Buns, wyskakując dziarsko z kabiny myśliwca.

- Trafiony. Mamy wszystko na taśmie - odparł oficer, również major. - Coś wspaniałego.

- Jak pan myśli, kiedy pojawi się kolejny?

Jeszcze jeden, a zostanę asem - pomyślała.

- Sądzimy, że następny stoi już na wyrzutni. Dwanaście do dwudziestu czterech godzin. Nie wiemy, ile ich mają.

Nakamura skinęła głową. Siły powietrzne dysponowały jeszcze sześcioma rakietami AS AT. Może wystarczy, może nie - jedna jaskółka nie czyni wiosny i pozostałe pociski mogą okazać się zwykłym szmelcem.

Ruszyła do kwatery głównej eskadry na kawę i pączki.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

- Niech cię diabli, Pasza - zaklął głównodowodzący Zachodnim Teatrem Wojny. - Nie potrzebuję czterogwiazdkowego zastępcy, który gania po polu bitwy, odgrywając rolę dowódcy dywizji. Popatrz na siebie! O mało ci łba nie rozwaliło!

- Potrzebowaliśmy przełomu. Dowódca czołgów poległ, jego zastępca był zbyt młody, więc musiałem ten przełom załatwić ja.

- A gdzie kapitan Siergietow?

- Major Siergietow - poprawił Aleksiejew. – Jako mój adiutant spisał się znakomicie. Został ranny w rękę i jest u lekarza. Więc co, jakimi siłami możemy wzmocnić 8. Gwardyjską Armię?

Obaj generałowie podeszli do wielkiej mapy.

- Te dwie dywizje czołgów są już w drodze. Pojawią się tu za dziesięć, dwanaście godzin. Jak oceniasz ten przyczółek?

- Mogłoby być lepiej - przyznał Aleksiejew. - Mieliśmy przy mostach trzy brygady, ale jakiś bałwan skierował na miasto rakiety i przy okazji zniszczył dwa mosty. Został tylko jeden. Przedarł się po nim na drugą stronę batalion piechoty zmotoryzowanej i trochę czołgów. Potem Niemcy zniszczyli ten most. Mają potężne wsparcie artyleryjskie, ale kiedy opuszczałem posterunek, nadjeżdżały właśnie nasze łodzie desantowe oraz jednostki do stawiania mostów. Oficer, który mnie zastąpił, postara się jak najszybciej przeprawić na drugą stronę.

- A opór przeciwnika?

- Słaby, ale ukształtowanie terenu działa na jego korzyść. Wedle moich wyliczeń dysponuje mniej więcej pułkiem; są to niedobitki różnych jednostek NATO: Trochę czołgów, ale głównie piechota zmotoryzowana. No i potężna artyleria. Kiedy odjeżdżałem, zaczęli właśnie ostrzał. Dysponujemy wprawdzie większą siłą ognia, lecz nasze baterie uwięzione są po tej stronie Leiny. Trwa wyścig, czyje posiłki dotrą prędzej.

- Już po twoim odjeździe Pakt Atlantycki przypuścił straszliwy atak powietrzny. Nasi próbują stawić mu czoło, ale wydaje się, że NATO ma przewagę w powietrzu.

- Nie możemy więc czekać do nocy. Nocą ci skurwiele całkowicie panują na niebie.

- Zatem kiedy? Teraz?

Aleksiejew skinął głową, ale myślał o ofiarach, jakie poniesie 'jego' dywizja.

- Jak tylko połączymy pontony. Musimy rozszerzyć przyczółek do dwóch kilometrów i odtworzyć mosty. Jakie posiłki jeszcze mogą otrzymać oddziały NATO?

- Nasłuch radiowy twierdzi, że zidentyfikował dwie brygady: angielską i belgijską.

- Przyślą dużo więcej. Dobrze wiedzą, co się stanie, jeśli wykorzystamy obecną sytuację. Mamy w rezerwie 1. Gwardyjską Armię Czołgów

- Chcesz zaangażować połowę naszych rezerw?

- Nie ma lepszego miejsca - Aleksiejew wskazał palcem na mapę. - Atak na Hanower został powstrzymany w pobliżu miasta. Jednostki grupy północnej osiągnęły przedmieścia Hamburga kosztem prawie wszystkich czołgów 3. Armii Uderzeniowej. Przy odrobinie szczęścia 1. Gwardyjska może wedrzeć się na tyły przeciwnika. A to sprawi, że dotrzemy co najmniej do Wezery; może do Renu.

Głównodowodzący Zachodnim Teatrem Wojny ciężko westchnął.

- To duże ryzyko, Pasza.

Ale z mapy wynikało jasno, że sytuacja nigdzie nie była tak pomyślna jak u nich. Jeśli siły Paktu Atlantyckiego są rzeczywiście tak rozciągnięte i słabe, jak twierdził wywiad, mieli ogromną szansę przejść. Może faktycznie o to chodziło?

- No dobrze. Zaczynaj działać.


Faslane, Szkocja

- Jakimi środkami do zwalczania okrętów podwodnych dysponują? - spytał kapitan USS 'Pittsburgh'.

- Bardzo poważnymi. Z naszych szacunków wynika, że Iwan posiada dwie potężne grupy bojowe przeznaczone specjalnie do tego celu. Jedna z nich koncentruje się wokół 'Kijowa', a druga wokół krążownika typu Kresta. Istnieją ponadto cztery mniejsze grupy, każda złożona z fregaty klasy Krivak i czterech do sześciu fregat patrolowych typu Grisha i Mirka. Do tego dochodzi spora ilość samolotów oraz około dwudziestu okrętów podwodnych, z których połowę stanowią jednostki o napędzie atomowym – odparł prowadzący odprawę oficer.

- Czemu więc nie zostawić Morza Barentsa w spokoju? - mruknął pod nosem Todd Simms z USVS 'Boston'.

Jest to jakaś myśl - przyznał w duchu McCafferty.

- I mamy tam dotrzeć w siedem dni? - spytał 'Pittsburgh'.

- Tak. Pozwoli to bez pośpiechu rozpatrzyć wszystkie sposoby dostania się na tamten teren. Kapitanie Little?

Na podium pojawił się dowódca HMS 'Torbay'. James Little miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona, a na głowie strzechę potarganych włosów. Wyglądał jak napastnik drużyny piłkarskiej. Mówił głośno i z przekonaniem.

- Od pewnego czasu prowadzimy operację określoną mianem 'Rozstrzygający Cios'. Jej celem jest dokładne rozpoznanie, jakimi siłami do zwalczania okrętów podwodnych dysponuje Iwan na Morzu Barentsa; no i oczywiście, przy każdej nadarzającej się okazji spuszczamy baty Sowietom, którzy stają nam na drodze - uśmiechnął się. 'Torbay' zatopił już cztery okręty. - Iwan stworzył barierę rozciągającą się od Wyspy Niedźwiedziej aż do wybrzeży Norwegii. Okolice Wyspy Niedźwiedziej Rosjanie solidnie zaminowali po tym, jak dwa tygodnie temu ich desant powietrzny zajął ten skrawek lądu. Bardziej na południe, o ile się orientujemy, barierę tworzy szereg mniejszych pól minowych, przed którymi czuwają tanga, jednostki o napędzie klasycznym wsparte nawodnymi, lotnictwem i okrętami atomowymi klasy Victor-III. Wygląda na to, że ich celem jest nie tyle niszczenie naszych łodzi podwodnych co ich odstraszenie. Za każdym razem, kiedy któraś z naszych jednostek podwodnych próbuje sforsować barierę, spotyka się z gwałtowną reakcją strony przeciwnej. To samo dzieje się na Morzu Barentsa. Owe niewielkie grupy stanowią śmiertelne zagrożenie. Osobiście przeżyłem jedno takie spotkanie z krwakiem i czterema grishami. Dysponowały ponadto stacjonującym na lądzie lotnictwem oraz helikopterami. Mam z tego spotkania wyjątkowo paskudne wspomnienia. Odkryliśmy również kilka nowych pól minowych. Okazuje się, że Sowieci stawiają je prawie na chybił trafił na głębokości stu osiemdziesięciu metrów. Przygotowują zresztą różne pułapki. Jedna z nich kosztowała nas 'Trafalgara'; Iwan postawił niewielkie pólko minowe i umieścił w nim generator szumów imitujących do złudzenia idący na chrapach okręt podwodny o napędzie klasycznym, tango. Domyślamy się, że 'Trafalgar' zapolował na to tango i w rezultacie władował się na minę. Musicie, panowie, o takich szczegółach cały czas pamiętać – Littre umilkł na chwilę, jakby chciał, by wygłoszona przez niego mądrość ugruntowała się w umysłach zebranych.

- W porządku. Macie ruszyć na północ-północ-zachód aż do skraju grenlandzkiego paka lodowego, po czym skierować się wzdłuż jego krawędzi aż do rowu Svyataya Anna. Za pięć dni trzy nasze okręty podwodne w asyście samolotów ASW kilka myśliwców narobią sporego rabanu przy barierze Wyspa Niedźwiedzia - Norwegia. Powinno to przykuć uwagę Iwana, który przesunie na zachód swe siły morskie szybkiego reagowania. W tym momencie ruszycie na południe ku swemu celowi. Naturalnie to droga okrężna, ale dzięki temu będziecie mogli przez większość czasu używać sonarów holowanych, a wzdłuż granicy lodu pływającego posuwać się względnie szybko bez ryzyka wykrycia.

McCafferty zastanawiał się przez chwilę. W pobliżu paka lodowego miliardy ton ruchomego lodu zawsze powodują straszliwy hałas.

- HMS 'Sceptre' i HMS 'Superb' przeprowadziły już tam rekonesans, napotykając nieliczne tylko patrole. Ponadto namierzyły dwa tanga. Niestety, nasi chłopcy mieli rozkaz tylko obserwować i nie angażować się w żadne akcje.

Stanowiło to dowód, jak niesłychane znaczenie Amerykanie przywiązywali do tej misji.

- Oba okręty będą tam na was czekać. Unikajcie zatem i wy wszelkich akcji zaczepnych.

- A jak tam dopłyniemy? - zainteresował się Simms.

- Najszybciej jak się da. Dwanaście godzin przed wami wypłynie co najmniej jedna jednostka podwodna, która usunie z drogi wszystkie przeszkody, jakie znajdzie. Kiedy osiągniecie już pak lodowy, będziecie musieli radzić sobie sami. Nasi chłopcy doeskortują was tylko do tego miejsca; potem czekają ich inne zadania. Iwan z pewnością wyśle waszym tropem grupy do zwalczania jednostek podwodnych; w tym chyba nie ma nic dziwnego, prawda? Przyciśniemy ich trochę na południe od Wyspy Niedźwiedziej, ale waszą najlepszą bronią będzie szybkość.

Kapitan 'Bostona' pokiwał głową. Jego okręt mógł być szybszy niż rosyjska pogoń.

- Czy macie, panowie, jakieś pytania? – zakończył dowódca floty podwodnej na wschodnim Atlantyku. - Nie macie? Zatem powodzenia. Postaramy się zapewnić wam jak największą pomoc.

McCafferty przejrzał szybko papiery z instrukcjami, po czym schował je do tylnej kieszeni spodni. 'Operacja Doolittle'. Wyszedł w towarzystwie Simmsa. Ich okręty sąsiadowały ze sobą przy pirsie. Jazda do portu trwała krótko. Na 'Chicago' ładowano właśnie tomahawki do umieszczonych na dziobie wyrzutni. Z 'Bostona', który był starszym modelem, musiano usunąć kilka torped, by zrobić miejsce dla rakiet.

Żaden kapitan podwodnego okrętu nie wpada w radosny nastrój, kiedy zabierają mu z pokładu torpedy.

- Nie martw się. Będę cię osłaniał - pocieszył Simmsa McCafferty.

- Będę niewymownie wdzięczny. Chyba już kończą. Przyjemnie będzie po powrocie znów napić się piwa - zachichotał Simms.

- Zatem do zobaczenia po powrocie.

Kapitanowie uścisnęli sobie ręce. Minutę później byli już na pokładach swoich jednostek. Czekał ich długi i niebezpieczny rejs.


USS 'Pharris'

Helikopter Sikorsky Sea King nigdy nie oddalał się zanadto od fregaty, ale tym razem ze względu na rannych złamano przepisy. Dziesięciu najbardziej poszkodowanych marynarzy -    poparzonych i połamanych - wsadzono do śmigłowca, który odleciał w stronę lądu. Morris odprowadzał maszynę wzrokiem z pokładu tego, co pozostało z 'Pharrisa'. Potem nałożył czapkę i zapalił papierosa. Ciągle nie wiedział, jak doszło do katastrofy. Zupełnie jakby kapitan rosyjskiego victora teleportował łódź z jednego miejsca na drugie.

- Kapitanie, myśmy zniszczyli trzech takich skurwieli - obok Morrisa pojawił się Clarke. - Może ten po prostu miał szczęście.

- Czyżby czytał pan w cudzych myślach, szefie?

- Przepraszam, nie rozumiem, sir. Prosił pan, bym sprawdził kilka rzeczy. Niebawem pompy uporają się z całą wodą. Mamy w prawej burcie przeciek, przez który wlewa się około dziesięciu galonów na godzinę; to drobnostka. Grodzie jakoś trzymają, ale cały czas czuwają przy nich ludzie. To samo odnosi się do kabli holowniczych. Ci z 'Papago' znają się na swojej robocie. Inżynier melduje, że oba kotły już naprawione, ale ciągle jeszcze pracuje tylko jeden. Cały czas działa system Preria/Maska. Sea sparrow jest gotów, lecz radary są ciągle nieczynne.

Morris skinął głową.

- Dziękuję, szefie. A jak ludzie?

- Zapracowani. Harują jak dzicy.

To jedyna pozytywna rzecz, jaka mnie spotyka - pomyślał Morris. - Załoga jest zajęta.

- Jeśli wolno coś powiedzieć, sir, wygląda pan na nieludzko zmęczonego - odezwał się Clarke.

Bosman martwił się o swego kapitana, ale powiedział za dużo.

- Niebawem sobie dobrze wypoczniemy.


Sunnyvale, Kalifornia

- Na niebie kolejny ptaszek - poinformował dowódcę północnoamerykańskiej obrony przestrzeni powietrznej oficer dyżurny. - Wystrzelono go z kosmodromu w Bajkonurze i nadano mu kurs jeden-pięć-pięć, co wskazuje na to, że najprawdopodobniej przyjmie nachylenie orbitalne sześćdziesięciu pięciu stopni. Cechy charakterystyczne sugerują, że może to być albo S S-11 ICBM, albo rakieta typu F-1.

- Tylko jeden?

- Owszem, sir. Tylko jeden.

Większość oficerów lotnictwa ogarnął nagły niepokój. W ciągu czterdziestu, pięćdziesięciu minut nad centralnymi rejonami Stanów Zjednoczonych pojawić się miał pocisk. Rakieta taka mogła znaczyć wiele rzeczy. Rosyjskie SS-9, podobnie jak ich amerykańskie odpowiedniki, były przestarzałe i przerabiano je na satelitarne rakiety wynoszące. Ale, w przeciwieństwie do amerykańskich urządzeń, pierwotnie przeznaczono je do systemu frakcyjnego bombardowania orbitalnego. Ten pocisk potrafił wynieść na orbitę dwudziestopięciomegatonową głowicę nuklearną, która lecąc już później samodzielnie, do złudzenia przypominała zwykłego, nieszkodliwego satelitę.

- Silnik rakietowy umilkł w porządku, odłączył się; teraz pracuje drugi człon - poinformował przez telefon pułkownik. Rosjanie byliby zdumieni, gdyby wiedzieli, jak precyzyjne są nasze kamery - pomyślał. - Tor pocisku stały.

Północnoamerykańskie dowództwo obrony powietrznej poinformowało już Waszyngton o niebezpieczeństwie. Jeśli miał nastąpić atak atomowy, naczelne władze państwa powinny zareagować. Wiele z aktualnych scenariuszy przewidywało detonację potężnej głowicy bojowej wysoko nad wybranym krajem. Silne promieniowanie elektromagnetyczne zniszczyłoby systemy łączności. SS-9, który stworzony został do frakcyjnego bombardowania orbitalnego, do tej roli nadawał się znakomicie.

- Odłączył się drugi człon pracuje trzeci. Macie naszą pozycję?

- Mamy - odparł generał z Cheyenne Mountain.

Sygnały z satelity wczesnego ostrzegania napływały bezpośrednio do kwatery północnoamerykańskiego dowództwa obrony powietrznej i trzydziestu dyżurnych z zapartym tchem obserwowało na odwzorowaniu kartograficznym tor radzieckiej rakiety.

Dobry Boże, nie dopuść, by była to głowica jądrowa

Obecnie obserwację wrogiego obiektu przejął naziemny radar zainstalowany w Australii. Przekazywał obraz trzeciego członu rakiety, a w chwilę później drugiego segmentu spadającego do Oceanu Indyjskiego. Radar australijski sprzężony był z nadajnikami w Sunnyvale i w Cheyenne Mountain.

- Wygląda na to, że zrzuca osłony - odezwał się ktoś w Sunnyvale.

Obraz radarowy pokazywał, że od trzeciego członu oderwały się cztery obiekty. Prawdopodobnie ochronny całun aluminiowy, konieczny do lotów w atmosferze, ale w przestrzeni kosmicznej stanowiący jedynie zbędne obciążenie. Obserwatorzy odetchnęli z ulgą. Pojazd, który miałby powrócić na Ziemię, potrzebowałby takiej osłony, ale nie satelita. Po pięciu pełnych napięcia minutach przyszła pierwsza dobra wiadomość. Radziecki obiekt nie stanowił elementu systemu frakcyjnego bombardowania orbitalnego.

Pas startowy w bazie lotniczej w Tinker w Oklahomie opuszczał wojskowy samolot RC-135. Silniki przerobionego samolotu pasażerskiego Boeing 707 ziały ogniem, kiedy maszyna nabierała wysokości. W pomieszczeniu, gdzie w normalnych warunkach podróżowali pasażerowie, zainstalowany był potężny teleskop-kamera, który służył do śledzenia radzieckich pojazdów kosmicznych. W tylnej części samolotu technicy uruchomili skomplikowany system do zestrajania obwodów nakierowujących kamerę na odległe cele.

- Wypalił się - przekazali wiadomość do Sunnyvale. - Rakieta osiągnęła szybkość orbitalną. Apogeum wynosi dwieście pięćdziesiąt kilometrów, a perygeum – dwieście trzydzieści.

Wszystkie te dane wymagały jeszcze dokładnego sprawdzenia, ale Waszyngton i dowództwo obrony powietrznej życzyły sobie już teraz podstawowych informacji.

- Jakie są wasze oceny? - zwrócił się do dyżurnych w Sunnyvale dowódca północnoamerykańskiej obrony powietrznej.

- Wszystko wskazuje na to, że wystrzelili radiolokacyjnego rozpoznawczego satelitę morskiego RORSAT. Jedyną innowacją jest to, że wziął kurs orbitalny południowy, nie północny.

Dla wszystkich było to jasne. Każdy rodzaj rakiety wystrzelonej nad biegun pociągał za sobą niebezpieczeństwo, którego nikt nawet nie chciał rozważać.

Trzydzieści minut później sytuacja była już klarowna. Załoga RC-135 uzyskała dokładny obraz radzieckiego satelity. Jeszcze zanim zakończył pierwsze okrążenie, został zakwalifikowany jako RORSAT. Ten nowy zwiadowczy sputnik mógł stanowić poważne zagrożenie dla marynarki, ale nie mógł zagrozić światu.

Ludzie z Sunnyvale i z Cheyenne Mountain trzymali rękę na pulsie.


Islandia

Wędrowali ścieżką, okrążając górski masyw. Vigdis objaśniła, że okolice te były ulubionym celem turystów.

Z niewielkiego lodowca po północnej stronie góry brało początek pół tuzina strumieni, które spływały do rozległej doliny, gdzie ulokowało się wiele małych farm. Mieli wyśmienity, otwarty widok na całą rozciągającą się poniżej, pociętą kilkoma drogami dolinę. Na nich przede wszystkim skupili uwagę. Edwards zastanawiał się, czy po prostu nie przeciąć doliny zamiast wędrować uciążliwym, skalistym bezdrożem po wschodniej stronie.

- Ciekawe, co to za stacja radiowa? - odezwał się Smith, wskazując majaczącą w odległości jakichś trzynastu kilometrów wieżę.

Mikę popatrzył pytająco na Vigdis, ale ta wzruszyła ramionami. Właściwie nigdy nie słuchała radia.

- Z tej odległości trudno cokolwiek wywnioskować - zauważył porucznik. - Ale najprawdopodobniej siedzą tam Rosjanie.

Rozwinął dużą mapę. Informowała, że w tej części wyspy było sporo dróg, lecz wiadomość tę należało traktować ostrożnie. Tylko dwie z nich miały w miarę przyzwoitą nawierzchnię. Pozostałe oznaczono jako 'sezonowe' – co to mogło znaczyć? - zastanawiał się Edwards. Niektóre szlaki naniesiono bardzo dokładnie, inne mniej. Ale mapa nie mówiła, które są które. Radzieccy żołnierze jeździli jeepami, a nie lekkimi transporterami, jak miało to miejsce pierwszego dnia wojny. Dobry kierowca, dysponując samochodem z napędem na cztery koła, mógł praktycznie dojechać wszędzie. Czy Rosjanie mieli tak sprawnych kierowców? Tyle pytań, na które nie ma odpowiedzi - myślał Edwards.

Porucznik zwrócił lornetkę na zachód. Dostrzegł startujący z niewielkiego lotniska dwuśmigłowy samolot pasażerski.

Zapomniałeś o tym, prawda? - zganił się w duchu. - Tych właśnie pudeł Rosjanie używają do przewożenia swego wojska

Doszedł do wniosku, że powinien jednak zasięgnąć rady fachowca.

- Sierżancie, co pan o tym sądzi? - zapytał.

Smith skrzywił się. Mogli wybierać między fizycznym niebezpieczeństwem a fizycznym wyczerpaniem. Trudny wybór - pomyślał. - Ale od tego przecież mamy oficerów.

- Ciągle obserwujemy jakieś patrole, poruczniku. Masa dróg. Na pewno też wiele posterunków obserwacyjnych. Chcą mieć oko na tutejszych mieszkańców. Tamta radiostacja służy im też zapewne do celów nawigacyjnych. Niewątpliwie jest dobrze strzeżona. Jeśli to nawet zwykła rozgłośnia, też będzie pilnowana. A farmy panno Vigdis, co to za gospodarstwa?

- Farmy. Owce, trochę krowiego mleka, kartofle - odparła dziewczyna.

- Ruscy zatem, gdy schodzą ze służby, włóczą się po okolicy w poszukiwaniu świeżej żywności. Wolą ją niż puszkowane gówno. My też. Bokiem mi już wychodzą te puszki, poruczniku.

Edwards skinął głową na znak, że w pełni się z tym zgadza.

- W porządku, idziemy zatem na wschód. Tylko co z żywnością?

- Zawsze pozostają ryby.


Faslane, Szkocja

Szyk okrętów otwierał 'Chicago'. Z portu wyprowadził ich należący do Brytyjskiej Floty Królewskiej holownik. Teraz amerykański okręt podwodny płynął po otwartym morzu z szybkością sześciu węzłów. Szczęśliwym trafem w satelitarnej sieci radzieckiej powstało 'okienko' i najbliższy rosyjski sputnik szpiegowski pojawić się miał dopiero za sześć godzin. Za okrętem McCafferty'ego w dwumilowych odstępach podążały 'Boston', 'Pittsburgh', 'Providence', 'Key West' i 'Groton'.

- Jaka głębokość? - spytał przez interkom McCafferty.

- Sto dziewięćdziesiąt metrów.

A więc już czas. Kapitan polecił obserwatorom opuścić stanowiska i wrócić pod pokład. Za rufą widać było 'Bostona'; jego czarny kiosk i podwójne stery głębokościowe ślizgające się nad wodą sprawiały, że wyglądał jak anioł śmierci. Bo nim jest - pomyślał McCafferty. Dowódca USS 'Chicago' zlustrował szybkim spojrzeniem kiosk swego okrętu, po czym zamknąwszy za sobą dokładnie właz, zszedł po drabince. Przebył kolejne osiem metrów i znalazł się w centrum bojowym. Tam zamknął następny luk i dokręcił koło zamka do oporu.

- Okręt zamknięty - oznajmił pierwszy oficer, rozpoczynając długą, oficjalną litanię, która oznaczała, że łódź podwodna gotowa jest do zanurzenia. McCafferty obrzucił wzrokiem tablice rozdzielcze. To samo zresztą, ukradkowo, zrobiło parę innych osób przebywających w centrum bojowym. Wszystko było jak należy.

- Zanurzenie. Głębokość: siedemdziesiąt metrów - polecił McCafferty.

Dało się słyszeć dźwięk przetłaczanej wody i syk powietrza. Lśniący, czarny kadłub okrętu zaczął się zanurzać. McCafferty jeszcze raz przerzucił w myślach instrukcje. Siedemdziesiąt cztery godziny do granicy pływającego lodu. Potem na wschód. Czterdzieści trzy godziny do rowu Svyataya Anna, po czym skręt na południe. Wtedy zacznie się najgorsze.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Bitwa o Alfeld zamieniła się w żywego potwora pożerającego ludzi i czołgi tak, jak wilk pożera króliki. Aleksiejew był rozdrażniony tym, że musi tkwić dwieście kilometrów od dywizji czołgów, którą to jednostkę zaczął już traktować po trosze jak swoją własność. Nie mógł się jednak głośno skarżyć - to by tylko pogorszyło sprawę. Nowy dowódca doprowadził bowiem do tego, że wojsko rosyjskie sforsowało już rzekę i na drugim brzegu rozlokowały się kolejne pułki piechoty zmotoryzowanej. W tym czasie przez Leinę przerzucono trzy mosty - a raczej czyniono śmiałe próby przerzucenia ich pod morderczym ogniem artylerii Paktu Atlantyckiego.

- Czeka nas decydująca rozgrywka, Pasza – odezwał się głównodowodzący zachodnim teatrem, patrząc na mapę.

Aleksiejew skinął potakująco głową.

Niewielka początkowo bitwa przekształciła się szybko w kluczowe dla losów całego frontu starcie. W kierunku Leiny zbliżały się w przyspieszonym tempie dwie następne dywizje rosyjskich czołgów. NATO wysłało na ten odcinek pola walki trzy brygady i artylerię. Ściągano z innych sektorów myśliwce taktyczne; jedna strona - by zniszczyć przyczółek, druga -- by go utrzymać. Ukształtowanie terenu na froncie uniemożliwiało załogom SAM-ów wystarczająco szybkie rozpoznawanie swoich maszyn od samolotów wroga. Rosjanie, którzy dysponowali dużo większą ilością rakiet ziemia-powietrze, zdołali zapewnić samemu Alfeld całkowite bezpieczeństwo. Każdy pojawiający się w okolicy miasteczka samolot był automatycznie niszczony przez radzieckie rakiety; sowieckie maszyny trzymały się z dala od tego miejsca, koncentrując się wyłącznie na pozycjach nieprzyjacielskiej artylerii i nadchodzących posiłkach. Wszystko przebiegało inaczej, niż zakładała przedwojenna doktryna. Aleksiejew był jednak rad z gry, którą podjął, gdyż uważał, że daje mu ona wielkie doświadczenie frontowe. Wziął lekcję, jakiej nie przerabiał na żadnym z przedwojennych szkoleń: wyżsi dowódcy muszą osobiście obserwować rozwój wypadków. Jak w ogóle mogliśmy o tym zapomnieć? - dziwił się Pasza.

Dotknął palcami bandaża na czole. Cierpiał na okropne bóle głowy, gdyż lekarz musiał założyć mu dwanaście szwów. To bardzo lichej jakości szwy, oznajmił medyk, dodając, że pozostaną po nich wyraźne blizny. Ojciec Aleksiejewa miał kilka podobnych i obnosił się z nimi z dumą. Syn więc też zadowolony był z nowo nabytej ozdoby.

- Masyw ciągnący się na północ od miasta jest nasz - powiadomił przez telefon dowódca 20. Dywizji Czołgów. - Zepchnęliśmy Amerykanów.

- Kiedy będą mosty? - rzucił Aleksiejew do słuchawki.

- Za pół godziny powinniśmy mieć jeden gotowy. Ogień artyleryjski przeciwnika słabnie. Zniszczyli jednostkę do stawiania mostów. Zastąpimy ją inną. Batalion czołgów czeka już na przeprawę. SAM-y spisują się na medal. Z miejsca, gdzie stoję, widzę wraki pięciu maszyn NATO. Widzę - głos generała utonął w potwornym huku.

Aleksiejew bezradnie spojrzał na głuchą słuchawkę. Zacisnął na niej gniewnie palce.

- Wybaczcie. Spadła bardzo blisko. Dostarczono już ostatni element mostu. Towarzyszu generale, inżynierowie ponieśli wyjątkowo dotkliwe straty i zasługują na szczególne względy. Dowodzący nimi major przez trzy godziny przebywał w zupełnie odsłoniętym miejscu. Rekomenduję go do Złotej Gwiazdy.

- Dostanie.

- To dobrze, to bardzo dobrze Ostatni element mostu został już zdjęty z ciężarówek i spuszczony na wodę. Jeśli NATO da nam dziesięć minut spokoju, zakotwiczymy go po drugiej stronie i natychmiast posyłam czołgi. Kiedy przybędą posiłki?

- Pierwsze oddziały pojawią się tuż po zachodzie słońca.

- Wspaniale. Teraz muszę kończyć. Połączę się, kiedy przez most puścimy jednostki pancerne.

Aleksiejew oddał słuchawkę młodszemu oficerowi; zupełnie jakby słuchał w radiu pasjonującej transmisji z meczu hokejowego!

- Jaki następny cel, Pasza?

- Leżące na północnym zachodzie Hameln. I dalej. Być może uda się odciąć północne grupy wojsk Paktu. Jeśli zaczną wycofywać swe siły z okolic Hamburga, przystąpimy do generalnego szturmu i pogonimy ich aż do kanału La Manche! Myślę, że sytuacja jest taka, o jakiej marzyliśmy.


Bruksela, Belgia

W kwaterze głównej NATO oficerowie sztabowi studiowali taką samą mapę i wyciągali takie same wnioski, ale czynili to z dużo mniejszym entuzjazmem. Rezerwy były przerażająco małe. Nie mieli jednak wyboru. Do Alfeld wysłano kolejny kontyngent ludzi i sprzętu.


Panama

Był to największy od lat tranzyt okrętów amerykańskiej marynarki wojennej. Po obu stronach każdej śluzy stały ogromne, szare kadłuby, powstrzymując jakikolwiek ruch jednostek płynących na zachód. Panował pośpiech. Pracujących w kanale pilotów przywoziły na okręty i odwoziły do portu helikoptery. Przestały nawet obowiązywać wszelkie ograniczenia prędkości związane z erozją w Gaillard Cut.

Okręty, które musiały uzupełnić paliwo, robiły to w kanale, przy śluzach Gatun. Potem poza granicami zatoki Limon sformowano barierę przeciwko okrętom podwodnym. Tranzyt z Pacyfiku na Atlantyk trwał dwanaście godzin i odbywał się pod nieustanną strażą. Gdy jednostki wypłynęły już na pełne morze, ruszyły na północ z szybkością dwudziestu dwóch węzłów. Cieśninę Zawietrzną miały przebyć nocą.



PODCHODY


Boston, Massachusetts

Choć mówi się, że to zapach morza, naprawdę jest to zapach lądu - pomyślał Morris. Wiązało się to z pływami - zapach wszystkiego co żyło, ginęło i gniło na skraju wody i ziemi odpływ zabierał ze sobą w morze. Aromat ów - tak miły dla każdego żeglarza - oznaczał, iż ląd, port, dom, rodzina są już na wyciągnięcie ręki. Ale z drugiej strony to wszelkie te wonie skutecznie zabijał lizol.

Morris obserwował, jak 'Papago' skraca hol, by móc łatwiej manewrować uszkodzonym okrętem w ciasnej przestrzeni portu. Potem zjawiły się trzy holowniki, które rzuciły na pokład fregaty własne liny. Kiedy już je zacumowano, 'Papago' ściągnął swoje liny i odpłynął w górę rzeki. Musiał uzupełnić paliwo.

- Dobry wieczór, kapitanie - na pokład jednego z holowników wyszedł pilot. Wyglądał na kogoś, kto od pięćdziesięciu lat wprowadzał i wyprowadzał statki z bostońskiego portu.

- Też pana witam, kapitanie - odparł Morris.

- Widzę, że zatopiliście trzy rosyjskie okręty.

- Tylko jeden. Przy pozostałych dwóch asystowaliśmy.

- Od jakiej głębokości możecie obserwować głębię?

- Poniżej ośmiu metrów już nie - musiał poprawić się kapitan. Kopuła ich sonaru spoczywała na dnie Atlantyku.

- To dobrze, że przyprowadził pan okręt do portu, kapitanie - powiedział pilot. - Moja łajba nie przetrwała. Pana chyba jeszcze nie było wtedy na świecie. 'Callaghan', siedem dziewięćdziesiąt dwa. Byłem asystentem oficera artylerii i obsługiwałem działo przeciwlotnicze. Strąciliśmy dwanaście japońskich maszyn, ale tuż po-północy nadleciał trzynasty kamikadze i trafił w nas. Czterdziestu siedmiu ludzi no cóż

Pilot wyjął z kieszeni radiotelefon i połączył się z holownikami, które zaczęły popychać 'Pharrisa' w stronę pirsu. Choć fregata znajdowała się już przed średniej wielkości suchym dokiem, Morris spostrzegł, że wcale tam nie płyną.

- Nie do suchego? - zapytał gniewnie, zaskoczony tym, że jego okręt umieszczony zostanie w zwykłej przystani.

- Mamy drobne kłopoty techniczne w stoczni i nie możemy od razu przyjąć pańskiego okrętu. Dopiero jutro lub pojutrze. Wiem, co pan czuje, kapitanie. Jakby pański dzieciak miał wypadek, a lekarze nie chcieli go wziąć do szpitala. Głowa do góry. Widziałem, jak mój tonął.

Nie było sensu się kłócić. Morris wiedział, że pilot ma rację. Skoro 'Pharris' nie zatonął podczas drogi, może sobie dzień czy dwa postać bezpiecznie przy pirsie. Pilot znał swój fach. Rozejrzał się, badając siłę wiatru i fazę pływu, po czym wydał stosowne polecenia kapitanom holowników. Po trzydziestu minutach fregata została osadzona w przystani towarowej. Tam już czekały na jej przybycie trzy ekipy telewizyjne, których pilnowali marynarze w mundurach straży wybrzeża. Kiedy tylko rzucono pomost, na okręt wszedł spiesznie oficer i skierował się prosto na mostek.

- Kapitanie, jestem komandor-porucznik Anders. Mam to panu przekazać, sir - wręczył Morrisowi wyglądającą bardzo urzędowo kopertę.

Morris wyjął z niej depeszę na standardowym blankiecie używanym przez marynarkę wojenną. W zwięzłych słowach otrzymał rozkaz udania się do Norfolk pierwszym dostępnym środkiem lokomocji.

- Samochód czeka. Do Waszyngtonu poleci pan samolotem. Stamtąd już tylko jeden krok do Norfolk.

- A co z okrętem?

- Po to właśnie tu jestem. Pański okręt będzie miał dobrą opiekę.

Tylko tyle - pomyślał Morris.

Skinął głową i udał się po swoje rzeczy. Dziesięć minut później minął bez słowa kamery telewizyjne, wsiadł do samochodu i pojechał na międzynarodowe lotnisko Logan.


Stornoway, Szkocja

Toland pochylił się nad zdjęciami satelitarnymi czterech islandzkich lotnisk. Dziwna rzecz, ale Rosjanie zupełnie nie używali starego lotniska w Keflaviku, zadowalając się jedynie Reykjavikiem i nową bazą Paktu Atlantyckiego.

Czasami tylko na poniechanym lądowisku pojawiał się jeden czy dwa backfire'y, jakiś uszkodzony bombowiec albo samolot, któremu skończyło się paliwo. To wszystko. Przyczyniły się do tego częściowo akcje zachodnich myśliwców. Obecnie Rosjanie zmuszeni zostali do przesunięcia swoich tankowców powietrznych dużo dalej na północ i wschód, co miało niewielki, ale bardzo negatywny wpływ na zasięg backfire'ów. Zdaniem ekspertów polujące na konwoje maszyny mogły przebywać w powietrzu dwadzieścia minut krócej. Mimo usilnych poszukiwań prowadzonych przez beary i sputnik rozpoznawczy zaledwie dwie trzecie nalotów odnajdywało cel. Toland nie wiedział, czemu to przypisać. Czyżby Rosjanie mieli jakieś kłopoty z łącznością? Jeśli tak, należało je wykorzystać,  Backfire'y jednak ciągle zadawały konwojom ciężkie straty.

Po kilku wyjątkowo dotkliwych ciosach dowództwo sił powietrznych zdecydowało się rozmieścić myśliwce w bazach na Nowej Fundlandii, Bermudach i Azorach. Za pomocą tankowców powietrznych, wypożyczonych od dowództwa lotnictwa strategicznego, maszyny bojowe NATO zaczęły patrolować przestrzeń powietrzną nad pozostającymi w ich zasięgu konwojami. Nie mogły wprawdzie całkowicie zapobiec atakom backfire'ów, ale za to mocno przetrzebiły radzieckie beary-D. Rosjanom pozostało tylko około trzydziestu tych zwiadowczych samolotów dalekiego zasięgu i dziennie wysyłać mogli najwyżej dziesięć maszyn zaopatrzonych w potężne radary Big Bulge, które kierowały bombowce i okręty podwodne na konwoje.

Obecność tych radarów myśliwce amerykańskie wykrywały stosunkowo łatwo, zwłaszcza, że Rosjanie stosowali sztampową i nietrudną do przewidzenia taktykę operacji lotniczych. Miało ich to drogo kosztować. Następnego dnia siły powietrzne Stanów Zjednoczonych zamierzały wysłać kolejny, złożony z dwóch maszyn patrol w stronę sześciu różnych konwojów.

Rosjanie mieli również słono zapłacić za trzymanie samolotów na Islandii.

- Moim zdaniem mają tam pułk, powiedzmy dwadzieścia cztery, góra dwadzieścia siedem maszyn. Wszystkie to migi-29 fulcrum - odezwał się Toland. - Na ziemi nie widzieliśmy nigdy więcej niż dwadzieścia jeden sztuk naraz. Wydaje mi się, że nieustannie wysyłają na patrole bojowe po jakieś cztery ptaszki. Sądzę też, iż dysponują trzema radarami naziemnymi i przesuwają je bez przerwy. Może to znaczyć, że nastawili się na kontrolę wszystkiego z ziemi. Czy są jakieś kłopoty z zagłuszaniem ich radarów śledzących?

Pilot myśliwca potrząsnął głową.

- Przy odpowiednim wsparciu, nie.

- Musimy zatem sprowokować migi do oderwania się od ziemi, a potem zniszczyć ile się da. - Dowódcy obu eskadr tomcatów razem z Tolandem analizowali mapy. - I radzę trzymać się z dala od tych wyrzutni SAM-ów. Chłopcy w Niemczech twierdzą, że S A-11 to wyjątkowo paskudna broń.

Pierwsza próba wyeliminowania Keflaviku za pomocą bombowców B-52 zakończyła się katastrofą. Późniejsze ataki mniejszych i szybszych FB-111 wyrządziły wprawdzie Rosjanom duże szkody, ale nie zdołały całkowicie zneutralizować tej bazy. Dowództwo lotnictwa strategicznego nie zgadzało się na udostępnienie swoich najszybszych bombowców strategicznych. Nie powiódł się jak dotąd żaden atak na główne magazyny paliwa. Znajdowały się zbyt blisko zamieszkanych terenów, a ze zdjęć satelitarnych wynikało jasno, że Rosjanie nie ewakuowali stamtąd ludności cywilnej. Naturalnie.

- A może znów zaatakować za pomocą B-52? - zasugerował jeden ze szkockich pilotów. – Nadleciałyby jak za pierwszym razem, ale - wyjaśnił w zarysie zmiany, jakie musiałyby nastąpić w profilu ataku. - Teraz, kiedy dysponujemy 'odmieńcami' powinno to się udać.

- Jeśli pragnie pan ze mną współpracować, dowódco, proszę nieco uprzejmiej wyrażać się o mojej maszynie - pilot prowlera najwyraźniej nie lubił, kiedy jego wart czterdzieści milionów dolarów samolot określał ktoś takim mianem. - Mogę zniszczyć kierujące SAM-ami radary, ale proszę nie zapominać, że rakiety SA-11 dysponują systemem naprowadzającym na podczerwień. Założę się o każde pieniądze, że mogą trafić tomcata z odległości piętnastu kilometrów.

Piloci doskonale znali tę nieprzyjemną stronę rakiet SA-11. Pociski te nie zostawiały za sobą prawie żadnej smugi spalin, przez co było je trudno zauważyć. A jak umykać przed SAM-em, którego się nie widzi?

- Będziemy trzymać się z daleka od Mr. SAM-a. Po raz pierwszy panowie, wszystko przemawia na naszą korzyść.

Piloci myśliwscy zaczęli ustalać szczegóły planu. Dysponowali dokładnymi informacjami wywiadu o tym, jak rosyjskie myśliwce zachowują się w walce. Radziecka taktyka była dobra, ale łatwa do przewidzenia. Jeśli Amerykanie przyjmą strategię znaną Iwanowi, ten zareaguje zgodnie z oczekiwaniami pilotów Paktu Atlantyckiego.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Aleksiejew nigdy nie sądził, że ta wojna będzie łatwa, ale też nie przyszło mu do głowy, by lotnictwo sprzymierzonych mogło opanować nocne niebo. Cztery minuty po północy nie zauważony przez radary samolot zniszczył stację radiową dowództwa Zachodniego Teatru Wojny. Tak zatem Rosjanom, którzy dotąd dysponowali trzema stacjami – każda oddalona była o dziesięć kilometrów od bunkra dowództwa - pozostała już tylko jedna oraz ruchomy radiowy nadajnik, raz już zaatakowany przez wroga. Używano naturalnie ciągnących się pod ziemią kabli sieci telefonicznej, ale w miarę posuwania się w głąb terytorium nieprzyjaciela środek ten stawał się coraz mniej pewny. Instalowane natomiast przez korpus łączności przewody zbyt często bywały niszczone przez bomby przeciwnika bądź własny, niedbale prowadzony pojazd. Rosjanie potrzebowali komunikacji radiowej, a tę NATO systematycznie im niszczyło.

Samoloty Paktu ośmieliły się nawet zaatakować sam kompleks bunkrów dowództwa - makieta schronu umieszczona została dokładnie między dwiema radiostacjami i na nią poszedł atak ośmiu myśliwców bombardujących, które zasypały te miejsca pojemnikami z napalmem, wiązkami bomb i materiałem wybuchowym z opóźnionym zapłonem. Specjaliści od artylerii stwierdzili, że był to tak potężny szturm, iż przypuszczony na prawdziwy kompleks, pociągnąłby za sobą ofiary. Ale to już kwestia umiejętności naszych inżynierów - pomyślał generał. Bunkry, w założeniu, wytrzymać miały nawet uderzenie głowicy nuklearnej, gdyby ta spadła w pobliżu.

Po drugiej stronie Leiny walczyła już teraz cała dywizja. Jej resztki - poprawił się w duchu Aleksiejew. Dwie dodatkowe formacje czołgów usiłowały sforsować rzekę, ale mosty pontonowe zostały zbombardowane zeszłej nocy akurat w chwili, gdy te jednostki do nich dotarły. Nadciągały posiłki Paktu Atlantyckiego - posuwające się oddziały stanowiły naturalnie cel ataków radzieckiego lotnictwa, lecz rosyjskie myśliwce bombardujące ponosiły przy tym koszmarne straty. Taktycy nie, amatorzy rozprawiający o taktyce - myślał z goryczą Aleksiejew. - Zawodowy żołnierz studiuje logistykę. Generał zdawał sobie sprawę, iż kluczem do sukcesu było utrzymanie mostów na Leinie i zapewnienie sprawnego transportu na wiodących do Alfeld drogach. Dopóki Aleksiejew nie wyznaczył do tego zadania grupy pułkowników, system radzieckiego transportu załamał się był dwukrotnie.

- Musimy znaleźć lepsze miejsce - mruknął generał.

- Słucham, towarzyszu generale? - spytał Siergietow.

- Do Alfeld prowadzi tylko jedna dobra droga - generał uśmiechnął się ironicznie. - A potrzebujemy co najmniej trzech.

Popatrzyli na drewniane klocki ustawione na mapie. Każdy klocek oznaczał batalion. Jednostki rakietowe i formacje dział przeciwlotniczych tworzyły korytarz ciągnący się na północ i południe wzdłuż drogi nieustannie niszczonej przez miny, których NATO w takiej ilości użyło po raz pierwszy.

- Dwudziesta Czołgów poniosła poważne  straty - westchnął Aleksiejew.

Jego żołnierze. Mogli szybko dokonać przełomu - mogli, gdyby nie lotnictwo Paktu Atlantyckiego.

- Te dwie rezerwowe dywizje szybko dokończą dzieła - odezwał się Siergietow.

Aleksiejew przyznał mu w duchu rację z pewnym zastrzeżeniem. Jeśli naturalnie nie wydarzy się coś złego.


Norfolk, Wirginia

Morris siedział naprzeciwko biurka dowódcy nawodnych sił amerykańskiej Floty Atlantyckiej. Trzygwiazdkowy admirał mawiał o swojej karierze, że przebiegła ona w 'prawdziwej marynarce', wśród fregat, niszczycieli i krążowników. Wprawdzie tym niewielkim, szarym okrętom brakowało splendoru lotnictwa i tajemniczości okrętów podwodnych, ale w obecnej chwili los płynących przez Atlantyk konwojów zależał właśnie od jednostek nawodnych.

- Iwan zmienił taktykę dużo szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Atakuje najpierw eskortę. Uderzenie na pański okręt było dokładnie przemyślane. To nieprawda, że po prostu nadział się pan na Rosjanina. Prawdopodobnie już od jakiegoś czasu ostrzył sobie na 'Pharrisa' zęby.

- Próbują eliminować eskortę?

- Tak, ale ze szczególnym uwzględnieniem jednostek, które ciągną za sobą „ogon'. Zadaliśmy duże straty radzieckim siłom podwodnym - niewystarczające, ale duże. Statki z holowanymi antenami sonarowymi spisują się znakomicie. Iwan zorientował się, w czym rzecz i natychmiast wydał im walkę. Poszukuje nawodnych jednostek z holowanym hydrolokatorem, lecz z nimi nie jest łatwo. Zniszczyliśmy trzy rosyjskie jednostki, które próbowały się do nich podkraść.

Morris w milczeniu kiwał głową. Statki z anteną holowaną stanowiły zmodyfikowany model tuńczykowca. Wlokły za sobą potężne kable pasywnego sonaru. Jednostek tych było za mało, by zapewnić bezpieczeństwo wszystkim konwojom. Pilnowały jedynie połowy tras, ale dostarczały przy tym dokładnych informacji dowództwu zwalczania floty podwodnej, które mieściło się w Norfolk.

- Czemu więc Iwan nie wysyła backfire'ów przeciw tym tuńczykowcom?

- Też się nad tym zastanawialiśmy. Najwyraźniej Rosjanie uważają, że nie są warte aż takiego wysiłku. A tak między nami mówiąc, na tych jednostkach instalujemy dużo lepszą aparaturę elektroniczną, niż ktokolwiek by przypuszczał, i niebywale trudno wykryć je za pomocą radaru.

Admirał nie rozwijał tematu, a Morris zastanawiał się, czy technologia maskowania - nad którą marynarka pracowała od lat - znalazła zastosowanie w jednostkach nawodnych z holowaną anteną sonarową. Jeśli Rosjanie nie rzucają całych swych sił podwodnych przeciw tuńczykowcom - tym lepiej.

- Zarekomendowałem pana do odznaczenia, Ed. Sprawował się pan znakomicie. Tylko trzech moich kapitanów miało lepsze wyniki. Jeden z nich właśnie wczoraj poległ. Jak bardzo jest uszkodzony pański okręt?

- Chyba już do niczego się nie nadaje. Strzelał w nas victor. Dostaliśmy w dziób. Odpadł kil i dziób sobie odpłynął, sir. Straciliśmy cały przód, aż po wyrzutnię rakiet do zwalczania okrętów podwodnych. Wielkich spustoszeń dokonał sam wstrząs, ale te uszkodzenia prawie w całości naprawiliśmy. Jeśli mój okręt ma jeszcze kiedykolwiek wypłynąć w morze, trzeba by mu dorobić cały nowy dziób.

Admirał skinął głową. Przeglądał już wykaz szkód.

- Dobrze pan zrobił, że walczył pan o powierzoną sobie jednostkę do końca i przyprowadził ją do portu, Ed. Cholernie dobrze. 'Pharris' nie potrzebuje na razie pańskiej obecności. Chcę, Ed, byś włączył się do mego sztabu operacyjnego. Też musimy zmienić taktykę. Kiedy przestudiuje pan dane wywiadu i informacje operacyjne, może przyjdą panu do głowy jakieś nowe rozwiązania.

- W pierwszym rzędzie należałoby powstrzymać jakoś te przeklęte backfire'y.

- Właśnie nad tym pracujemy - w głosie admirała zabrzmiały nutki zarówno wiary jak sceptycyzmu.


Cieśnina Zawietrzna

Po wschodniej stronie mieli Haiti, a po zachodniej - Kubę. Na wszystkich okrętach obowiązywało zaciemnienie, zaś radary - choć wyłączone - pracowały w pozycji 'gotów'. Formacji strzegła eskorta złożona z niszczycieli i fregat. W skierowanych na lewo wyrzutniach drzemały rakiety, a ich operatorzy pocili się w klimatyzowanych pomieszczeniach swych posterunków bojowych.

Nikt nie przewidywał większych kłopotów. Rząd amerykański powiadomił prezydenta Castro, że Kuba nie ma z tym nic wspólnego, a ponadto szef republiki był wściekły na Rosjan, że ci nie poinformowali go o swych zamierzeniach. Ze względów dyplomatycznych jednak amerykańska flota przemierzała cieśninę po ciemku, by Fidel Castro mógł potem z czystym sumieniem twierdzić, że o niczym nie wiedział. O akcie dobrej woli Castro przestrzegł nawet Amerykanów, że w Cieśninie Florydzkiej znajduje się radziecki okręt podwodny. Co innego być wasalem, a co innego wyrażać zgodę na to, by ktoś traktował jego kraj jako bazę w wojnie, o której nie był nawet łaskaw poinformować.

Nikt naturalnie nie przekazał tych szczegółów załogom okrętów. Powiedziano im tylko, że flotylli nic nie grozi. Jak do wszystkich raportów wywiadu, do tych zapewnień dowódcy jednostek również podeszli z dużą rezerwą. Helikoptery zrzuciły szereg pław sonarowych, a wykrywacze radarów nasłuchiwały bez przerwy pulsujących sygnałów emitowanych przez radzieckie radiolokatory. Obserwatorzy śledzili nieustannie rozgwieżdżone niebo w poszukiwaniu wrogich samolotów, które mogły namierzyć formację wzrokiem. Nie byłoby to trudne. Posuwające się z szybkością dwudziestu pięciu węzłów okręty zostawiały za sobą świecące w mroku niczym neony spienione kilwatery.

- Pigułki 'maalox' już nie pomagają - mruknął pod nosem kapitan jednej z fregat.

Rozpierał się w fotelu w centrum informacji bojowej. Po lewej miał stół nakresowy, a z przodu (siedział twarzą w stronę rufy) młodego oficera taktycznego, który pochylał się nad lampą oscyloskopową. Wiedziano, że Kubańczycy dysponują rakietami ziemia-ziemia, których wyrzutnie ustawione były wzdłuż całego wybrzeża, jak ongiś armaty na obronnych murach zamków. W każdej chwili mógł pojawić się rój 'wampirów' nadlatujących w stronę flotylli. Na pokładzie fregaty stała w gotowości bojowej pojedyncza wyrzutnia rakietowa i trzycalowe działo, a nad górnym pokładem widniał zarys CIWS-a.

Kapitan nie powinien pić kawy, ale bez niej nie wytrwałby na posterunku. Po kawie jednak zawsze czuł silne bóle w górnych partiach brzucha. Chyba powinienem natychmiast iść do lekarza - pomyślał. Odrzucił ten pomysł. Nie miał na to czasu. Od trzech miesięcy, dzień i noc harował jak wół, by przygotować okręt do rejsu. Kontrole techniczne i komisje kwalifikacyjne, załadunek sprzętu, broni i żywności. Załoga też pracowała ciężko, ale on najciężej. Duma nie pozwalała mu przyznać - nawet przed samym sobą – że przecenił swoje siły.

Po trzeciej kawie przyszło najgorsze. Ból był tak straszny, jakby ktoś wbił mu w trzewia nóż. Kapitan zgiął się i zwymiotował na wyłożoną kafelkami podłogę centrum informacji bojowej. Marynarz natychmiast wytarł posadzkę, a było zbyt ciemno, by zobaczyć, że na kafelkach pojawiła się krew. Mimo przejmującego bólu, mimo chłodu, jaki go przenikał po utracie sporej ilości krwi, dowódca nie mógł opuścić swego posterunku. Zrezygnował na kilka godzin z kawy. Postanowił w wolnej chwili skonsultować się z lekarzem. W wolnej chwili, jeśli taka nastąpi. W Norfolk będą mieli trzy dni przerwy. Wtedy nieco odetchnie. Potrzebował odpoczynku. Gromadzące się od dłuższego czasu zmęczenie zwalało go z nóg. Kapitan potrząsnął głową. Torsje przyniosły lekką ulgę.


Virginia Beach, Wirginia

Morris zastał pusty dom. Za jego radą żona wyjechała do swojej rodziny do Kansas. 'Nie ma sensu żebyś siedziała tutaj sama z dzieciakami i zamartwiała się o mnie' - tłumaczył. Teraz jednak tego żałował. Kapitan potrzebował czyjejś obecności, potrzebował czułości, potrzebował dzieci. Gdy tylko przekroczył próg mieszkania, ruszył do telefonu. Żona wiedziała już, co przytrafiło się jego okrętowi, ale dzieciom nic jeszcze nie mówiła. Dwie minuty przekonywał ją, że jest cały, zdrowy i wrócił do domu. Potem rozmowa z dzieciakami, a na końcu wiadomość, że nie mogą się spotkać. Wszystkie samoloty pasażerskie były albo na usługach wojska, przewożąc za morze ludzi i sprzęt, albo zarezerwowane aż do połowy sierpnia. Ed nie widział większego sensu w tym, by jego rodzina jechała samochodem z Salinas do Kansas City i tam w niepewności czekała, aż znajdzie jakiś środek lokomocji. Rozstania bywają ciężkie.

Ale to, co teraz musiało nastąpić, było jeszcze trudniejsze. Komandor Edward Morris wdział na siebie biały mundur i wyjął z portfela listę rodzin, które musiał odwiedzić. Dostały już oficjalne zawiadomienie, ale jego obowiązkiem jako dowódcy było złożyć osobiście wszystkie wizyty.

Wdowa po pierwszym oficerze mieszkała zaledwie kilkaset metrów od jego domu. Jej mąż był wspaniałym człowiekiem i wzorowym oficerem. A jakie robił barbecue! Ileż to weekendów Morris spędził w ich ogródku, wpatrzony w skwierczące na węglach befsztyki. I co teraz tej kobiecie powie? Co powie pozostałym wdowom? Co powie dzieciom poległych?

Morris podszedł do samochodu z szyderczą rejestracją FF-1094. Nie każdy musiał dźwigać bagaż własnych błędów, większość szczęśliwie zostawiała go za sobą.

Morris zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze zaśnie bez obawy, że w snach wrócą tamte chwile na mostku.


Islandia

Po raz pierwszy Edwards pokonał sierżanta na jego własnym polu. Mimo przechwałek, jakim to on jest wędkarzem, po godzinie bezowocnych prób Smith oddał kij Mike'owi. Ten dziesięć minut później wyciągnął na brzeg dwukilogramowego pstrąga.

- Cholera może wziąć człowieka - warknął Smith.

Ostatnie dziesięć kilometrów przebyli w jedenaście godzin. Na jednej z szos, którą musieli przekroczyć, panował wielki ruch. Co parę minut pojawiał się jadący na północ bądź na południe rosyjski pojazd. Owa szutrowa droga stanowiła główne połączenie lądowe z północnym wybrzeżem Islandii. Edwards i jego żołnierze spędzili sześć godzin na polu lawowym przycupnięci między skałami, wyglądając sposobnej chwili, by przeprawić się na drugą stronę. Dwukrotnie widzieli patrolujące okolicę helikoptery Mi-24; żadna z maszyn jednak na szczęście nie zbliżyła się do ukrytych między kamieniami ludzi. Nie pojawił się w zasięgu wzroku żaden patrol pieszy, z czego Edwards wysnuł wniosek, że Islandia jest zbyt rozległa, by Rosjanie mogli ją całą kontrolować. Pod wpływem tej myśli wyciągnął rosyjską mapę i zaczął analizować naniesione na nią znaki. Wojska radzieckie rozlokowały się szerokim łukiem biegnącym na północ i na południe od półwyspu Reykjavik. Niezwłocznie przekazał tę informację do Szkocji i przez dziesięć minut musiał przez radio tłumaczyć znaczenie symboli widniejących na zdobycznej mapie.

O zmierzchu ruch na drodze zmalał i wtedy biegiem przedostali się na drugą stronę. Skończyła im się żywność, lecz na szczęście trafili na tereny obfitujące w jeziora i potoki. Co za dużo to nie zdrowo - zdecydował Edwards.

Zarządził dłuższy postój by nałowić ryb. Dalej czekała ich wędrówka przez tereny niezamieszkane.

Karabin i plecak złożył obok skały i nakrył je swą ochronną kurtką. Towarzyszyła mu Vigdis. Zresztą prawie cały dzień nie odstępowała go na krok. Smith i żołnierze piechoty morskiej znaleźli dobre miejsce na odpoczynek, podczas gdy porucznik miał zajmować się wędkarstwem. W powietrzu krążyły roje komarów. Wprawdzie sweter skutecznie chronił ciało, ale twarz porucznika stanowiła dla insektów nie lada atrakcję. Edwards starał się więc po prostu ignorować robactwo. Na powierzchni wody unosiło się kilka owadów. Polowały na nie pstrągi. Za każdym więc razem, kiedy Mikę widział na wodzie rozchodzące się kręgi, rzucał tam przynętę.

Wędzisko ponownie się wygięło.

- Mam następnego! - krzyknął.

Sierżant Smith wysunął z krzaków głowę, gniewnie nią potrząsnął i znów skrył się w zaroślach.

Edwards wprawdzie w taki sposób nigdy ryb nie łowił, ale kiedy wypływał z ojcem łodzią w morze, robił rzeczy podobne. Porucznik więc szarpał rytmicznie wędziskiem w górę i w dół tak długo, aż zmęczył zdobycz. Wtedy zaczął holować ją na skały.

W pewnej chwili potknął się, upadł w płytką wodę, ale nie wypuścił z rąk naprężonego kija. Podniósł się niezdarnie i zrobił krok do tyłu. Sfatygowane spodnie były mokre i ubłocone czarnym mułem.

- Patrz, jaka wielka - powiedział, odwracając się do Vigdis.

Zobaczył, że dziewczyna się śmieje. Vigdis obserwowała przez chwilę, jak porucznik mocuje się z rybą, po czym podeszła do niego. W minutę później pomogła mu wyciągnąć łup z wody.

- Ma ze trzy kilo - powiedziała, unosząc trofeum.

Mikę, gdy miał dziesięć lat, złowił ważącą pięćdziesiąt kilogramów albakorę, ale ten brązowy pstrąg wydawał mu się dużo większy.

Pięć kilo ryby w dwadzieścia minut - pomyślał, nawijając żyłkę na kołowrotek. - Przecież tutaj można spokojnie przeżyć.

Helikopter pojawił się bez ostrzeżenia. Wiał zachodni wiatr - śmigłowiec zapewne patrolował leżącą na wschodzie drogę - i kiedy usłyszeli warkot pięciołopatkowego śmigła, maszyna znajdowała się już w odległości kilometra. Nadlatywała prosto na nich.

- Kryć się! - zawołał Smith.

Żołnierze wprawdzie byli dobrze zamaskowani, ale Mikę i dziewczyna stali na odsłoniętej przestrzeni.

- Boże święty! - szepnął Edwards, lecz nie przerwał nawijania żyłki. - Zdejmuj rybę z haczyka i udawaj, że nic się nie dzieje.

Vigdis utkwiła w nim wzrok. Bała się odwrócić w kierunku nadlatującego helikoptera. Ręce jej się trzęsły, gdy usiłowała zdjąć z haczyka trzepoczącą się rybę.

- Wszystko będzie dobrze, Vigdis.

Objął ją w pasie i swobodnym krokiem zaczęli oddalać się od strumienia. Mocno przytuliła się do niego. Wywarło to na poruczniku większe wrażenie niż obecność rosyjskiego śmigłowca. Dziewczyna okazała się dużo silniejsza niż myślał. Jej ramię niczym gorąca obręcz obejmowało mu plecy i klatkę piersiową.

Śmigłowiec był już nie dalej niż pięćset metrów. Pochylony do przodu kierował w nich lufę szybkostrzelnego działka.

Edwards wiedział, że nic nie jest w stanie zrobić. Karabin leżał pięćdziesiąt metrów dalej i był przykryty kurtką. Gdyby nawet porucznik okazał się wystarczająco szybki, by dopaść broni, tamci od razu zorientowaliby się, o co chodzi. Spoglądał nadlatującej śmierci w oczy i czuł słabość w nogach.

Powoli, ostrożnie Vigdis wyciągnęła rękę, w której trzymała rybę. Dwoma palcami drugiej ręki pchnęła obejmujące ją w pasie ramię Edwardsa i nieoczekiwanie dłoń mężczyzny spoczęła na jej lewej piersi. Potem śmiało uniosła rybę nad głowę. Mikę odrzucił wędzisko i schylił się po drugiego pstrąga. Vigdis skopiowała jego ruch tak, że nie musiał zdejmować dłoni. Też uniósł zdobycz. A nad nimi, w odległości pięćdziesięciu metrów znajdował się helikopter bojowy Mi-24. Wokół jego śmigła lśniła aureola wodnej mgły.

- Zjeżdżaj stąd! - wycedził przez zęby Edwards.


- Mój ojciec uwielbia łowić ryby - powiedział porucznik, manipulując przy tablicy rozdzielczej.

- Pieprzyć ryby - odparł kanonier. - Tamtą to bym złowił. Patrzcie, gdzie ten młody skurwiel trzyma łapę.

Zapewne nawet nie wiedzą, co się dzieje - pomyślał. A jeśli nawet, to mają na tyle oleju w głowie, by nic nie kombinować. Miło pomyśleć, że są ludzie, których nie dotyczy wariactwo, jakie ogarnęło świat

Pilot popatrzył na wskaźniki paliwa.

- Wyglądają nieszkodliwie. Benzyny mamy na pół godziny. Wracamy.


Helikopter przechylił się do tyłu i przez straszną chwilę Edwards myślał, że maszyna wyląduje. Ale ta okręciła się tylko wokół własnej osi i odleciała na południowy zachód. Jeden z żołnierzy pomachał im ręką. Vigdis oddała gest. Oboje stali bez ruchu, spoglądając za niknącym w oddali śmigłowcem. Dziewczyna cały czas mocno obejmowała Edwardsa, a on dopiero teraz zorientował się, że Vigdis nie nosi stanika. Bał się ruszyć ręką, bał się wykonać najmniejszy ruch. Czemu to zrobiła? By wystrychnąć Rosjan na dudków by uspokoić Edwardsa samą siebie? Ta kwestia wydała mu się w tej chwili całkiem nieistotna.

Marines nie wychylali nosa z krzaków i porucznik stał z dziewczyną sam na sam. Dłoń mu płonęła, a w głowie miał mętlik. Nie wiedział co robić.

Pierwsza gest wykonała Vigdis. Dłoń porucznika ześlizgnęła się z piersi dziewczyny, kiedy ta odwróciła się w jego stronę i wtuliła mu twarz w ramię. No i proszę, w jednym ręku trzymam najpiękniejszą dziewczynę, jaką spotkałem w życiu - pomyślał - a w drugim tę sakramencką rybę. Rozwiązanie było proste. Odrzucił pstrąga i zamknął Vigdis w objęciach.

- Już wszystko w porządku? - spytał cicho.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Chyba tak.

Istniało tylko jedno słowo na określenie tego, co porucznik czuł do dziewczyny, którą właśnie trzymał w ramionach. Ale zdawał też sobie sprawę, że nie pora i nie czas na to. Pozostał jednak wyraz jego twarzy, pozostało niewypowiedziane słowo. Delikatnie pocałował Vigdis w policzek. Uśmiech, jakim go obdarzyła, liczył się bardziej niż wszystko, czego Edwards w życiu doświadczył i co poznał.

- Przepraszam, że przerywam - obok nich wyrósł sierżant Smith.

- No tak - odparł Edwards, wyswobadzając się z objęć dziewczyny. - Pryskajmy stąd, zanim zdecydują się wrócić.


USS 'Chicago'

Sprawy układały się pomyślnie. Amerykańskie Oriony P-3C i brytyjskie nimrody towarzyszyły im aż do granicy paka lodowego. Okręty podwodne musiały wprawdzie w pewnym momencie zboczyć z kursu, by uniknąć spotkania z rosyjską łodzią, która najprawdopodobniej czaiła się na ich trasie, ale to wszystko. Wyglądało na to, że Iwan, przekonany, iż niepodzielnie panuje na Morzu Norweskim, pchnął większość swej floty głębinowej na południe.

Do granicy lodu pływającego zostało jeszcze sześć godzin. 'Chicago', dryfując na czele procesji podwodnych okrętów, kończył właśnie obrót wokół własnej osi. Sonar przeczesywał czarną wodę w poszukiwaniu ewentualnej radzieckiej jednostki, ale docierały doń jedynie odległe pomruki ruchomego lodu.

Zespół przy nakresach ustalił wreszcie pozycje pozostałych amerykańskich okrętów. McCafferty był rad, widząc z jakim trudem - nawet przy użyciu najnowszego amerykańskiego sprzętu - udało się tego dokonać. Skoro oni mieli kłopoty, to co mówić o Rosjanach? Marynarze zdawali się być dobrej myśli. Trzy dni na lądzie okazały się sprawą bardzo ważną. Ale piwo dostarczone przez norweskiego kapitana i wieść o tym, czego dokonały wystrzelone z 'Chicago' harpoony z ich jedynym prawdziwym kontaktem, przyćmiły wszystko inne. Zapoznał w ogólnym zarysie załogę z czekającym ją zadaniem. Wiadomość przyjęto spokojnie, padło nawet kilka żarcików o powrocie do domu - na Morze Barentsa.

- Minął nas właśnie 'Boston', kapitanie – oznajmił pierwszy oficer. - Teraz my będziemy w kambuzie.

McCafferty znów zaczął studiować nakres. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, ale wolał uważnie sprawdzić. Przy tylu okrętach podwodnych płynących tym samym kursem prawdopodobieństwo kolizji było duże. Bosman dyżurny przedstawił listę jednostek, które minęły już 'Chicago'. Kapitan był zadowolony.

- Dwie trzecie naprzód - zarządził.

Sternik potwierdził przyjęcie rozkazu i włączył komunikator.

- Maszynownia mówi, że jest dwie trzecie - poinformował po chwili.

- Bardzo dobrze. Ster, dziesięć stopni w lewo. Nowy kurs: trzy-cztery-osiem.

'Chicago' zwiększył prędkość do piętnastu węzłów i zajął miejsce na samym końcu zmierzającej ku Arktyce procesji.



DEMONY


Virginia Beach, Wirginia

- Ster, cała w lewo! - krzyknął Morris, wskazując kilwater mknącej torpedy.

- Tak jest, ster cała w prawo! - odkrzyknął sternik, przekręcając koło najpierw w prawo, potem w lewo, a następnie ustawiając je w pozycji neutralnej.

Morris stał na lewym skrzydle mostka. Na spokojnym morzu doskonale było widać ślad torpedy powtarzającej wszystkie manewry ściganej fregaty. Próbował nawet cofnąć okręt, ale to też nie odniosło skutku – torpeda ruszyła tym samym torem. W pewnej chwili straszliwa broń zatrzymała się i wzniosła nad powierzchnię wody tak, że kapitan ujrzał ją w całej krasie. Była biała, a na jej nosie widniało coś, co przypominało czerwoną gwiazdę i posiadała oczy - jak wszystkie samosterujące torpedy. Morris nadał okrętowi pełną szybkość, ale torpeda, prawie cała wynurzona z wody, pomykająca nad falami jak latająca ryba nie chciała go opuścić. Ujrzeć mógł ją każdy ale widział tylko Morris.

Była coraz bliżej. Piętnaście metrów, dziesięć, pięć.

- Gdzie jest mój tata? - spytała mała dziewczynka. - Chcę mego tatę!

- W czym problem, kapitanie? - zapytał pierwszy oficer.

Dziwna rzecz, ale pytający nie miał głowy

Morris zlany zimnym potem usiadł wyprostowany na łóżku. W piersi galopowało mu serce. Stojący na półce zegarek elektroniczny wskazywał czwartą pięćdziesiąt cztery nad ranem. Ed wyszedł z pościeli i chwiejnie poczłapał do łazienki. Spryskał twarz zimną wodą. To już drugi raz tej nocy - pomyślał. W drodze do Bostonu koszmar nawiedził go dwukrotnie, zamieniając chwile wypoczynku w pasmo udręki. Morris był ciekaw, czy krzyczał przez sen. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. To nie była twoja wina - odezwał się do twarzy w lustrze. Ale ty byłeś kapitanem - odparło oblicze.

Morrisowi starczyło sił, by odwiedzić tylko pięć domów. Rozmowy z żonami i rodzicami poległych okazały się prostsze. Oni rozumieli. Ich synowie, ich mężowie byli marynarzami, którzy świadomie podjęli ryzyko tego zawodu. Ale czteroletnia córeczka mata drugiej klasy Jaffa Evansa nie potrafiła zrozumieć, czemu jej tata nigdy już się w domu nie pojawi. Morris wiedział, że podoficer drugiej klasy dużo nie zarabiał. Ale człowiek ten uczynił wszystko, by jego domek wyglądał jak prawdziwy dom. Pamiętał zresztą Evansa z okrętu. Mężczyzna o złotych rękach, wyśmienity podoficer artylerii. W swoim domu pomalował każdą ścianę. Wykończył całą stolarkę. A mieszkał tam zaledwie siedem miesięcy. Morrisowi nie mieściło się w głowie, jak ten człowiek znalazł tyle czasu, by aż tak dużo zrobić. A musiał to robić sam. Nie stać go było na wynajmowanie firmy. Pokój Ginny stanowił wstrząsający dowód miłości, jaki w spadku zostawił dziewczynce ojciec. Na wykonanych przez niego własnoręcznie półkach stały lalki z całego świata. Morris, ujrzawszy pokoik Ginny, po prostu uciekł. Czuł, że za chwilę oszaleje, a z jakichś absurdalnych względów nie chciał przed obcymi ujawniać swych prawdziwych uczuć. Wrócił do domu. W portfelu miał listę z pozostałymi nazwiskami. Zasnął tylko dlatego, że był śmiertelnie znużony

Teraz jednak stał przed lustrem i spoglądał na człowieka o zapadniętych oczach, który marzył jedynie o tym, by była z nim jego żona. Morris przeszedł do kuchni swego parterowego domku i zaczął bezmyślnie przygotowywać kawę. Pod drzwiami bielały poranne gazety i kapitan uświadomił sobie nagle, że czyta artykuły o wojnie, które są albo nieścisłe, albo już nieaktualne. Jak na możliwości dziennikarzy sprawy toczyły się zbyt szybko. Znalazł tam między innymi relację naocznego świadka o trafieniu nie wymienionego z nazwy niszczyciela przez rakietę, która sforsowała obronę powietrzną. Potem była 'analiza', z której jasno wynikało, iż jednostki nawodne są zbyt przestarzałe, by sprostać zdecydowanemu atakowi rakietowemu. Wszystko kończyło się pytaniem, gdzie są lotniskowce. To akurat pytanie bardzo na miejscu - pomyślał Morris.

Wypił kawę i poszedł do łazienki wziąć prysznic. Skoro i tak nie śpię - pomyślał - mogę pojechać do pracy.

Wyjął z szafy mundur i parę minut później opuścił dom. Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze zorze, Morris jechał już do bazy morskiej w Norfolk.

Czterdzieści minut później wszedł do jednego z kilku pomieszczeń operacyjnych, gdzie wprowadzano na zakresy pozycje konwojów i miejsca pobytu ewentualnych wrogich okrętów podwodnych. Na przeciwległej ścianie wisiała plansza z wykazem przypuszczalnych sił rosyjskich oraz tabela podająca liczbę i typ zniszczonych jednostek. Na innej ścianie widniał spis własnych strat. Jeśli chłopcy z wywiadu mają rację - pomyślał Morris - wynik wojny, jak dotąd, jest chyba remisowy; ale w pojęciu Rosjan remis równał się zwycięstwu.

- Dzień dobry, komandorze - przywitał go dowódca sił nawodnych amerykańskiej Floty Atlantyckiej. Admirał najwyraźniej również niewiele spał tej nocy. – Wygląda pan trochę lepiej.

Lepiej niż co? - zastanowił się Morris.

- Mamy kilka pomyślnych wiadomości.


Północny Atlantyk

Załogi B-52 mimo towarzyszącej im potężnej eskorty myśliwców dręczył głęboki niepokój. Tysiąc siedemset metrów pod nimi stanowiąca górną osłonę bombowców eskadra tomcatów F-14 kończyła właśnie pobieranie paliwa z tankowca powietrznego KC-135. Z kolei do tankowania w locie przystąpiła następna. Zza horyzontu wynurzył się rąbek słońca, ale ocean spowijał jeszcze mrok. Była trzecia nad ranem czasu miejscowego - pora, kiedy reakcje człowieka przebiegają najwolniej.


Keflavik, Islandia

Klaksony alarmowe wyrwały rosyjskich pilotów ze snu. Załogi naziemne w niecałe dziesięć sekund były już przy maszynach, zaczynając wszelkie niezbędne czynności, podczas gdy lotnicy wdrapywali się po żelaznych drabinkach do kabin. Tam natychmiast włączali zainstalowane w hełmach radia, by poznać przyczyny pobudki.

- Po zachodniej stronie potężna emisja z radiostacji zagłuszających nieprzyjaciela - oznajmił dowódca pułku.

- Plan Trzy. Powtarzam: Plan Trzy.

Operator ruchomego radaru obserwował na ekranie pulsującą biel zakłóceń. Zbliżał się nalot - zapewne B-52, zapewne z eskortą myśliwską. Niebawem Amerykanie będą na tyle blisko, że naziemne radary przedrą się przez ścianę emitowanych przez nie zakłóceń. Do tego czasu myśliwce powinny już dopaść bombowce i zniszczyć maksymalną ich ilość, zanim amerykańskie maszyny zdążą zaatakować cele.

Radzieccy piloci, którzy wylądowali na Islandii, byli doskonale wyszkoleni. W ciągu dwóch minut pierwsza para migów-29 kołowała na start. Po siedmiu minutach wszystkie myśliwce znalazły się w powietrzu. Zgodnie z planem nad Keflavikiem pozostała jedna trzecia maszyn, a reszta z włączonymi radarami mknęła na zachód, w stronę źródła zakłóceń. Po dziesięciu minutach emisja szumów nagle się urwała. Jeden z migów namierzył na radiolokatorze oddalający się samolot z radiostacją zagłuszającą i natychmiast przekazał tę wiadomość przez radio do Keflaviku. Naziemni kontrolerzy poinformowali go tylko, że w promieniu trzystu kilometrów nie ma żadnej wrogiej maszyny.

Minutę później radzieckie ekrany ponownie zasnuły się mgłą zakłóceń - tym razem mających źródło gdzieś na południu i wschodzie. Migi - bardziej już czujne – ruszyły w tamtą stronę. Rosyjscy piloci mieli uruchomić radary dopiero w odległości stu osiemdziesięciu kilometrów od brzegów wyspy. Kiedy to uczynili, ekrany urządzeń nie wykazały obecności żadnych wrogich samolotów. Niezależnie od tego, kto powodował te zakłócenia, robił to bardzo daleko. Operatorzy naziemnych radarów poinformowali, iż po zachodniej stronie anomalia spowodowały trzy samoloty z radiostacjami zagłuszającymi; w drugim przypadku - cztery.

Zbyt wiele maszyn zagłuszających - pomyślał dowódca pułku. - Ganiają nas w tę i we w tę, by myśliwce zużyły paliwo.

- Lećcie na wschód - polecił eskadrom migów,


Teraz już panujące na pokładach B-52 napięcie sięgnęło zenitu. Jeden z eskortujących prowlerów usłyszał w radiu rozkazy wydawane pilotom migów, a inna amerykańska maszyna zarejestrowała rozbłysk radzieckiego radaru przechwytującego. Znajdował się on gdzieś po południowo-zachodniej stronie. Myśliwce również mknęły na południe.

Były już dwieście siedemdziesiąt kilometrów od Keflaviku i mijały właśnie wybrzeża Islandii. Dowódca misji ocenił błyskawicznie sytuację i polecił bombowcom skręcić nieco na północ.

B-52 wiozły na pokładach nie bomby, lecz potężne zagłuszacze radarów skonstruowane z myślą o atakach bombowych na cele położone na terytorium Związku Radzieckiego. Poniżej wielkich bombowców, tuż nad wschodnimi wierzchołkami wzgórz pokrywających lodowiec Vanta pomykał drugi dywizjon tomcatów. Towarzyszyły mu cztery prowlery z lotnictwa morskiego, które stanowić miały dodatkową ochronę przed pociskami powietrze-powietrze, gdyby migom udało się podejść zbyt blisko do amerykańskiej formacji.

- Zaczynam odbierać sygnały z radaru pokładowego. Współrzędne: dwa-pięć-osiem. Zbliża się – zameldował jeden z prowlerów.

Drugi również wykrył owe sygnały i samoloty natychmiast przeprowadziły namiar triangulacyjny. Wroga maszyna znajdowała się w odległości pięćdziesięciu mil. Bardzo blisko.

- Bursztynowy Księżyc. Powtarzam, Bursztynowy Księżyc.

B-52 skręciły na wschód, znurkowały i z komór bombowych wypchnęły w powietrze tony aluminiowych pasków, których nie był w stanie przebić sygnał żadnego radaru. Widząc to, piloci amerykańskich myśliwców odrzucili zewnętrzne zbiorniki na paliwo, a prowlery odłączyły się od bombowców i zaczęły krążyć na zachód od chmury aluminium. Rozpoczynała się niebezpieczna część zadania. Myśliwce obu stron zbliżały się do siebie z prędkością przekraczającą tysiąc osiemset kilometrów na godzinę.

- Zgłasza się Queer - oznajmił przez radio dowódca.

- Zgłasza się Blackie - odparł dowódca VF-41.

- Zgłasza się Jolly - dodał dowódca VF-84.

Wszyscy znajdowali się na swych pozycjach.

- Wykonać.

Cztery prowlery uaktywniły przeciwrakietowe urządzenia zagłuszające. Dwanaście tomcatów z formacji Jolly Rogers rozciągniętych w linii prostej na wysokości dziesięciu tysięcy metrów uruchomiło jednocześnie kierujące pociskami radary.


- Amerykańskie myśliwce - wykrzyknęło jednocześnie kilku radzieckich pilotów. Systemy ostrzegania powiadomiły natychmiast, że zostali bardzo precyzyjnie namierzeni przez nieprzyjacielskie urządzenia.

Nie zaskoczyło to dowódcy rosyjskich samolotów. Amerykanie z pewnością nie narażaliby swych ciężkich bombowców i nie przysłaliby ich bez należytej osłony myśliwskiej. Zignorował więc obecność śmigłych maszyn i zgodnie z tym, co dyktowało mu doświadczenie, w dalszym ciągu koncentrował uwagę na poszukiwaniach B-52. Z powodu nieustannych zakłóceń zasięg zainstalowanych na migach radarów był o połowę mniejszy, toteż radzieckie urządzenia nie wykryły jeszcze obecności żadnych celów. Dowódca polecił swoim pilotom uważać na nadlatujące rakiety i zwiększyć prędkość - wiedział, że uniknąć mogą tylko tych pocisków, które dostrzegą. W chwilę później rozkazał wszystkim rezerwowym maszynom, z wyjątkiem dwóch, opuścić Keflavik i ruszyć na wschód, na pomoc jego jednostce.


Amerykanie potrzebowali sekund by nastroić celowniki. Każdy tomcat miał po cztery pociski Sparrow i Sidewinder. Pierwsze poszły sparrowy. W powietrzu znajdowało się szesnaście migów. Większość z nich dysponowała co najmniej dwiema rakietami, ale pociski Sparrow były kierowane radarem. Amerykańskie myśliwce miały pozostać na pozycji do chwili, aż ich pociski trafią w cel. Groziło to tym, że mogą dostać się w zasięg rażenia radzieckich rakiet, a nie posiadały ochronnych radiostacji zagłuszających. Amerykanie nadlatywali od strony słońca. W chwili, kiedy radzieckie radary przedarły się wreszcie przez zagłuszacze wroga, pojawiły się rakiety Sparrow. Pierwsza wynurzyła się prosto z blasku i jeden z migów eksplodował, ostrzegając w ten sposób pozostałe maszyny. Radzieckie myśliwce zaczęły gwałtownymi skokami zmieniać wysokość; niektórzy piloci na widok pędzących im na spotkanie szerokich na trzynaście centymetrów nosów pocisków wprowadzali samoloty w ostre skręty. Ale amerykańskie rakiety czterokrotnie jeszcze trafiły w cele. Trzy roztrzaskane radzieckie maszyny pikowały w dół. Jedna, ciężko uszkodzona, odleciała chwiejnie w kierunku bazy.

Po odpaleniu wszystkich pocisków formacja Jolly Rogers pomknęła na północny wschód. Na ogonach siedzieli im Rosjanie. Radziecki dowódca z jednej strony był rad ze stosunkowo niewielkiej skuteczności amerykańskich rakiet, ale z drugiej ogarniała go wściekłość na myśl, że utracił pięć maszyn. Jego pozostałe migi włączyły dopalacze. Rosyjskie radary kierunkujące zaczęły przedzierać się przez hałas powodowany amerykańskimi zagłuszaczami. Amerykanie wykonali swój ruch. Teraz nadeszła kolej Rosjan. Pędzili na północny wschód. Oczy pilotów, osłonięte ochronnymi przysłonami kasków, śledziły bacznie to rozświetlony słonecznym blaskiem przestwór nieba, to znów lampy radaroskopowe. Żaden nie popatrzył w dół. Prowadzący mig namierzył ostatecznie cel i wystrzelił dwie rakiety. Siedem tysięcy metrów niżej dwanaście tomcatów z formacji Black Ace, chronionych dwoma wierzchołkami górskimi przed zlokalizowaniem przez radar naziemny, włączyło dopalacze i dwusilnikowe maszyny z pracującymi radarami wystrzeliły świecą w górę. Po dziewięciu sekundach piloci usłyszeli cichy warkot. Wskazywał on, że wrażliwe na podczerwień urządzenia naprowadzające rakiety klasy Sidewinder namierzyły obce samoloty. Kilka chwil później odpalonych zostało szesnaście rakiet, którym do celu zostały trzy kilometry.


Sześciu radzieckich pilotów w ogóle nie zdążyło pojąć, dlaczego ginie. Z jedenastu migów w ciągu kilku sekund zostały trzy. Dowódca ocalał, ale nie na długo. Poderwał maszynę i sidewinder, który stracił cel, pomknął w stronę słońca. Ale co teraz robić? - pomyślał radziecki pilot. Dwa pędzące na południe tomcaty dostrzegł za późno, by organizować jakąkolwiek akcję. Lecąca obok dowódcy maszyna została strącona i Rosjanin daleko na południu ujrzał tylko jeden radziecki samolot. Pułkownik zatem nadał migowi ośmiokrotne przyspieszenie i, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy sygnał systemów informujących o niebezpieczeństwie, runął lotem nurkowym w stronę jednego z amerykańskich myśliwców. Dwie rakiety Sparrow wystrzelone przez grupę Black Ace trafiły go w skrzydło. Mig rozpadł się na kawałki.

Amerykanie nie mieli czasu napawać się zwycięstwem. Dowódca misji zameldował o zbliżającej się drugiej grupie migów i eskadry przegrupowały się, tworząc potężny mur złożony z dwudziestu czterech maszyn. Kiedy migi znalazły się w strefie zakłóceń, amerykańscy piloci wyłączyli radary na dwie minuty. Zastępca dowódcy radzieckich myśliwców popełnił duży błąd. Lecący obok niego pilot znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie, więc Rosjanin ruszył mu z pomocą. Jedna grupa tomcatów wystrzeliła pozostałe sparrowy, inna - sidewindery. Do ośmiu radzieckich maszyn zbliżało się trzydzieści osiem pocisków; radzieccy piloci nie zdawali sobie nawet sprawy, co podąża w ich kierunku. Połowa z nich nigdy się tego nie dowiedziała. Strąceni zostali z nieba przez amerykańskie rakiety powietrze-powietrze. Trzy migi uszkodzono.

Piloci tomcatów chcieli początkowo ścigać uszkodzone maszyny, ale nie pozwolił im na to dowódca. Mieli mało paliwa, a Stornoway odległe było o siedemset mil. Skręcili na wschód, trafiając w pozostawioną przez B-52 chmurę aluminium. Amerykanie byli przekonani, że zestrzelili trzydzieści siedem rosyjskich maszyn, choć spodziewali się zastać w powietrzu tylko dwadzieścia siedem. Tak naprawdę migów było dwadzieścia sześć; jedynie pięć radzieckich samolotów wyszło z walki bez szwanku.


Oszołomiony dowódca bazy lotniczej w Keflaviku natychmiast zorganizował akcję ratunkową. W poszukiwaniu rozbitków wysłał nad morze helikoptery bojowe dywizji spadochroniarzy.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Z Alfeld do Hameln jest trzydzieści kilometrów - pomyślał Aleksiejew. Dla czołgu godzina jazdy. Obecnie trasę tę pokonywały jednostki wchodzące w skład trzech dywizji, ale od chwili sforsowania rzeki przebyły jedynie osiemnaście kilometrów. Tym razem z powodu Anglików.

Maszyny Królewskiego Pułku Czołgów i 21. Pułku Lansjerów powstrzymały pochód radzieckich jednostek. Od osiemnastu godzin Brytyjczycy nie cofnęli się o krok. Było to rzeczywiste zagrożenie. Bezpieczeństwo jednostek zmechanizowanych udawało się zapewnić tylko wtedy, jeśli pozostawały w ciągłym ruchu. W wyłom dokonany w liniach nieprzyjaciela Rosjanie pchali coraz to nowe oddziały, ale NATO bez litości wykorzystywało swoje lotnictwo. Nowo powstałe mosty na Leinie natychmiast zostały zniszczone. Saperzy zorganizowali specjalne punkty, gdzie radziecka piechota w transporterach opancerzonych mogła pokonać wodę wpław. Ale czołgi nie mogły pływać, a wszelkie próby przebycia rzeki pod wodą - do czego maszyny były teoretycznie przystosowane - kończyły się niepowodzeniem. Zbyt wiele jednostek użytych zostało do przerwania frontu i pozostało ich za mało, by sukces ten wykorzystać. Aleksiejew dokonał zgoła podręcznikowego przełomu; po to tylko, by się przekonać, że strona przeciwna posiada własny podręcznik, mówiący, jak zahamować ofensywę, a następnie wyjść z opresji zwycięsko. Zachodni teatr dysponował sześcioma rezerwowymi dywizjami klasy A. Potem musiano by wprowadzić do boju dywizje kategorii B, złożone z rezerwistów - starszych ludzi z przestarzałym sprzętem. Były to wprawdzie jednostki bardzo liczne, ale w boju nie mogły się równać z formacjami, w skład których wchodzili młodzi żołnierze. Generał nie posyłał dotąd tych oddziałów w bój, gdyż żywił przekonanie, że poniosą dużo większe straty. Teraz jednak nie miał wyboru. Żądali tego polityczni władcy Aleksiejewa. On był tylko wykonawcą ich woli.

- Muszę wracać na linię frontu - oświadczył przełożonemu.

- Dobrze, Pasza, ale masz się trzymać co najmniej pięć kilometrów od pierwszej linii. Nie mogę cię stracić.


Bruksela, Belgia

Naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie zajrzał do swych pedantycznie sporządzonych wykazów. Wprowadził już do walki prawie całe rezerwy, a Rosjanie posiadali, wydawało się, nieograniczone zasoby ludzi i pojazdów i wysyłali do walki coraz to nowe oddziały. Jego wojska nie miały czasu zreorganizować się i przegrupować. Przeżywały największy koszmar, jaki mógł spotkać armię: potrafiły reagować na posunięcia przeciwnika, ale o przejęciu inicjatywy praktycznie nie było mowy. Dotąd udawało im się jeszcze sprawować kontrolę nad sytuacją - ale tylko w ogólnych zarysach. Zgodnie z mapą, na południowy wschód od Hameln znajdowała się angielska brygada. W rzeczywistości był to tylko wzmocniony pułk złożony z wyczerpanych ludzi dysponujących niesprawnym już w dużej mierze sprzętem. Przed całkowitym załamaniem ratowała go wyłącznie artyleria i lotnictwo. Ale i tego mogło okazać się za mało, gdyby nie nadeszły szybko dostawy sprzętu. Dużo gorzej rzecz się miała z amunicją.

Dowódca dysponował zaledwie dwutygodniowym zapasem, a dostawy z Ameryki opóźniały się z powodu szaleńczych rosyjskich ataków na konwoje. I co ma powiedzieć ludziom? By oszczędzali amunicję? Przecież Rosjan można powstrzymać wyłącznie nawałą ognia i sprzętu.

Rozpoczynała się poranna odprawa. Szefowi wywiadu NATO - Niemcowi w stopniu generała – towarzyszył holenderski major, który przyniósł ze sobą taśmę wideo.

Oficer wiedział, że wódz naczelny zawsze pragnie oglądać nie wygładzone analizy, lecz surowy, nie obrobiony jeszcze materiał. Holender włączył aparaturę.

Najpierw pojawiła się stworzona przez komputer mapa, a następnie wykaz jednostek. Na ekranie w ciągu dwóch minut wyświetlono dane, które zbierano przez pięć godzin. Informacje powtórzono kilkakrotnie tak, by oficerowie mogli dokładnie zorientować się w sytuacji.

- Generale, wedle naszych obliczeń Sowieci wysyłają do Alfeld sześć pełnych dywizji. Tutaj, na głównej drodze prowadzącej z Braunschweig widzi pan pierwszą z nich. Reszta nadciągnie niebawem. Te dwie, zmierzające na południe, to formacje rezerwowe, zabrane z grupy północnej ich armii.

- Zatem sądzi pan, że tu będzie główny punkt ich natarcia? - spytał głównodowodzący.

- Ja - skinął głową niemiecki generał. - Tu jest Schwerpunkt.

Dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie zmarszczył brwi. Najrozsądniej byłoby wycofać się za Wezerę, skrócić linie obrony i przegrupować jednostki. Ale to oznaczałoby utratę Hanoweru. Na to Niemcy nigdy się nie zgodzą. Ich strategia walki o próg każdego domu kosztowała Rosjan bardzo drogo - ale jednocześnie sprawiła, że rozciągnięcie linii obronnych Paktu Atlantyckiego osiągnęło punkt krytyczny. Ze względów politycznych Niemcy nigdy by nie przystali na taką strategię cofnięcia linii frontu. Ich jednostki zostałyby na stanowiskach i toczyły walkę samotnie; mógł to odczytać w oczach szefa swego wywiadu.

A gdyby ktoś najechał twoje New Hampshire? – zadał sobie w duchu pytanie. - Czy też cofnąłbyś się do Pensylwanii?

Godzinę później połowa rezerw NATO skierowana została na wschód, z Osnabriick do Hameln. Bitwa o Niemcy miała rozegrać się na prawym brzegu Wezery.


Stornoway, Szkocja

Powracające tomcaty miały chwilę spokoju. Gdy tylko wylądowały, brytyjskie i amerykańskie załogi naziemne uzupełniły w nich paliwo i podwiesiły nowe rakiety. Teraz Rosjanie już dużo ostrożniej atakowali położone na północy brytyjskie lotniska. Radary pokładowe amerykańskich samolotów radiolokacyjnych w połączeniu z aparaturą angielskich nimrodów i shackletonów bardzo utrudniły życie nadlatującym z Andoyi w Norwegii dwusilnikowym bombowcom Blinder. W czasie, gdy angielskie tornada odbywały patrole w odległości dwustu mil od brzegu, załogi ze Stanów Zjednoczonych odpoczywały. Kilku przedsiębiorczych szefów malowało poniżej kabin pilotów czerwone gwiazdki, a oficerowie analizowali filmy nagrywane na taśmach wideo podczas potyczek oraz odczytywali zapisy sygnałów radzieckich radarów kierujących rakietami.

- Zalaliśmy im sadła za skórę - osądził Toland.

Wprawdzie liczba zgłaszanych zestrzeleń była nienaturalnie wysoka, ale wśród pilotów myśliwskich stanowiło to normę.

- Jestem tego pewien - odparł dowódca formacji Jolly Rogers. Żuł w ustach cygaro. On sam zgłosił dwa zestrzelone migi. - Pytanie jednak, czy dostaną uzupełnienia? Raz się udało, ale drugi taki numer nie przejdzie. Niech pan powie, Toland, mogą załatać zrobioną przez nas dziurę?

- Chyba nie. Migi-29 to ich nieliczne myśliwce o tak dalekim zasięgu. Pozostałe zatrudnili w Niemczech. Tam też zdrowo je przetrzebiliśmy. Oczywiście, gdyby zwolnili trochę migów-31, te mogłyby tu dotrzeć. Ale osobiście nie sądzę, żeby Rosjanie wprowadzili do tego rodzaju zadania swe najlepsze myśliwce bombardująco-przechwytujące.

Dowódca formacji Jolly Rogers przytaknął skinieniem głowy.

- Okay. Teraz powinniśmy rozpocząć patrole bojowe w pobliżu Islandii i ukrócić wreszcie te naloty backfire'ów.

- Oni też mogą nas szukać - ostrzegł Toland. - Z całą pewnością dotarła już tam wieść o naszym wyczynie i wiedzą, skąd wysłaliśmy maszyny.

Dowódca myśliwców VF-41 wyjrzał przez okno, W odległości kilkuset metrów czaił się na pasie startowym skryty za workami z piaskiem jeden z jego tomcatów. Pod skrzydłami miał podwieszone cztery rakiety. Pilot dotknął palcem widniejącego na piersi emblematu, który przedstawiał asa pik.

- No cóż, jeśli pragną zwady na naszym terenie i w zasięgu naszych radarów - tym lepiej.


Alfeld, Republika Federalna Niemiec

Na peryferiach miasteczka Aleksiejew przesiadł się z helikoptera do BMP. Towarzyszył mu dowódca 20. Dywizji Czołgów. Dwa mosty funkcjonowały. Po obu brzegach rzeki walały się szczątki pięciu poprzednich oraz trudna do ogarnięcia liczba wypalonych wraków czołgów i ciężarówek.

- Ataki lotnicze NATO są mordercze – oświadczył generał Bieriegowoj. - Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem. Nasze SAM-y są tutaj bezradne. Zdobywamy wprawdzie teren, lecz zbyt wolno. A im dalej, tym gorzej.

- Jak daleko posunęliście się dzisiaj?

- Obecnie główny opór stawiają Anglicy. Co najmniej brygada czołgów. Od świtu cofnęli się o dwa kilometry.

- Powinni tam być również Belgowie - wtrącił Siergietow.

- Belgowie zniknęli. Nie wiemy, gdzie są i tak, mnie też to niepokoi. Na wszelki wypadek, gdyby próbowali kontratakować, umieściłem na lewej flance jedną z nowo przybyłych dywizji. Pozostałe dołączą do 20. Dywizji Czołgów i po południu ruszą do szturmu.

- Jakimi siłami dysponujecie? - spytał Aleksiejew.

- W Dwudziestej zostało tylko dziewięćdziesiąt sprawnych maszyn. Może nawet mniej - odparł generał. – To informacja sprzed czterech godzin. Z piechotą nieco lepiej, ale ogólnie straty dywizji wynoszą grubo ponad pięćdziesiąt procent.

Transporter zjechał na most pontonowy. Każdy, przypominający puszkę, segment konstrukcji połączony był z dwoma sąsiednimi, toteż jadący mostem transporter unosił się i opadał niczym łódź na fali. Trójka oficerów zachowywała kamienne twarze, ale każdy z nich czuł się niepewnie uwięziony nad wodą na sczepionych ze sobą stalowych pojemnikach. Wozy bojowe piechoty BMP teoretycznie mogły poruszać się w wodzie, ale podczas przeprawy wiele z nich nieoczekiwanie zatonęło i tylko nielicznym żołnierzom udało się wydostać z pojazdów.

Z oddali dobiegał grzmot artylerii. To lotnictwo atakowało Alfeld bez zapowiedzi.

Przeprawa trwała minutę.

- Jeśli jesteście ciekawi, ten most trzyma, się najdłużej - generał spojrzał na zegarek. - Już siedem godzin.

- A co z majorem, którego rekomendowaliście do Złotej Gwiazdy? - spytał Aleksiejew.

- Został ranny podczas ataku lotniczego. Ale żyje.

- Więc mu to dajcie. Niech szybko wraca do zdrowia.

Aleksiejew wyjął z kieszeni pięcioramienną, złotą gwiazdę na krwistoczerwonej wstędze i wręczył ją generałowi. Major saperów od tej chwili był Bohaterem Związku Radzieckiego.


USS 'Chicago'

Przy granicy lodu pływającego okręty podwodne zwolniły. McCafferty zlustrował barierę przez peryskop - cienka, biała linia odległa o niecałe dwie mile. Nic innego nie dostrzegł. Parę jednostek zatrzymało się tuż przy lodowej barierze. W zasięgu wzroku nie pojawił się żaden samolot. Hydrolokacja informowała wyłącznie o dobiegającym od strony paka hałasie. Postrzępioną krawędź bariery tworzyły tysiące luźnych, ponad metrowej grubości odłamków kry o powierzchni od kilku do kilkuset metrów kwadratowych. Każdej wiosny topiły się i rozdzielały dryfując swobodnie aż do chwili, kiedy znów nadchodziły mrozy. Podczas krótkiego arktycznego lata bryły pływającego lodu kruszyły się nawzajem przy wtórze donośnego trzasku. Hałasy te oraz nieustanny huk i głuche pomruki dobiegające z terenów pokrytych wiecznym lodem niosły się ponad biegunem przez całą Arktykę, docierając aż do północnych wybrzeży Alaski.

- A cóż to takiego? - McCafferty zwielokrotnił powiększanie peryskopu.

Dostrzegł coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak wysunięty z wody peryskop. Po chwili zagadkowy kontur zniknął - i znów się pojawił. Przypominająca kształtem sztylet płetwa grzbietowa samca miecznika. Oddech stworzenia znaczył strumień wyrzucanej w górę wody. Po chwili kapitan spostrzegł kilka następnych zwierząt. Orki? Było ich tam całe stado. Zapewne polowały na foki. Zastanawiał się chwilę, czy to dobry znak, czy zły. Naukowa nazwa: Orcinus orca - Niosący Śmierć.

- Sonar, macie coś na jeden-trzy-dziewięć?

- Jedenaście mieczników. Trzy samce, sześć samic i dwa małe. Są bardzo blisko. Współrzędne: zmienne – odparł jakby z urazą w głosie szef hydrolokacji. Jeśli nie było innych rozkazów, panował ścisły zakaz meldowania o 'zoologii'.

- Doskonale - McCafferty mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.

Pozostałe okręty podwodne biorące udział w 'Operacji Doolittle' rozciągnięte były na przestrzeni ponad dziesięciu mil. Jeden po drugim zanurzały się i kierowały pod pokrywę lodową. Godzinę później procesja dotarła już pięć mil w głąb terenu wiecznego lodu. Cztery tysiące metrów niżej ścieliło się dno Wielkiej Głębiny Barentsa.


Islandia

- Nie widzieliśmy dziś ani jednego helikoptera - zauważył sierżant Smith.

Edwards spostrzegł, że rozmowa stanowi miłe odwrócenie uwagi od faktu, że jedzą surową rybę. Popatrzył na zegarek. Należało połączyć się ze Szkocją. Doszedł już do takiej wprawy, że mógł radio składać i rozkładać we śnie.

- Brytan, tu Ogar. Sytuacja nieco się unormowała.

- Zrozumiałem, Ogar. Gdzie jesteście?

- Około czterdziestu sześciu kilometrów od celu - odparł Edwards. Popatrzył na mapę i podał współrzędne. Z mapy wynikało, że musieli jeszcze przekroczyć jedną szosę i przebyć pasmo wzgórz. - Poza tym nic nowego. Może tylko to, że dzisiaj nie zaobserwowaliśmy żadnego helikoptera.

Edwards popatrzył w górę. Niebo było nadal czyste. Przeważnie raz czy dwa razy dziennie widywali przelatujące myśliwce.

- Przyjąłem, Ogar. Jeśli chcesz wiedzieć, dziś o świcie marynarka wysłała myśliwce, które spuściły Rosjanom tęgie lanie.

- To pięknie. Od chwili tamtego spotkania z helikopterem nie widzieliśmy Rosjan.

Kontrolerowi w Szkocji przeszedł po krzyżu dreszcz, a Edwards ciągnął dalej:

- Mamy już dosyć tych ryb, ale samo łowienie jest kapitalne.

- A jak twoja dama?

Mike'a rozśmieszyło to określenie.

- Nie hamuje nam tempa, jeśli o to ci chodzi. Coś jeszcze?

- Nie.

- W porządku, jak będziemy mieli coś ciekawego, połączymy się.

Edwards wyłączył radio.

- Nasi przyjaciele twierdzą, że lotnictwo morskie dało dziś Rosjanom nieźle w kość.

- W samą porę - odparł Smith.

Zostało mu jeszcze pięć papierosów. Teraz wpatrywał się w nie i myślał zapewne, czy uszczuplić ich liczbę do czterech. Obserwujący go Edwards spostrzegł, że sierżant wyjął jednak zapalniczkę i zaczął truć samego siebie.

- Idziemy do Hvammsfjórduru? - spytała Vigdis. - Po co?

- Ktoś widocznie chce wiedzieć, co tam jest – odparł Edwards.

Rozwinął mapę taktyczną. Wynikało z niej, że wejście do zatoki jest pełne skał. Po chwili dopiero uświadomił sobie, że na mapie wysokości podaje się w metrach, a głębokości w sążniach


Keflavik

- Ile?

Dowódca pułku myśliwców wysiadł ostrożnie z helikoptera. Rękę miał przybandażowaną do piersi. Katapultując się ze zniszczonej maszyny, pułkownik wybił sobie bark, a kiedy lądował na skalistym, górskim zboczu, zwichnął jeszcze nogę w kostce i pokaleczył twarz. Odnaleziono go dopiero po jedenastu godzinach. Generalnie mógł mówić o dużym szczęściu jak na durnia, który wpędził swój dywizjon w taką pułapkę.

- Pozostało pięć sprawnych maszyn. Z uszkodzonych naprawiliśmy dwie. - Pułkownik zaklął. Mimo zastrzyku z morfiny czuł narastającą wściekłość.

- A ludzie?

- Odnaleźliśmy sześciu, wliczając was. Dwaj są cali i zdrowi. Mogą lecieć choćby zaraz. Reszta trafiła do szpitala.

Niedaleko wylądował drugi helikopter. Wysiadł z niego generał wojsk powietrznodesantowych i ruszył w ich stronę.

- Cieszę się, że żyjecie.

- Dziękuję, towarzyszu generale. Kontynuujecie poszukiwania?

- Cały czas. Wyznaczyłem do tego celu dwa helikoptery. Co się właściwie wydarzyło?

- Amerykanie zainscenizowali nalot ciężkich bombowców. Nie spotkaliśmy żadnego. Słyszeliśmy tylko ich radiostacje zagłuszające. Równolegle przysłali myśliwce. Kiedy nadlatywaliśmy, bombowce czmychnęły.

Pułkownik lotnictwa starał się zachować twarz, a generał nie był zbyt dociekliwy. Pełnili służbę na wysuniętym posterunku, więc takich rzeczy należało się spodziewać. Migi nie mogły przecież zignorować amerykańskiego nalotu i nie było podstaw winić tego człowieka.

Generał poprosił już drogą radiową o nowe myśliwce, ale nie miał nadziei, że je dostanie. Według założeń samoloty nie były tu konieczne. Z drugiej strony jednak ten sam plan przewidywał, że dywizja o własnych siłach ma trzymać wyspę tylko przez dwa tygodnie. W tym czasie Niemcy miały zostać pokonane, a wojna w Europie wygasać. Otrzymał kilka doniesień z frontu o tym, że wiadomości radia moskiewskiego są przesadnie optymistyczne. Armia Czerwona miała dotrzeć do Renu - i docierała tak już od pierwszego dnia tej przeklętej wojny! Wszelkie harmonogramy czasowe diabli wzięli. Szef jego wywiadu, by zorientować się w ogólnej sytuacji, ryzykował życiem, słuchając potajemnie dzienników rozgłośni zachodnich - KGB traktowało to jako akt nielojalności. Jeśli doniesienia zachodnie były prawdziwe - tak naprawdę to niezbyt im dowierzał - w Niemczech trwała krwawa jatka. Do chwili jej zakończenia nie będą na Islandii bezpieczni.

Czy Pakt Atlantycki zaatakuje Islandię? Jego oficer operacyjny twierdził, że nie dojdzie do tego tak długo, jak długo Amerykanie nie uporają się z radzieckimi bombowcami dalekiego zasięgu mającymi bazy w Kirowsku. Przejęcie Islandii z kolei miało zapobiec przesunięciu amerykańskich lotniskowców na pozycje, w których mogłyby prowadzić skuteczne działania przeciw tym samolotom. Z tych planów na papierze wynikało, że generał winien spodziewać się wyłącznie ataków lotniczych. Po to miał pociski klasy ziemia-powietrze. A przecież nie został dowódcą dywizji dlatego, że przez całe życie grzebał w papierach.


Północny Atlantyk

- Co mi się, do diabła, stało?

Kapitan popatrzył na przewód kroplówki podłączonej do jego ramienia. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, była popołudniowa wachta i to, że szedł mostkiem

Iluminator znajdujący się po prawej stronie jego kajuty został zasłonięty. Zaciemnienie. Na zewnątrz panowała noc.

- Zemdlał pan, kapitanie - odparł szef ekipy lekarskiej. - Proszę się nie

Kapitan próbował jednak wstać. Uniósł głowę jakieś czterdzieści centymetrów i ponownie opadł na poduszkę.

- Musi pan odpocząć. Wystąpił u pana krwotok wewnętrzny, kapitanie. Zeszłej nocy wymiotował pan krwią Myślę, że pękł wrzód. Bardzo się już o pana niepokoiłem. Czemu się pan do mnie nie zgłosił wcześniej?

Szef wskazał buteleczkę z pigułkami 'maalox'.

Że też w każdym człowieku musi tkwić lekarz - pomyślał.

- Ciśnienie pańskiej krwi spadło i prawie wpadł pan w szok termiczny. Nie był to taki tam sobie ból brzucha, kapitanie. Zapewne czeka pana operacja. Niebawem przyleci helikopter, który zabierze pana na ląd.

- Nie mogę przecież opuścić okrętu. Ja

- Rozkaz lekarza, kapitanie. Pańska śmierć zepsułaby mi statystykę. Przykro mi, sir, ale jeśli nie zostanie pan poddany solidnemu leczeniu, może się to skończyć bardzo źle. Wraca pan na ląd.



NOWE NAZWY, NOWE TWARZE


Norfolk, Wirginia

- Dzień dobry, Ed - odezwał się zza biurka zawalonego stosem posegregowanych pedantycznie depesz dowódca sił nawodnych amerykańskiej Floty Atlantyckiej.

Dzień! - pomyślał Morris. Pół godziny po północy. Kapitan tkwił w Norfolk od świtu poprzedniego dnia. Gdyby był wrócił do domu, przynajmniej by pospał

- Dzień dobry, sir. Czym mogę służyć? - Morris nie chciał siadać.

- Chciałbyś znów pływać? - spytał wprost dowódca.

- Na czym?

- Kapitanowi 'Reubena Jamesa' pękł wrzód żołądka. Przywiozą go tu z rana. Sam okręt przybędzie trochę później wraz z Flotą Pacyfiku. Włączyłem 'Reubena Jamesa' do eskorty konwoju. W porcie nowojorskim formujemy właśnie ogromną flotyllę. Osiemdziesiąt jednostek. Wszystkie wielkie. Wszystkie szybkie. Wszystkie załadowane sprzętem wojennym przeznaczonym dla Niemiec. Konwój wypłynie za cztery dni w asyście potężnej eskorty amerykańsko-brytyjskiej wspieranej przez lotniskowiec. 'Reuben James' znajdzie się w porcie na tyle wcześnie, by uzupełnić paliwo i zaopatrzyć się w żywność. W towarzystwie HMS 'Battleaxe' odpłynie dziś wieczorem do Nowego Jorku. Jeśli chcesz, mogę ci dać ten okręt - wiceadmirał popatrzył Morrisowi prosto w oczy. - Jeśli chcesz, jest twój. Zależy to wyłącznie od ciebie.

- Swoje rzeczy mam ciągle na 'Pharrisie' - grał na zwłokę Morris.

Czy naprawdę chciał wracać na morze?

- Pakuj manatki, Ed, i w drogę.

Znalazłby wielu chętnych - pomyślał Morris. W sztabie operacyjnym, gdzie pracował od chwili powrotu do Norfolk, wielu było ludzi, którzy marzyli tylko o takiej okazji. Wracać na morze, na pole walki lub wracać każdego wieczoru do pustego domu i do koszmarów.

- Skoro daje mi pan tę jednostkę, biorę ją.


Fólziehausen, Republika Federalna Niemiec

Północny horyzont płonął ogniem artyleryjskim, który podświetlał odległą linię drzew. Po niebie nieustannie przetaczał się grom. Stanowisko dowództwa dywizji mieściło się zaledwie piętnaście kilometrów od Alfeld, ale trzy gwałtowne ataki lotnicze i trzykrotny zaporowy ogień artylerii zamienił poranną jazdę tam w jeden koszmar.

Wysunięte kwatery 20. Dywizji Czołgów stały się obecnie głównym punktem dowodzenia całej ofensywy na Hameln. Generał-porucznik Bieriegowoj, który zluzował był Aleksiejewa, dowodził teraz 20. Czołgów oraz grupą operacyjno-manewrową. Idea grup operacyjno-manewrowych była jednym z najlepszych przedwojennych pomysłów radzieckiego dowództwa. 'Śmiałe uderzenie' powinno otworzyć korytarz prowadzący na tyły nieprzyjaciela, a grupy operacyjno-manewrowe miały to wykorzystać i ruszywszy szybko tym korytarzem, błyskawicznie przejąć ważne ekonomicznie i politycznie obiekty. Aleksiejew stał oparty plecami o pancerz wozu bojowego i spoglądał na północ, na linię podświetlonych ogniem artyleryjskim lasów. Sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem - błysnęło mu w głowie. - Ale czyż NATO miało pomagać nam w realizacji naszych planów?

Ujrzał w górze żółty rozbłysk. Zmrużył oczy i obserwował ognistą kulę, która niczym kometa spadła w odległości kilku kilometrów. Nasz czy ich? - zastanawiał się przez chwilę. Znów pocisk zniszczył czyjeś obiecujące życie. Ludzi zabijają roboty. Kto powiedział, że ludzkość nie stosuje technologii dla pożytecznych celów?

Do tego się właśnie przygotowywał przez całe życie. Cztery lata w szkole oficerskiej. Trudne początki, kiedy był młodszym oficerem. Potem dowództwo kompanii. Kolejne trzy lata w Akademii Wojskowej Frunzego w Moskwie, gdzie uznano go za wschodzącą gwiazdę. Następnie dowództwo batalionu. I znów Moskwa, Akademia Sztabu Generalnego imienia Woroszyłowa. Najlepszy na roku. Dowództwo pułku. Dywizja. I wszystko po to?

W odległości pięciuset metrów, ukryty między drzewami, mieścił się szpital polowy, z którego aż do punktu dowodzenia dobiegały krzyki rannych. To wyglądało inaczej niż na filmach, jakie oglądał w dzieciństwie - i oglądał aż do teraz. Tam ranny cierpiał w pełnym godności milczeniu, palił papierosy dostarczane przez życzliwy personel medyczny i czekał na dzielnych, zapracowanych chirurgów oraz śliczne, ofiarne sanitariuszki. Pieprzenie w bambus, cholerne pieprzenie w bambus - mruknął do siebie. Zawód, do jakiego przygotowywał się przez całe -życie, polegał na organizowaniu masowych morderstw. Posyłał chłopców o twarzach pokrytych jeszcze młodzieńczym trądzikiem w otchłań ciętą żelazem i spływającą krwią. Najstraszniejszy los czekał poparzonych. Załogi płonących czołgów uciekały z nich w palących się na plecach mundurach; ci krzyczeli bez przerwy. Tych, którzy zginęli od bomby lub kuli litościwego oficera, zastępowali po prostu inni. Szczęśliwcy, którym udało się w jakiś sposób dostać do polowych szpitali, spotykali tam pielęgniarzy zbyt zapracowanych, by dawali im papierosy i słaniających się ze zmęczenia lekarzy.

Olśniewający sukces taktyczny w Alfeld, jaki osiągnął generał, jak dotąd prowadził donikąd. Aleksiejew zastanawiał się, czy w ogóle dokądkolwiek zaprowadzi. Nawet jeśli on rzuci na szalę kolejne młode życia. A wszystko dlatego, że tak jest napisane w książkach stworzonych przez ludzi, którzy robią wszystko, by zapomnieć o piekle, w jakie wpychają innych.

A po drugie, Pasza? - zadał sobie pytanie. - Co z tymi czterema pułkownikami, których kazałeś rozstrzelać? Trochę za późno na skruchę, prawda? Skończyła się zabawa. Teraz to nie były ćwiczenia w Szpoli ani nawet zwykłe wypadki podczas manewrów. Co innego obserwować wszystko oczyma dowódcy kompanii, który wykonuje nadchodzące z góry rozkazy, a co innego wydawać te rozkazy i obserwować wyniki własnych działań.

'Nie ma rzeczy straszniejszej od wygranej bitwy - z wyjątkiem bitwy przegranej' - tę myśl Wellingtona z komentarza do bitwy pod Waterloo, jednego z dwóch milionów tomów w bibliotece Akademii Frunzego, Aleksiejew pamiętał doskonale. Naturalnie, radziecki generał nigdy by czegoś podobnego nie napisał. Czemu w ogóle pozwalano nam to czytać? - pomyślał. Jeśli żołnierz naczyta się głównie takich komentarzy zamiast dzieł traktujących o chwale bitewnej, co uczyni, gdy jego polityczni władcy dadzą rozkaz do wymarszu?

No i po trzecie - mówił do siebie generał – istnieje podstawowa idea

Oddał mocz na pień drzewa i wrócił do swojej kwatery. Bieriegowoj był pochylony nad mapą. Porządny człowiek, wyśmienity żołnierz; o tym Aleksiejew wiedział. A co on o tym wszystkim myśli?

- Towarzyszu, właśnie znów pojawiła się brygada Belgów. Atakują naszą lewą flankę. Zastawili pułapkę na dwa nasze pułki zmierzające na wyznaczone pozycje. Mamy kłopoty.

Aleksiejew stanął obok Bieriegowoja i szybko skalkulował, czym dysponuje. Pakt Atlantycki ciągle jeszcze nie skonsolidował swych sił. Atak nastąpił na połączeniu dwóch dywizji; jednej, potężnie już wykrwawionej i drugiej - świeżej, ale niedoświadczonej. Porucznik przesunął na mapie kilka klocków. Radzieckie pułki cofały się.

- Ten rezerwowy pułk zostawcie na miejscu – polecił Aleksiejew. - A ten przesuńcie na północny zachód. Kiedy Belgowie zbliżą się do skrzyżowania tych dróg, spróbujemy uderzyć na nich z flanki.

Żołnierz zawsze musi być profesjonalistą.


Islandia

- W porządku, to tam - Edwards wręczył sierżantowi Smithowi lornetkę.

Od Hvammsfjórduru dzieliło ich już tylko kilka kilometrów i po raz pierwszy ujrzeli go ze szczytu siedemsetmetrowego wzgórza. Widzieli lśniącą rzekę, która toczyła swe wody do odległego o prawie dwadzieścia kilometrów fiordu. Przycupnęli przy samej ziemi tak, by nikt nie mógł dostrzec ich sylwetek na tle stojącego nisko słońca.

Edwards wyciągnął radio.

- Brytan, tu Ogar. Cel mamy w zasięgu wzroku.

Porucznik zdał sobie sprawę, że palnął głupstwo. Hvammsfjórdur był przecież długi prawie na pięćdziesiąt kilometrów, a w najszerszym miejscu liczył sobie około szesnastu. Oficer w Szkocji czuł się zaskoczony. Grupa Edwarda w ciągu ostatnich dziesięciu godzin przebyła piętnaście kilometrów.

- Jak się czujecie?

- Jeśli chcesz żebyśmy leźli dalej, to ostrzegam kolego, że baterie w radiu są na wyczerpaniu.

- Rozumiem - major z trudem powstrzymał uśmiech.

- Gdzie dokładnie jesteście?

- Około ośmiu kilometrów na wschód od wzgórza 578. A teraz, skoro już tu jesteśmy, może powiesz nam po co? - spytał Edwards.

- Jeśli zauważycie jakieś ruchy Rosjan, powtarzam, jakiekolwiek ruchy, musimy o tym natychmiast wiedzieć. Choćby tylko jeden Ruski lał na skały, chcemy o tym wiedzieć. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem. Chcecie znać każdy szczegół. Dobrze. Jak dotąd w zasięgu wzroku nie ma żadnych Rusków. Po lewej stronie widnieją jakieś ruiny, a niedaleko rzeki stoi farma. Sprawia wrażenie wymarłej. Interesuje was jakieś konkretne miejsce?

- Właśnie się nad tym zastanawiamy. Chwilowo musicie się zapaść pod ziemię. Znajdźcie sobie dobrą kryjówkę. Jak sytuacja z żywnością?

- Na dzisiaj mamy jeszcze ryby, a w pobliżu widzimy jezioro, w którym możemy złowić więcej. Nie wiem, Brytan, czy pamiętasz, że obiecałeś nam przysłać tu pizzę? Dałbym się za nią zabić. Pepperoni, cebulka i te rzeczy.

- Ryby są bardzo zdrowe, Ogar, twój sygnał słabnie. Od teraz musisz bardzo dbać o baterie. Macie dla nas coś jeszcze?

- Nic. Jeśli pojawi się coś interesującego, damy znać.

Edwards wyłączył radio.

- Jesteśmy w domu! - oświadczył.

- Miło to słyszeć - roześmiał się Smith. – Gdzie ten dom?

- Po drugiej stronie góry jest Budhardalur – wtrąciła Vigdis. - Mieszka tam mój wujek Helgi.

Pewnie dostalibyśmy tam jakieś przyzwoite jedzenie - rozmarzył się Edwards. - Może jagnię, parę piw, a nawet coś mocniejszego. Łóżko prawdziwe, miękkie łóżko z prześcieradłem i pikowaną kołdrą, jakich tutaj używają. Wanna, ciepła woda do golenia. Pasta do zębów. Edwards czuł bijący od siebie smród. Korzystał z każdej sprzyjającej okazji, by się kąpać w strumieniach, ale chwil takich naprawdę było niewiele. Cuchnę jak kozioł - pomyślał. - Bez względu na to, jak kozioł cuchnie. Ale nie po to przeszliśmy taki kawał drogi, by na końcu postępować jak idioci.

- Sierżancie, proszę zabezpieczyć to miejsce.

- Robi się, szefie. Rodgers, rozpakuj plecaki. Garcia, ty i ja trzymamy pierwsi wartę. Cztery godziny. Zajmij pozycję na tym pagórku. Ja pójdę tam, w prawo - Smith popatrzył na Edwardsa. - Wreszcie sobie odsapniemy, szefie.

- Oj tak. Jeśli zobaczy pan coś interesującego, proszę natychmiast dać mi kopa.

Smith skinął głową i udał się na oddalony o jakieś sto metrów posterunek.

Rodgers już spał. Pod głową miał zrolowany płaszcz, karabin położył na piersi.

- Zostajemy tu? - spytała Vigdis.

- Bardzo chciałbym odwiedzić twego wujka, ale w mieście mogą być Rosjanie. Jak się czujesz?

- Zmęczona.

- Jak my wszyscy? - spytał z uśmiechem.

- Tak, jak wy wszyscy - przyznała. Położyła się obok Edwardsa. Była niesamowicie brudna. Wełniany sweter świecił dziurami, a buty nadawały się tylko na śmietnik. - Co teraz z nami będzie?

- Nie wiem. Ale z jakichś względów chcieli, byśmy tu doszli.

- Nie powiedzieli po co?

Potrzebują informacji wywiadowczych - pomyślał porucznik.

- Wiesz, ale nie wolno ci mówić? - spytała ponownie Vigdis.

- Nie, wiecie tyle samo co ja.

- Michael, dlaczego to się stało? Dlaczego Rosjanie nas napadli?

- Nie wiem.

- Przecież jesteś oficerem. Musisz wiedzieć.

Vigdis uniosła się i oparła na łokciu. Na twarzy malował się jej wyraz takiego zdumienia, że Edwards się uśmiechnął.

Wcale się dziewczynie nie dziwił. Policja stanowiła jedyne siły zbrojne na Islandii. Prawdziwe Królestwo Pokoju, kraj, w którym w ogóle nie mówiło się o wojsku. Kilka niewielkich, uzbrojonych okrętów chroniących flotę rybacką i policja; kraj niczego więcej nie potrzebował. Wojna kompletnie zburzyła porządek życia jego mieszkańców. Nie dysponująca armią i flotą wojenną Islandia przez tysiąc lat nie została ani razu zaatakowana. Stało się to dopiero teraz i to tylko dlatego, że po prostu była po drodze. Zastanawiał się, czy doszłoby do tego, gdyby NATO nie wybudowało bazy w Keflaviku. Oczywiście, że doszłoby. Idioto – myślał Edwards. - Przekonałeś się sam, jak miłymi ludźmi są Rosjanie! Z bazą czy bez bazy, Islandia leżała na ich drodze. Ale czemu w ogóle doszło do tej przeklętej wojny?

- Vigdis, jestem tylko meteorologiem synoptykiem. Przepowiadam pogodę dla sił powietrznych.

Po tym wyznaniu dziewczyna była jeszcze bardziej zaskoczona.

- Nie jesteś żołnierzem? Nie należysz do piechoty morskiej?

Mikę potrząsnął głową.

- Jestem oficerem amerykańskiego lotnictwa, ale takim żołnierzem jak sierżant Smith, to nie jestem. Moja praca polega na czymś innym.

- Ale to ty uratowałeś mi życie. Jesteś żołnierzem.

- No cóż, być może i jestem przez przypadek.

- Kiedy to wszystko się skończy, co będziesz robił? - w oczach miała wyraz wielkiego zainteresowania.

Operował kategoriami godzin, nie dni czy tygodni. Jeśli przeżyjemy, co wtedy? Nie myśl o tym. Najpierw przeżyjmy. Jak będziesz myślał o 'po wojnie', możesz szybko stracić życie.

- Powoli, nie wszystko od razu. Teraz jestem zbyt zmęczony, by o tym myśleć. Śpijmy.

Poddała się. Chciała wiedzieć rzeczy, o których Mikę świadomie nawet nie myślał. Była jednak bardziej zmęczona, niż się do tego przyznawała i po dziesięciu minutach spała już kamiennym snem. Chrapała. Mikę zauważył to po raz pierwszy. Nie była porcelanową lalką. Była silna i słaba zarazem, miała dobre i złe strony. Miała twarz anioła, ale i była w ciąży.

Więc co z tego? - pomyślał Edwards. - Jej odwaga idzie w parze z urodą. Gdy odkrył nas helikopter, uratowała mi życie. Niejeden mężczyzna straciłby w takiej sytuacji głowę.

Porucznik zmusił się do snu. Nie mógł pozwolić sobie na jałowe spekulacje. Najpierw musiał przeżyć.


Szkocja

- Czy teren sprawdzony? - spytał major.

Nigdy by nie przypuszczał, że Edwards i jego ludzie, mając na karku osiem tysięcy rosyjskich żołnierzy, zdołają przedrzeć się tak daleko. Ilekroć myślał o tej piątce przemierzającej odkryte, skaliste tereny, o krążących nad jej głowami sowieckich helikopterach, cierpła mu skóra.

- Koło północy, tak sądzę - odparł człowiek z wydziału operacji specjalnych. Uśmiechnął się, a wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki. - Wasi bonzowie powinni tego chłopaka odznaczyć. Sam kiedyś znalazłem się w jego sytuacji. Nie zdajecie sobie nawet sprawy z tego, jak trudnej sztuki ci ludzie dokonali. Mając w dodatku nad sobą te pieprzone hindy. Tych skurwieli naprawdę trzeba się wystrzegać.

- No dobrze, tak czy owak teraz wesprą ich prawdziwi zawodowcy.

- Niech lepiej nie zapomną zabrać dla nich żywności - doradził major amerykańskiego lotnictwa.


Langley, baza lotnicza, Wirginia

- W czym problem? - spytała Nakamura.

- Występują nieprawidłowości w osłonach silników niektórych rakiet - wyjaśnił inżynier.

- Są nieszczelne?

- Być może.

- Super - stwierdziła major Nakamura. – Mam zatem wynieść tego potwora na wysokość dwudziestu siedmiu kilometrów i tam się dopiero przekonać, kto poleci na orbitę, on czy ja?

- Kiedy ten rodzaj rakiet eksploduje, nic się wielkiego nie dzieje. Pękają na kilka części i palą się.

- W odległości dwudziestu siedmiu kilometrów może faktycznie nic się wielkiego nie dzieje. A jeśli tłok zadziała siedem metrów od mojego F-15?

Długa droga do ziemi - sama sobie odpowiedziała Buns.

- Przykro mi, pani major. Ten typ silnika to model sprzed dziesięciu lat. Od czasu, gdy zainstalowano go w głowicach antysatelitarnych, nikt go nie sprawdzał. Teraz tę broń poddaliśmy kompleksowej kontroli przy użyciu promieni Roentgena i ultradźwięków. Wydaje mi się, że są w porządku. Mogę się jednak mylić – odparł pracownik Lockheeda. Ostatnio osobiście cofnął atest na trzy z sześciu pozostałych pocisków antysatelitarnych ze względu na pęknięcia w pojemnikach na paliwo stałe. Reszta rakiet stanowiła znak zapytania. - Chce pani prawdy czy mydlenia oczu?

- Może pani nie lecieć, majorze - wtrącił zastępca dowódcy lotnictwa taktycznego. - To już zależy od pani.

- Czy można zrobić tak, by pocisk włączał silniki dopiero, kiedy znajdzie się daleko ode mnie?

- Jak daleko? - spytał inżynier.

Buns błyskawicznie przeliczyła w pamięci szybkość i zdolność manewrowania na tej wysokości.

- Powiedzmy po dziesięciu, piętnastu sekundach.

- Będę musiał dokonać pewnych korekt w systemie programowania, ale nie powinno to stanowić większego problemu. Musimy mieć pewność, że pocisk zachowa wystarczające przyspieszenie, by po wystrzeleniu utrzymał kurs. Myśli pani, że tyle sekund starczy?

- Nie. Ale sprawdzimy to na symulatorze. Ile mamy na to czasu?

- Od dwóch do sześciu dni. Wszystko zależy od marynarki - odparł generał.

- Cudownie.


Stornoway, Szkocja

- Mam dobrą wiadomość - oznajmił Toland. - Przelatujący nad dużym konwojem na północ od Azorów myśliwiec F-15 Eagle należący do sił powietrznych natknął się na dwa beary poszukujące statków. Oba zniszczył. Daje to nam ogólną liczbę trzech samolotów tego typu zestrzelonych w ciągu ostatnich czterech dni. Tak zatem nalot backfire'ów tym razem raczej się nie uda.

- A gdzie teraz są? - spytał kapitan grupy.

Toland przeciągnął ręką wzdłuż mapy, wskazując zgodnie z zawartymi w depeszy danymi długość i szerokość geograficzną.

- Chyba dokładnie w tym miejscu. Informacja pochodzi sprzed dwudziestu minut.

- Nad Islandią więc będą za niecałe dwie godziny?

- A co z tankowcami powietrznymi? - myśliwców marynarki. - W depeszy nic o nich nie wspomniano.

- Tak daleko możemy wysłać dwa myśliwce w towarzystwie dwóch innych w charakterze tankowców. Ale to da im tylko dodatkowe dwadzieścia minut na stanowisku, niecałe pięć minut na lot na dopalaczach oraz dziesięciominutową rezerwę paliwa na powrót. - Szef myśliwców zagwizdał. - Za mało. To stanowczo za mało. Musimy coś wymyślić.

Zadzwonił telefon. Dowódca brytyjskiej bazy podniósł słuchawkę.

- Kapitan Mallory. Tak bardzo dobrze, zaraz tam będę.

W oddalonych o kilkaset metrów koszarach rozległy się klaksony alarmowe. Piloci myśliwców biegli do maszyn.

- Iwan potwierdził swoją obecność, komandorze. Samoloty radiolokacyjne informują o potężnych źródłach zagłuszania. Zbliżają się do nas od północy.

Dowódca wybiegł z pomieszczenia i wskoczył do jeepa.


Norfolk, Wirginia

Jazda z siedziby dowództwa lotnictwa strategicznego na Atlantyku trwała dziesięć minut. Pełniący u głównej bramy straż żołnierze piechoty morskiej skrupulatnie sprawdzali wszystko i wszystkich. Chevrolet trójgwiazdkowego admirała nie stanowił wyjątku. Na przylegających do wybrzeża terenach panował nieustanny ruch. Po biegnących na środku jezdni szynach toczyły się pociągi, zakłady naprawcze i remontowe działały na okrągło, dzień i noc. Nawet bar McDonalda, usytuowany tuż przed bramą portu pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, zapewniając hamburgery i frytki ludziom, którzy potrzebowali kilku minut wytchnienia. Choć to pozornie trywialne i mało istotne, dla załóg, które dzień czy dwa spędzały na lądzie, było to niebywale ważne.

Przy dokach samochód skręcił w prawo. Minął pirsy z zacumowanymi okrętami podwodnymi i skierował się w stronę niszczycieli.

- Okręt niedawno opuścił stocznię i na wodzie przebywa zaledwie od miesiąca. Tyle czasu zajęło wykalibrowanie elektroniki. Ponadto załoga musiała się dotrzeć - poinformował admirał. - Kapitan Wilkens uporał się z tym wszystkim w drodze z San Diego. Nic jednak nie zdziałał w kwestii helikopterów, których Flota Pacyfiku strzeże bardzo zazdrośnie. Mogłem panu zapewnić tylko jedną maszynę typu Seahawk-F. To prototyp śmigłowca, prosto z Jacksonville.

- Jeśli jest to maszyna z sonarem zanurzanym, poradzę sobie - odparł Ed Morris. - Co z pilotem? Musi się na tym znać.

- To też załatwiłem. Komandor-porucznik O'Malley. Ściągnęliśmy go z ośrodka szkoleniowego w Jax.

- Znam to nazwisko. Był operatorem systemów na 'Moosbruggerze', podczas gdy ja pełniłem funkcję oficera taktycznego na 'Johnie Rodgersie'. Tak, ten facet zna swój fach.

- W takim razie zostawiam pana samego. Wrócę za godzinę. Muszę zobaczyć, co zostało z 'Kidda'.

'Reuben James'. Skośny dziób jednostki z wymalowanym numerem 57 wisiał nad przystanią niczym ostrze gilotyny. Morrisa natychmiast odeszło całe zmęczenie. Wysiadł z chevroleta i zaczął przyglądać się okrętowi z radością ojca, który widzi pierwszy raz własne, nowo narodzone dziecko.

Fregaty FFG-7 widywał nieraz, ale nigdy nie był na pokładzie żadnej z nich. Drapieżny kształt dziobu przywodził mu na myśl wrzecionowate kadłuby jachtów wyścigowych Cigarette. Między okrętem a pirsem przeciągnięto sześć cum o grubości piętnastu centymetrów każda. Przy swoich trzech tysiącach dziewięciuset ton wyporności 'Reuben James' nie był dużym okrętem, ale za to niebywale szybkim.

Miał smukłą nadbudówkę zwieńczoną biczami anten i masztów radarowych, jakby stworzoną przez dzieci z klocków 'lego'. Morrisa zachwyciła funkcjonalna prostota tej konstrukcji. Na dziobie, w stojakach widniało czterdzieści rakiet stanowiących uzbrojenie fregaty. Na rufie były miejsca dla dwóch groźnych helikopterów - niszczycieli okrętów podwodnych. Smukły kadłub sprawiał, że jednostka mogła rozwinąć dużą szybkość. Nadbudówka była kanciasta, bo taka musiała być. 'Reuben James' to okręt wojenny i swoją urodę zawdzięczał wyłącznie przypadkowi.

Ubrani w błękitne bluzy i jeansy marynarze w pośpiechu przemierzali schodnie i przejścia w nadburciu, dźwigając pakunki z zaopatrzeniem. Strzegący pirsu marines oddali Morrisowi honory, a oficer pokładowy gorączkowo przygotowywał wszystko do powitania nowego dowódcy. Gdy okrętowy dzwon zadzwonił cztery razy, komandor Ed Morris wkroczył na fregatę.

- 'Reuben James' gotowy!

Morris oddał honory banderze, a następnie oficerowi pokładowemu.

- Sir, myśleliśmy, że pojawi się pan

- Jak przygotowania? - przerwał mu Morris.

- Jeszcze dwie godziny, sir.

- Wspaniale - uśmiechnął się Morris. - O Myszce Miki porozmawiamy później. Niech pan wraca do swoich zajęć, panie?

- Lyles, sir. Oficer kontroli okrętu.

Cóż to, do licha, za funkcja? - pomyślał Morris.

- W porządku, panie Lyles. Gdzie pierwszy oficer?

- Tutaj, kapitanie. - Pierwszy miał usmarowaną towotem koszulę i smugę brudu na policzku. – Byłem w generatorach. Przepraszam za mój wygląd.

- W jakiej fazie przygotowań jest okręt?

- Paliwo zatankowane. Załadowana broń. Holowany sonar wykalibrowany

- Tak szybkoście to wszystko załatwili?

- Nie było to proste. Jak czuje się kapitan Wilkens?

- Lekarze twierdzą, że wyjdzie z tego no cóż, na razie jest wyłączony. Nazywam się Ed Morris – potrząsnął dłonią pierwszego oficera.

- Frank Ernst - przedstawił się oficer i dodał ze wstydliwym uśmiechem: - Po raz pierwszy we Flocie Atlantyckiej. Trafiłem tu, kiedy już zrobiło się gorąco. Ale wszystko idzie dobrze. Wszystko działa. Pilot helikoptera odbywa właśnie naradę z chłopakami z taktyki w centrum informacji bojowej. To Jerry 'Młot'; grałem z nim w piłkę w Annapolis. Fajny gość. Mamy trzech doskonałych szefów. Oficer pokładowy to doświadczony marynarz. Załoga jest młoda, ale myślę, że przygotowana na najgorsze sytuacje. Za dwie, trzy godziny możemy wypływać. Gdzie ma pan swoje rzeczy, sir?

- Będą tu za pół godziny. Jakieś problemy na dole?

- Żadnych. W generatorze diesla numer trzy nie funkcjonował system olejowy. Błąd ekipy lądowej. Niedokładnie przyspawali. Już naprawione. Maszynownia w porządku, kapitanie. Przy półtorametrowych falach możemy rozwijać prędkość trzydziestu jeden i pół węzła - Ernst uniósł brwi. - Wystarczy?

- A stabilizatory?

- W porządku, kapitanie.

- Ekipa do zwalczania okrętów podwodnych?

- Chodźmy do nich.

Morris udał się za pierwszym oficerem do nadbudówki. Przeszli między dwoma hangarami dla helikopterów, minęli pomieszczenia oficerskie i zeszli po drabince do centrum informacji bojowej, które przylegało do reprezentacyjnego pomieszczenia okrętu.- Centrum było mroczne, większe i dużo nowocześniejsze niż na 'Pharrisie' ale równie zatłoczone. Ponad dwadzieścia osób zajmowało się właśnie grą symulacyjną.

- Kurwa, nie tak! - krzyknął ktoś. - Musisz reagować szybciej. To jest victor i nie będzie czekał aż się zdecydujesz!

- Baczność, kapitan w centrum informacji bojowej! - zawołał Ernst.

- Właśnie - odezwał się Morris. - Kto tak ładnie mówi?

Z cienia wyłonił się potężnie zbudowany mężczyzna. Oczy otaczały mu zmarszczki od częstego spoglądania w nisko stojące słońce. Jerry 'Młot' O'Malley. Kapitan znał jego głos ze skrzekliwych komunikatów w krótkofalówkach i wiedział, iż człowiek ten bardziej dba o sławę łowcy okrętów podwodnych niż o awanse.

- Chyba o mnie pan mówi, kapitanie. O'Malley. Mam kierować seahawkiem-foxtrot.

- Miał pan rację z tym victorem. Jeden z tych skurwysynów przeciął mi okręt prawie na pół.

- To przykre, ale muszę pana pocieszyć, że Iwan powierza victory swoim najlepszym dowódcom. To wyśmienite jednostki i wyśmienici kapitanowie. Miał pan do czynienia z fachowcem. Czy był na zewnątrz konwoju?

Morris potrząsnął głową.

- Wykryliśmy go zbyt późno. Warunki akustyczne nie były najlepsze. Wyszliśmy ze sprintu. Znajdował się nie dalej niż pięć mil. Posłaliśmy za nim helikopter. Maszyna zlokalizowała jego pozycję, ale Rosjanin zerwał kontakt i dostał się do środka konwoju.

- Victory są w tym dobre. Nazywam je lisami. Zaczyna z jednej strony, potem gwałtownie skręca, zostawiając za sobą wodny wir i zapewne generator szumów. Następnie zanurza się pod interklinę i rusza całą prędkością. Ostatnio bardzo usprawnili tę technikę i mamy niejakie kłopoty z jej rozpracowaniem. Tak. By walczyć z victorem trzeba dobrej załogi śmigłowca i wyśmienitego zespołu na pokładzie okrętu.

- Jeśli nie czytał pan mego raportu, przyjacielu, uwierzę, że potrafi pan czytać w myślach.

- Bo tak jest, kapitanie. Ale umysły, w których czytam, myślą po rosyjsku. W tej lisiej taktyce, victory są najlepsze i musi pan zawsze uwzględniać ich zdolność do nagłych przyspieszeń i raptownych skrętów. Zawsze tłumaczę swej załodze, że kiedy wydaje się, iż victor robi skręt w lewo, naprawdę zakręca w prawo. Należy wtedy prześlizgnąć się jeszcze jakieś dwa tysiące metrów i odczekać minutę czy dwie. Potem przypieprzyć sukinsynowi rakietą, zanim on wystrzeli swoją.

- A jeśli się pan pomyli?

- To się pomylę, kapitanie. Ale ruchy Iwana łatwo przewidzieć. Jeśli naturalnie myśli pan kategoriami podwodniaka i patrzy na wszystko nie ze swego punktu widzenia, ale z punktu widzenia taktyki przeciwnika. Zawsze oczywiście może uciec, ale Rosjanie mają już taką naturę, że z uporem atakują cel, a to pan może zawsze wykorzystać.

Morris popatrzył O'Malleyowi w oczy. Kapitan nie mógł pogodzić się z tym, że tragedia, jaka spotkała 'Pharrisa', daje się tak łatwo wytłumaczyć. Ale nie było czasu na jałowe rozmyślania. O'Malley był zawodowcem i jeśli ktoś mógł się odpowiednio zająć następnym victorem, tym kimś był właśnie on.

- Jest pan gotów?

- Maszyna czeka. Przylecimy, gdy tylko okręt minie przylądki. Na razie chciałbym omówić parę rzeczy z pańską ekipą do zwalczania okrętów podwodnych. Mamy pełnić rolę zewnętrznej pikiety?

- Chyba tak. Z holowaną anteną sonarową raczej nie będziemy trzymać się blisko konwoju. Towarzyszyć nam będą Brytyjczycy.

- Wspaniale. Dysponuje pan wyśmienitym zespołem do zwalczania jednostek podwodnych. Mocno utrudnimy życie złym chłopcom. Czy to nie pan służył kilka lat temu na 'Rodgersie'?

- A pan był na 'Moose'ie'? Współdziałaliśmy ze sobą dwukrotnie, choć nigdy się nie spotkaliśmy. W walce przeciwko 'Skate'owi' byłem 'X-Ray Mikę'.

- Chyba sobie pana przypominam -- O'Malley podszedł do Morrisa i spytał cicho:

- Naprawdę jest tak paskudnie?

- Bardziej niż paskudnie. Utraciliśmy linię Grenlandia-Islandia-Wyspy Brytyjskie. Mamy wprawdzie potężne wsparcie nawodnych jednostek z holowanymi antenami, ale mogę iść o zakład, że Iwan mocno weźmie się za te tuńczykowce. Grozi nam niebezpieczeństwo zarówno z powietrza jak i spod wody.

Wyraz jego twarzy mówił znacznie więcej niż słowa. Stracił tylu przyjaciół. Jego pierwszy okręt został rozcięty na pół. Morris był zmęczony, ale najdłuższy nawet sen nie mógł postawić go na nogi.

O'Malley skinął głową.

- Kapitanie, mamy nowiutką fregatę, wspaniały nowy helikopter i sonarową antenę holowaną. Dopłyniemy do celu.

- Cóż, niebawem wychodzimy. Do Nowego Jorku dotrzemy za dwie godziny, a we środę ruszamy z konwojem.

- Sami? - zapytał O'Malley.

- Nie, do Nowego Jorku będzie nam towarzyszyć HMS 'Battleaxe'. Nie mam jeszcze potwierdzenia, ale wygląda na to, że będziemy z nim współdziałać przez całą drogę.

- To bardzo dobrze - odezwał się Ernst. – Chodźmy na rufę, kapitanie. Wszystko panu pokażę.

Pomieszczenie sonaru mieściło się za centrum informacji bojowej. W przeciwieństwie do mrocznej, oświetlonej czerwonymi lampami centrali, było tam niezwykle jasno.

- Jezu słodki! Nikt mnie nie poinformował! - wykrzyknął na widok dowódcy młody komandor-porucznik.

- Witam, kapitanie. Jestem Lenner, oficer systemów bojowych.

- Czemu nie jest pan przy aparaturze?

- Zatrzymaliśmy grę, kapitanie, i przeglądamy zapis.

- Osobiście dostarczyłem tę taśmę - wyjaśnił O'Malley.

- To zapis victora-III, który w zeszłym roku na Morzu Śródziemnym zmylił jeden z naszych lotniskowców. Widzi pan? To jest właśnie ta lisia taktyka. Kontakt znikł, po czym znów się pojawił. Ale to już tylko generator szumów w wirze wodnym. Okręt w tym miejscu zszedł pod interklinę i poszedł sprintem w środek ekranu. Mógł spokojnie trafić w lotniskowiec; przez kolejnych dziesięć minut go nie wykryto. Tego właśnie pan szuka - puknął palcem w ekran. - Świadczy to o tym, że dowódca okrętu podwodnego dobrze zna swój fach. Zaszedł pana od tyłka.

Morris bacznie obserwował ekran. Raz już to widział.

- A jeśli zacznie manewrować, by zerwać kontakt? - spytał Lenner.

- Jeśli zechce zerwać kontakt, to czemu nie ma zrywać go, przedzierając się w stronę celu? - spytał cicho Morris, zdając sobie sprawę, iż oficer systemów bojowych jest jeszcze bardzo młody.

- Racja, kapitanie - pokiwał ponuro głową O'Malley.

- Jak już mówiłem, jest to ich standardowa taktyka. Ale wymaga ostrych dowódców. Agresywny kapitan zawsze tak postąpi. Jeśli zerwie kontakt, odda celny strzał. My musimy znów go namierzać. Ale jeśli przyspieszymy do dwudziestu węzłów, musi nas gonić. A wtedy powoduje hałas. Kapitan, który ucieka, zapewne nie podejmie takiego ryzyka. A jeśli to zrobi, to go złapiemy. Nie, taka taktyka jest dobra wyłącznie dla tych, którzy chcą podejść rzeczywiście blisko. Pytanie tylko, ilu z ich dowódców jest aż tak agresywnych?

- Mają ich dosyć - Morris odwrócił głowę. - A co z załogą helikoptera?

- Mój drugi pilot wprawdzie jest jeszcze zupełnie zielony, ale operator systemów pokładowych to bardzo doświadczony podoficer pierwszej klasy. Zespół techniczny i remontowy to zbieranina z Jax. Rozmawiałem już z nimi. Sądzę, że są w porządku.

- Mamy dla nich koje? - spytał Morris.

- Nie bardzo - potrząsnął głową Ernst. – Wszędzie tłok.

- Panie O'Malley, czy pański drugi pilot służył w lotnictwie morskim?

- Tak, ale nie na fregacie. Ja służyłem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym. W drodze do Nowego Jorku nabierzemy rutyny. Wie pan, kapitanie, zespół zebrany na łapu capu. Moja maszyna nawet nie wchodziła w skład żadnej eskadry operacyjnej.

- Przed chwilą pan twierdził, że pan ufa tym ludziom.

- Bo ufam - odparł O'Malley. - Moi ludzie umieją posługiwać się sprzętem. Są bardzo dobrzy. I pojętni. Rozumiemy się w pół słowa.

O'Malley uśmiechnął się od ucha do ucha. Dla pilotów pewne rzeczy były bardzo istotne. Kiedy O'Malley użył zwrotu 'moi ludzie', znaczyło to, że nie pozwoli, by ktokolwiek wtrącał się w sprawy helikoptera. Morris pominął to milczeniem. Nie chciał się spierać. Nie w tej chwili.

- Dobrze. A teraz, Pierwszy, chciałbym obejrzeć okręt. A z panem, O'Malley, spotkamy się za przylądkami.

- Helikopter jest już gotów, kapitanie. Do zobaczenia.

Morris skinął głową i ruszył na inspekcję okrętu. Prowadząca na mostek drabinka znajdowała się metr od drzwi centrum informacji bojowej i w takiej samej odległości od wejścia do kajuty kapitana. Wspiął się po szczeblach. Był zmęczony, niewyspany, a nogi miał jak z waty.

- Kapitan na mostku - oznajmił podoficer dyżurny.

Morris nie był zdumiony. Był przerażony, widząc, że 'koło' sterowe okrętu było po prostu mosiężną tarczą wielkości tarczy w telefonie. Sternik siedział nieco z boku, a po prawej stronie miał duże, plastikowe pudło zawierające kierowaną bezpośrednio przepustnicę połączoną z turboodrzutowymi silnikami okrętu. Pod sufitem sterowni ciągnęła się metalowa poręcz. Gdy 'Reuben James' płynął po wzburzonym morzu, można się było jej przytrzymać. Wymowny dowód stateczności okrętu.

- Czy służył pan kiedyś na takiej jednostce? – spytał pierwszy oficer.

- Nawet nie byłem na pokładzie - odparł Morris. Głowy czterech wachtowych na mostku, jak na komendę, odwróciły się w jego stronę. - Ale systemy broni znam. Parę lat temu pracowałem w zespole, który je projektował i wiem z grubsza, jak się tę jednostkę prowadzi.

- Jest szybka niczym sportowy samochód, sir - zapewnił Ernst. - Po wyłączeniu silników porusza się bezszelestnie jak kłoda drewna. Szybkość trzydziestu węzłów osiąga w dwie minuty.

- Kiedy możemy wypłynąć?

- W dziesięć minut po pańskim rozkazie, kapitanie. Olej smarowy nieustannie jest podgrzewany. A holownik, który wyprowadzi nas z portu, już czeka.

- Dowódca nawodnych sił atlantyckich na pokładzie - zadudniło w głośniku.

Dwie minuty później w sterowni pojawił się admirał.

- Pańskie rzeczy są już na okręcie. Co pan sądzi o 'Reubenie Jamesie'?

- Proszę nadzorować zaprowiantowanie - odezwał się Morris do pierwszego oficera. - Admirale, mogę pana prosić do swej kajuty?

Na dole czekał już steward z kawą i kanapkami. Morris nalał do kubków płyn, ale jedzenia nie tknął.

- Admirale, nigdy jeszcze takim okrętem nie kierowałem. Nie znam silników

- W maszynowni masz wspaniałego szefa, a okręt prowadzi się jak marzenie. Sterują nim stare wygi. Ed, ty jesteś tylko od taktyki i rakiet. Twoje stanowisko będzie w centrum informacji bojowej. Tam jesteś potrzebny.

- Cóż, skoro tak pan uważa, sir

- Odbijamy - dwie godziny później polecił Morris pierwszemu oficerowi.  Kapitan obserwował każdy ruch Ernsta i czuł lekkie skrępowanie, że musi polegać na kimś innym.

Wszystko jednak odbyło się zadziwiająco prosto. Wiatr wiał od brzegu, a fregata miała duże pole manewru. Kiedy zdjęto cumy, wiatr oraz potężne holowniki ustawiły dziób 'Reubena Jamesa' w odpowiednim kierunku. Napędzany turbinami gazowymi silnik skierował go w kanał wodny. Ernst nie śpieszył się, choć mógł rozkaz wykonać dużo szybciej. Morris to zauważył. Najwyraźniej nie chciał sprawiać kapitanowi jeszcze większej przykrości. Ed Morris miał sporo czasu, by obserwować swą nową załogę przy pracy. Słyszał wiele opowieści o flocie kalifornijskiej - wspaniali chłopcy. Podoficerowie przy stole nakresowym, mimo iż nie znali nowojorskiego portu, pozycję okrętu nanosili z wielką wprawą. Fregata prześlizgnęła się cicho obok pirsów bazy morskiej. Wiele przystani było pustych, w innych stały okręty, których lśniące kadłuby nosiły na sobie ślady walki. Był tam również 'Kidd'. Radziecki pocisk, który przedarł się przez zmasowaną obronę powietrzną, trafił jednostkę w nadbudówkę. W stronę uszkodzonego 'Kidda' spoglądał również jeden z marynarzy Morrisa. Prawie nastolatek. Zaciągnął się właśnie papierosem, po czym wyrzucił niedopałek za burtę. Morris w pierwszym odruchu chciał go spytać, co o tym wszystkim sądzi, ale przecież sam nie potrafił dobrze sprecyzować własnych myśli.

Płynęli szybko do przodu. Przy pustych pirsach dla lotniskowców skręcili na wschód, minęli suwnice w Hampton, a potem zatłoczony basen w Little Greek. Otwarte morze, w które wyszli pod zachmurzonym niebem, było złowieszczo szare.

HMS 'Battleaxe' czekał na nich trzy mile od brzegu. Posiadał nieco inny kształt kadłuba niż 'Reuben James', a na maszcie powiewała mu flaga Brytyjskiej Marynarki Królewskiej. Jednostka natychmiast zaczęła błyskać w ich kierunku lampami sygnalizacyjnymi.

KIM, DO LICHA, BYŁ REUBEN JAMES? – chciał dowiedzieć się okręt brytyjski.

- Co im na to odpowiemy, sir? - spytał sygnalista.

Morris roześmiał się. Opuściły go już wszelkie lęki.

- Proszę sygnalizować: My, w końcu, nie nazywamy naszych okrętów imieniem teściowej.

- W porządku - odpowiedź najwyraźniej przypadła podoficerowi do gustu.


Stornoway, Szkocja

- Blindery nie przenoszą przecież rakiet – powiedział Toland, ale to, co ujrzał, zadało kłam informacjom wywiadu. Sześć pocisków przedarło się przez osłonę myśliwską i wylądowało na terenie bazy RAF-u. Osiemset metrów od niego płonęły dwa samoloty. Jeden z radarów został zniszczony.

- Ha, cóż, teraz przynajmniej wiemy, dlaczego w ostatnich dniach tak osłabła ich aktywność. Po prostu przerabiali bombowce na coś, co mogłoby zmierzyć się z naszymi myśliwcami - odezwał się kapitan Mallory, próbując wzrokiem oszacować straty, jakie poniosła baza. – Akcja - reakcja. Uczymy się my, uczą się oni.

Wracały myśliwce. Kiedy przelatywały nad ich głowami, Toland przeliczył maszyny. Brakowało dwóch tornado i jednego tomcata. Samoloty, gdy tylko dotknęły ziemi, błyskawicznie odkołowywały do hangarów. RAF nie posiadał tych pomieszczeń zbyt wiele i trzy amerykańskie maszyny musiały stać pod gołym niebem, osłonięte wyłącznie workami z piaskiem. Załogi naziemne natychmiast zaczęły uzupełniać paliwo i podwieszać nowe rakiety. Piloci zeszli po drabinkach do czekających jeepów i odjechali na odprawę.

- Skubańcy, zastosowali przeciw nam naszą własną sztuczkę! - oznajmił pilot tomcata.

- W porządku. Jak to wyglądało?

- Były dwie grupy oddalone od siebie o dziesięć mil. Pierwszą formację stanowiły migi-23 floggery, a za nimi posuwały się blindery. Migi otworzyły ogień wcześniej niż my. Zagłuszyły nam kompletnie radary, a niektóre z nich posiadały zupełną nowinkę techniczną, z którą zetknęliśmy się pierwszy raz - zwodnicze radiostacje zagłuszające. Musiało im się już kończyć paliwo, bo nie nawiązały z nami kontaktu bojowego. Myślę, że po prostu chciały nas utrzymać z dala od bombowców, dopóki te nie wystrzelą swoich pocisków. Do licha, prawie im się udało. Tornada uderzyły na nie od lewej strony i strąciły jakieś cztery blindery. Dorwaliśmy kilka migów – nie blinderów - a resztę tomcatów dowódca skierował przeciw rakietom. Zestrzeliłem dwie. Niemniej Iwan zmienił taktykę. Straciliśmy jeden myśliwiec. Nie zauważyłem nawet jak i kiedy.

- Następnym razem - odezwał się kolejny pilot - zabierzemy kilka rakiet zaprogramowanych wcześniej na radiostacje zagłuszające. Teraz nie mieliśmy czasu ich przestrajać. Jeśli na początku rozprawimy się z samolotami zagłuszającymi, z myśliwcami pójdzie nam dużo łatwiej.

A wtedy Rosjanie ponownie zmienią taktykę – pomyślał Toland. - No cóż, przynajmniej utrudnimy im życie, zmuszając do ciągłych zmian.


Folziehausen, Republika Federalna Niemiec

Po ośmiu godzinach zażartych walk w nieustannym ogniu artylerii wroga, bombardującej wysunięty posterunek dowódcy, Bieriegowoj i Aleksiejew zatrzymali ostatecznie kontratak Belgów. Ale samo odparcie ataku nie wystarczało. Przesunęli się jeszcze sześć kilometrów do przodu i ponownie trafili na zaporę czołgów i rakiet. Od czasu do czasu Belgowie zasypywali gradem pocisków Rosjan posuwających się główną drogą na Hameln. Z pewnością szykują kolejny atak - myślał Aleksiejew. - Musimy uderzyć pierwsi. Ale czym? By runąć na broniące Hameln formacje angielskie, potrzebował trzech dywizji.

- Za każdym razem, kiedy dokonujemy przełomu - zauważył cicho Siergietow - oni łatają dziurę i kontratakują. Tego nie zakładaliśmy.

- Błyskotliwa uwaga - warknął Aleksiejew, ale natychmiast się opanował. - Sądziliśmy, że przełom przyniesie taki sam efekt jak podczas ostatniej wojny z Niemcami. Problem stanowią jedynie te nowe, lekkie pociski przeciw czołgom. Trzech ludzi w jeepie - generał użył nawet amerykańskiej nazwy samochodu - wyjeżdża na szosę, oddaje jeden lub dwa strzały i zanim zdążymy zareagować, wraca. Ich ogień obronny nigdy nie był tak silny, a my nie doceniliśmy ich grup osłaniających tyły. Niebywale zwalniają tempo naszego natarcia. Od początku przecież było jasne, iż bezpieczeństwo naszych jednostek leży w ich mobilności

- Aleksiejew cytował podstawową lekcję wyniesioną ze szkoły czołgistów. - Siły ruchome nie mogą dać się zatrzymać. Sam przełom nie wystarczy! Musimy wybić w ich liniach obronnych wielką dziurę i błyskawicznie wedrzeć się co najmniej dwadzieścia kilometrów w głąb terytorium wroga. Dopiero tam będziemy bezpieczni od tych ataków lekkimi pociskami przeciwczołgowymi. Tylko wtedy nasza doktryna oparta na mobilności zda egzamin.

- Mówicie, że nie możemy wygrać? - Siergietow już wcześniej żywił podobne obawy, ale nie spodziewał się, że podziela je jego dowódca.

- Mówię to, co mówiłem cztery miesiące temu. I miałem rację: to wojna na wyczerpanie. Na razie technologia bierze górę nad sztuką wojenną; u nas i u nich. Przegra ten, kto pierwszy wyczerpie swoje rezerwy ludzkie i sprzęt.

- Obu tych rzeczy mamy pod dostatkiem – odparł Siergietow.

- To prawda, Iwanie Michajłowiczu. Mam wielu młodych ludzi, których mogę poświęcić.

Do polowego szpitala przybywało coraz więcej rannych. Ciężarówki z nimi krążyły bez przerwy.

- Towarzyszu generale, otrzymałem właśnie list od mego ojca. Pragnie dowiedzieć się, jakie postępy poczyniliśmy na froncie. Co mam mu powiedzieć?

Aleksiejew oddalił się kilka kroków od adiutanta i przez minutę rozważał problem.

- Iwanie Michajłowiczu, powiadomcie proszę ministra, że obrona NATO jest dużo, dużo silniejsza, niż zakładaliśmy. Sprawą kluczową są obecnię dostawy. Potrzebujemy bardzo dokładnych informacji natemat uzupełnień wroga. Należy uczynić wszystko, by ich dokonywanie stało się jeszcze trudniejsze. Nie docierają do nas żadne wieści o operacjach morskich, których celem jest niszczenie amerykańskich konwojów. Dane te są mi niezbędne do oceny rzeczywistych możliwości Paktu Atlantyckiego. Nie potrzebuję wygładzonych analiz z Moskwy. Potrzebuję danych.

- Nie zadowalają was informacje przysyłane ze stolicy?

- Powiadomiono nas, że NATO jest politycznie skłócone i militarnie nie skoordynowane. Jak byście ocenili ten raport, towarzyszu majorze? - spytał ostro Aleksiejew. - Z takimi informacjami niewiele mogę zdziałać. Wypiszcie sobie rozkaz wyjazdu. Oczekuję was z powrotem za trzydzieści sześć godzin. Jestem przekonany, że nie ruszymy się stąd do tego czasu.


Islandia

- Będą u was za pół godziny.

- Przyjąłem, Brytan - odrzekł Edwards. – Jak mówiłem, w pobliżu nie widać żadnych Rosjan. Przez cały dzień nie zaobserwowaliśmy ani jednego helikoptera. Tylko sześć godzin temu drogą na zachodzie przejechały cztery pojazdy typu Jeep. Zbyt daleko, by określić, kto w nich był. Skierowały się na południe. Wybrzeże jest czyste.

- W porządku, jak dotrą, proszę nas powiadomić.

- Zawiadomimy natychmiast - Edwards wyłączył radio. - Słuchajcie, przybędzie do nas kilku przyjaciół.

- Kto i kiedy, szefie? - natychmiast spytał Smith.

- Powiedzieli tylko, że zjawią się za pół godziny. Kto, nie wiem. Prawdopodobnie spadochroniarze.

- Zabiorą nas stąd? - zapytała Vigdis.

- Nie, tutaj żaden samolot nie wyląduje. Sierżancie, a jaka jest pańska opinia?

- Obawiam się, że taka sama.

Samolot pojawił się wcześniej i tym razem pierwszy zauważył go Edwards. Ponad sto metrów nad wschodnimi stokami wzgórza, na którym się znajdowali, przemknął czterosilnikowy transportowiec C-130 Hercules. Kiedy z luku towarowego maszyny wyskoczyły cztery postacie, zawiał ostry, wschodni wiatr. Samolot dokonał ostrego skrętu i zniknął po północnej stronie. Edwards z uwagą obserwował skoczków. Zamiast kierować się ku dnu doliny, spadochroniarze opadali prosto na pokryty skałami stok.

- O cholera, źle ocenił siłę wiatru. Chodźmy!

Kiedy zbiegali zboczem, spadochrony opadały na ziemię. Skoczkowie, jeden po drugim dotykali gruntu i niknęli w zalegającym okolicę mroku. Edwards i jego ludzie biegli najszybciej, jak mogli, starając się zanotować w pamięci miejsce lądowania poszczególnych żołnierzy. Spadochrony o maskujących barwach znikały z pola widzenia natychmiast, gdy skoczkowie osiągali ziemię.

- Stać!

- W porządku, w porządku. Czekamy tu na was - odparł Edwards.

- Kim jesteś? - głos zdradzał silny angielski akcent.

- Mój kod: Ogar.

- Nazwisko?

- Porucznik Edwards. Siły powietrzne Stanów Zjednoczonych.

- Zbliż się, ale powoli, kolego.

Mikę samotnie wysunął się do przodu. W półmroku majaczył przed nim do połowy zakryty przez skałkę cień - cień lufy pistoletu maszynowego.

- Kim jesteś?

- Sierżant Nichols, Królewska Piechota Morska. Wybrałeś sakramenckie miejsce do lądowania, poruczniku.

- To nie ja! - zaprzeczył Edwards. - Jeszcze godzinę temu nie wiedzieliśmy, że przylecicie.

- Burdel, cholera, ciągle ten sam burdel. - Z mroku wynurzył się silnie utykający człowiek. - Już samo spadochroniarstwo jest wystarczająco ryzykowne, a tu jeszcze ten pierdolony skalny ogródek!

Pojawiła się kolejna postać.

- Znaleźliśmy porucznika. Chyba nie żyje!

- Potrzebujecie pomocy? - spytał Edwards.

- Potrzebuję obudzić się z tego snu i znaleźć się ponownie we własnym łóżku.

Edwards natychmiast pojął, że grupę, która przybyła im z odsieczą - czy na czym tam jej zadanie miało polegać - spotkała fatalna przygoda. Dowodzący oddziałem porucznik upadł na skałkę, przewrócił się na plecy i uderzył o sąsiednią. Głowę miał nienaturalnie odchyloną do tyłu. Nichols mocno zwichnął kostkę. Dwaj pozostali spadochroniarze byli cali, ale zszokowani. Przez godzinę zbierali rozrzucony sprzęt. Nie mieli czasu na sentymenty. Porucznika zawinęli w spadochron i nakryli stosem kamieni| Edwards zaprowadził pozostałych do kryjówki na szczycie wzgórza. Brytyjczycy przywieźli ze sobą baterie do radia.

- Brytan, tu Ogar. Wylądowali.

- Dlaczego to tak długo trwało?

- Powiedzcie temu pilotowi herculesa, by sprawił sobie lepszego okulistę. Dowódca desantu zginął przy lądowaniu. Sierżant ma skręconą nogę.

- Czy ktoś was widział?

- Nikt. Wylądowali na skałach. To cud, że się wszyscy nie pozabijali. Wróciliśmy na szczyt wzgórza. Wszelkie ślady pozacieraliśmy. –

Sierżant Nichols był palaczem. Razem ze Smithem wynaleźli dobrą kryjówkę i zapalili.

- Ten twój porucznik sprawia wrażenie pobudliwego.

- To odsunięty od lotów pilot. Ale sprawuje się świetnie. Jak twoja kostka?

- Tak czy siak, będę się musiał na niej wlec. Czy zdaje sobie sprawę z sytuacji, w jakiej jesteśmy?

- Kto? Szef? Osobiście widziałem, jak zarżnął nożem trzech ruskich komandosów. Wystarczy?

- O kurwa



KONTAKT


USS 'Reuben James'

- Kapitanie?

Morris drgnął, poczuwszy na ramieniu czyjąś dłoń. Po ćwiczeniach w nocnym lądowaniu helikoptera na pokładzie, które prowadził, zapragnął się chwilę zdrzemnąć w swojej kajucie. Ed popatrzył na zegarek. Było po północy. Na czole perliły się mu krople potu. Właśnie znów zaczynał się jego sen. Podniósł wzrok na pierwszego oficera.

- Coś się dzieje?

- Kazano nam sprawdzić jedną rzecz. To zapewne fałszywy alarm ale niech pan to sam zobaczy.

Morris odebrał blankiet depeszy, włożył go w kieszeń i udał się do łazienki umyć twarz.

- Kilka razy pojawił się niecodzienny kontakt, ale wszelkie próby lokalizacji spełzły na niczym. Co to może być?

Morris wycierał ręcznikiem twarz.

- Nic nie rozumiem, kapitanie. Czterdzieści stopni, trzydzieści minut szerokości północnej i sześćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt długości zachodniej. Wiadomo, gdzie mniej więcej jest, ale nie wiadomo, co to jest. Właśnie wprowadzamy go na nakres.

Morris przeciągnął dłonią po włosach. Dwie godziny snu to lepsze niż nic.

- W porządku. Chodźmy do centrum informacji bojowej.

Oficer taktyczny rozłożył mapę na stojącym obok kapitańskiego fotela stoliku. Morris sprawdził główny ekran taktyczny. Znajdowali się w dużej odległości od brzegu i zgodnie z rozkazami penetrowali morze na głębokości stu osiemdziesięciu metrów.

- To daleko od nas - stwierdził natychmiast Morris. Obraz coś mu przypominał, toteż kapitan pochylił się nad mapą.

- Tak, sir, około sześćdziesięciu mil - zgodził się Ernst.

- I płytkie wody. Nie możemy tu używać sonaru holowanego.

- Och! Znam to miejsce. Tam przecież zatonął 'Andrea Doria'. Zapewne ktoś namierzył wrak detektorem anomalii magnetycznych, ale już się nie pofatygował, by dokładnie sprawdzić swój nakres.

- Nie sądzę - z cienia wynurzył się O'Malley. - Najpierw to coś usłyszała fregata. Splątał się jej kabel anteny holowanej. Okręt nie chciał stracić cennego urządzenia, więc skierował się nie do Nowego Jorku ale do Newport, gdzie woda jest dużo głębsza. Po drodze przechwycili dziwny sygnał biernego sonaru. Kontakt szybko znikł. Przeprowadzili analizy ruchów celu i wyliczyli pozycję. Wysłali helikopter, który dokonał kilku nawrotów, a detektor anomalii magnetycznych namierzył również i 'Dorię'.

- Skąd pan o tym wie?

O'Malley wręczył mu depeszę.

- Nadeszła w chwilę po tym, jak pierwszy oficer poszedł pana obudzić. Wysłali również oriona, żeby to sprawdził. Historia się powtórzyła. Usłyszeli coś dziwnego, po czym sygnał zamilkł.

Morris zmarszczył brwi. Może i szukali gruszek na wierzbie, ale rozkazy przyszły z Norfolk. Zatem musieli tych gruszek poszukiwać oficjalnie.

- Co z helikopterem?

- Może być gotowy za dziesięć minut. Ma jedną torpedę i dodatkowy zbiornik z paliwem. Nic, tylko startować.

- Proszę przekazać na mostek; prędkość dwadzieścia pięć węzłów. Czy 'Battleaxe' powiadomiony? To dobrze. Proszę więc przesłać wiadomość, że jesteśmy gotowi do akcji. Zwinąć antenę holowaną. Przy tej prędkości i tak będzie bezużyteczna. Panie O'Malley, zbliżymy się do kontaktu na odległość piętnastu mil i wtedy pan przystąpi do działania. Mniej więcej o drugiej trzydzieści. W razie czego będę w kwaterze starszych oficerów.

Morris postanowił skosztować wreszcie przekąsek w bufecie swego nowego okrętu. Udał się tam w towarzystwie pilota.

- To trochę niesamowite okręty, prawda? – odezwał się lotnik.

Morris mruknął coś potakująco. Na przykład główne przejście łączące rufę z dziobem biegło nie środkiem, lecz po lewej stronie. Ten typ jednostek łamał pewne ustalone tradycją wzory konstrukcyjne okrętów wojennych. O'Malley zszedł po drabince pierwszy i uprzejmie otworzył przed kapitanem drzwi prowadzące do pomieszczeń oficerskich. W środku zastali dwóch młodszych oficerów. Oglądali właśnie nagrany na taśmie film, w którym było bardzo dużo szybkich samochodów i rozebranych kobiet. Morris wiedział, że w kwaterze szefów jest zainstalowany magnetowid, więc szczególnie interesujące filmy były natychmiast przegrywane i szeroko udostępniane. W bufecie wystawiono pieczywo oraz półmisek z wędlinami i zimnym mięsem. Morris nalał sobie kubek kawy, po czym zrobił potężną kanapkę. O'Malley zdecydował się na sok owocowy ze stojącej przy sąsiedniej grodzi lodówki.

- Nie pije pan kawy? - spytał Morris, a pilot potrząsnął głową.

- Jak wypiję jej za wiele, robię się nerwowy. Chyba nie chce pan, by trzęsły mi się ręce, gdy będę po ciemku lądował na pokładzie pańskiego okrętu? - uśmiechnął się.

- Już naprawdę jestem za stary na takie rzeczy.

- Ma pan dzieci?

- Trzech chłopaków. Ale do marynarki pójdą po moim trupie. A pan?

- Chłopca i dziewczynkę. Są z matką w Kansas - Morris ugryzł kanapkę. Chleb okazał się trochę czerstwy, a mięso nie najświeższe, ale kapitan był bardzo głodny. Po raz pierwszy od trzech dni jadł posiłek w czyimś towarzystwie. O'Malley podał mu frytki.

- Potrzebuje pan węglowodanów, kapitanie.

- Ten sok pana zabije - Morris wskazał kubek.

- Już próbował. Przez dwa lata latałem w Wietnamie. Głównie w poszukiwaniu zaginionych żołnierzy. Dwukrotnie byłem zestrzelony, ale ani razu nawet mnie nie skaleczyli. Najadłem się tylko strachu.

Ile lat może mieć ten pilot? - zastanawiał się Morris. Musiał już kilka razy awansować. Kapitan postanowił sprawdzić w dokumentach, jak długo O'Malley służy w wojsku.

- Skąd się pan znalazł w centrum informacji bojowej? - zainteresował się Morris.

- Nie mogłem usnąć, a byłem ciekaw, jak sprawuje się holowana antena sonarowa.

Morris był zaskoczony. Piloci rzadko kiedy przejawiali zainteresowanie aparaturą zainstalowaną na okrętach.

- Mówi się, iż na 'Pharrisie' radził pan sobie znakomicie.

- Jak pokazało życie, nie za bardzo.

- Takie rzeczy się zdarzają - O'Malley spojrzał bacznie kapitanowi w oczy.

Pilot, który był jedynym na pokładzie człowiekiem posiadającym duże doświadczenie bojowe, dostrzegł w twarzy Morrisa coś, czego nie widział u nikogo od czasów Wietnamu. Lotnik wzruszył ramionami. Ostatecznie to nie jego sprawa. Sięgnął do kieszeni kurtki lotniczej i wyciągnął paczkę papierosów.

- Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę?

- Sam właśnie znów zacząłem palić.

- Chwała Bogu! A już myślałem, że tylko ja jestem kaprawym staruchem między tymi cnotliwymi młodzieniaszkami z mesy oficerskiej.

Dwóch młodych poruczników, nie odrywając wzroku od ekranu, uśmiechnęło się na tę uwagę.

- Od dawna pan lata w marynarce wojennej?

- Większość czasu spędziłem na lotniskowcach, kapitanie. Ostatnie czternaście miesięcy pracowałem jako instruktor w Jax. Robiłem dużo ciekawych rzeczy, głównie na seahawkach. Myślę, że polubi pan moją maszynę. Sonar zanurzany, którym dysponuję, jest najlepszym urządzeniem, na jakim kiedykolwiek pracowałem.

- A co pan sądzi o ostatnim kontakcie?

O'Malley odchylił się w krześle, zaciągnął dymem i skierował niewidzący wzrok w przestrzeń.

- Interesujący. Oglądałem kiedyś w telewizji coś na temat 'Dorii'. Zatonął od prawej burty. Wielu ludzi już tam nurkowało, by pooglądać sobie wrak. Leży na głębokości siedemdziesięciu metrów, a więc jest całkiem dostępny nawet dla amatorów. Odchodzi od niego masa sznurów.

- Sznurów? - zdziwił się Morris.

- Włoków. Tamtędy przebiegają trasy rybackie. Wrak jest oplatany niczym Guliwer na wybrzeżu Liliputów.

- Ma pan rację! Pamiętam ten film - odparł Morris.

- Może to wyjaśniać owe hałasy. Pływy oceaniczne i prądy morskie sprawiają, iż włoki hałasują.

O'Malley skinął głową.

- Może i tak. Ale chciałbym się temu bliżej przypatrzyć.

- Po co?

- Wszelkie jednostki wychodzące z Nowego Jorku muszą przepływać nad tamtym miejscem. Iwan na pewno wie o konwoju sformowanym właśnie w tym mieście, chyba że przestało funkcjonować KGB. To cholernie dobre miejsce, by zaczaił się w nim okręt podwodny polujący na nasz konwój. Niech pan pomyśli. Jeśli nawet detektor anomalii magnetycznych coś wykryje, zignoruje pan tę wiadomość. Hałas, jaki wytwarza reaktor pracujący na niskich obrotach, nie jest głośniejszy niż dźwięk przepływającej między sznurami wody. Zwłaszcza jeśli jednostka lokuje się tuż obok wraka. Gdybym był dobrym dowódcą okrętu podwodnego, na pewno tam bym się zaczaił.

- Pan już myśli jego kategoriami - zauważył Morris.

- No cóż, zajmijmy się tym miejscem.

Godzina druga trzydzieści nad ranem. Morris obserwował z wieży kontrolnej start helikoptera. Potem poszedł do centrum informacji. Fregata przyjęła pozycję bojową i z włączonym systemem Preria/Maska posuwała się z prędkością ośmiu węzłów. Gdyby nawet w odległości około piętnastu mil znajdował się rosyjski okręt podwodny, nie mógł fregaty usłyszeć. Wykres radaru prezentował przesuwanie się helikoptera na pozycję.

- Romeo, tu Młot. Sprawdzam radio - odezwał się O'Malley.

Z helikoptera dotarł na fregatę tekst próbnej depeszy. Zajmujący w śmigłowcu miejsce przy konsoli łączności podoficer mruknął z zadowoleniem. Morris chwilę myślał, po czym się uśmiechnął. Oczywiście, chrząka zadowolony, bo ma już 'słodziutkie połączenie z radiostacją mamusi'. Śmigłowiec rozpoczął poszukiwania w miejscu odległym o dwie mile od grobu 'Andrea Dorii'. O'Malley zatrzymał helikopter siedemnaście metrów nad spienionymi falami oceanu.

- Spuszczaj kopułę, Willy.

Podoficer uruchomił znajdującą się z tyłu maszyny wyciągarkę i przez otwór w brzuchu śmigłowca opuścił przetwornik hydrolokatora zanurzanego.

Seahawk dysponował ponad trzystoma metrami kabla, co umożliwiało mu dotarcie do najniżej, położonych warstw termoklinowych. Głębokość w tym miejscu wynosiła tylko siedemdziesiąt, toteż operator musiał uważać, by w zetknięciu z dnem przetwornik nie uległ uszkodzeniu. Podoficer z uwagą operował wyciągarką i zatrzymał bęben, kiedy urządzenie znalazło się trzydzieści metrów pod wodą. Jak zawsze na jednostkach nawodnych, odczyt sonaru prezentowany był zarówno wizualnie jak i dźwiękowo. Ekrany telewizyjne zaczęły przekazywać linie częstotliwości, podczas gdy wyznaczony marynarz prowadził nasłuch za pomocą słuchawek.

O'Malley wiedział, że to bardzo skomplikowana część operacji. Unoszący się nad falami w jednym miejscu helikopter wymagał nieustannej uwagi - nie było autopilota – ale polowanie na okręty podwodne zawsze wymagało ogromnej cierpliwości. Pasywnemu sonarowi potrzeba było kilku minut, by cokolwiek zaczął rejestrować, a systemów aktywnych nie mogli używać. Impulsy ultradźwiękowe hydrolokatora aktywnego zaalarmowałyby tylko przeciwnika.

Przez pięć minut napływały jedynie chaotyczne dźwięki. Wyciągnęli więc sonar i przenieśli się na wschód. I znów nic. - Cierpliwości - mruknął pod nosem pilot. Nie znosił takiego oczekiwania. Sonar penetrował kierunek wschodni. Cały czas bez skutku.

- Mam coś na zero-cztery-osiem. Nie jestem pewien co. Jakiś gwizd lub coś innego na wysokich częstotliwościach. Odczekali jeszcze dwie minuty, by przekonać się, czy nie był to fałszywy alarm.

- Kopuła w górę - O'Malley wzniósł helikopter i przesunął się trzysta metrów na północny wschód. Trzy minuty później znów spuścili sonar. I ponownie cisza. O'Malley jeszcze raz przemieścił maszynę. Jeśli kiedykolwiek napiszę piosenkę o tropieniu okrętów podwodnych - pomyślał - zatytułuję ją: 'Znowu, znowu i jeszcze raz znowu'.

Tym razem jednak sygnał wrócił - tak naprawdę to dwa sygnały.

- Bardzo interesujący kontakt - zauważył na 'Reubenie Jamesie' oficer dowodzący zwalczaniem okrętów podwodnych. - Jak daleko do wraka?

- Bardzo blisko - odparł Morris. – Współrzędne prawie się nakładają.

- To może być dźwięk przetłaczanej wody – odezwał się Willy do O'Malleya. - Tak jak poprzednio, bardzo słaby.

Pilot przełączył słuchawki na nasłuch wskazań sonaru. Poszukujesz bardzo cichej jednostki - napomniał się w duchu,

- Może to być też dźwięk silników. Wyciągnij kopułę. Przemieścimy się nieco na wschód i dokonamy pomiarów triangulacyjnych.

Dwie minuty później przetwornik sonaru po raz szósty znalazł się pod wodą. Teraz już w helikopterze kontakt był nanoszony na nakres taktyczny, który mieścił się na tablicy kontrolnej między pierwszym i drugim pilotem.

- Tutaj mamy dwa sygnały - oznajmił Ralston. - W odstępie sześciuset metrów.

- Chyba tak. Przypatrzmy się temu bliżej, Willy.

- Koniec kabla. Gotów do wyciągnięcia, szefie.

- Do góry. Romeo, tu Młot. Widzisz to samo co my?

- Potwierdzam, Młot - odparł Morris. – Sprawdźcie teraz ten drugi sygnał, bardziej na południu.

- Właśnie to robimy. Proszę się nie wyłączać.

O'Malley skupił całą uwagę na prowadzeniu maszyny, która nadlatywała na bliższy kontakt. Zatrzymał śmigłowiec.

- Kopuła w dół.

- Kontakt! - zameldował po minucie podoficer. Zbadał linie dźwiękowe na wykresie i porównał je w myślach z danymi o radzieckich jednostkach podwodnych. - Oceniam ten hałas jako dźwięk silników okrętu podwodnego o napędzie atomowym. Współrzędne: dwa-sześć-jeden.

O'Malley nasłuchiwał namierzonego dźwięku przez pół minuty, po czym uśmiechnął się lekko.

- Tak, to atomowy okręt podwodny! Romeo, tu Młot, prawdopodobnie mamy kontakt z obcą jednostką. Współrzędne względem naszej pozycji: dwa-sześć-dwa. Zaraz się upewnimy.

Dziesięć minut później mieli już precyzyjny namiar. O'Malley skierował śmigłowiec dokładnie na cel.

- To victor - oznajmił sonarzysta na pokładzie fregaty.

- Widzi pan tę linię częstotliwości? To victor, którego silniki pracują na najniższych obrotach.

- Młot - wywołał przez radio Morris. - Tu Romeo. Ma pan jakieś sugestie?

O'Malley oddalił się od miejsca kontaktu, zostawiając marker dymowy. Okręt podwodny, zapewne ze względu na panujące na powierzchni oceanu warunki atmosferyczne, nie wykrył jeszcze ich obecności. A jeśli nawet załoga połapała się w sytuacji, wiedziała, iż najbezpieczniej jest siedzieć cicho. Amerykanie posiadali torpedy samosterujące, które były bezradne wobec spoczywającej na dnie jednostki.

Wystrzelona albo krążyłaby aż do zużycia paliwa, albo uderzyłaby w dno. Mogli wprawdzie próbować sonaru aktywnego, ale to urządzenie na płytkich wodach nie spisywało się najlepiej. A gdyby Iwan w ogóle nie ruszył się z miejsca? Seahawk miał jeszcze paliwa na godzinę. Pilot podjął więc decyzję.

- 'Battleaxe', tu Młot. Słyszysz mnie?

- Słyszę, Młot - natychmiast zgłosił się kapitan Perrin. Brytyjska fregata śledziła poszukiwania za pomocą swoich urządzeń.

- Czy macie marki-11?

- Możemy je przygotować za dziesięć minut.

- Czekamy więc. Romeo, czy zezwalasz na atak kierunkowy?

- Wyrażam zgodę - odparł Morris. W tym przypadku była to optymalna forma ataku, lecz kapitan miał trochę za złe O'Malleyowi, że zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków, nie do niego. - Możecie użyć broni.

Pilot czekając, zataczał kręgi na wysokości trzystu metrów. Wszystko to było czystym wariactwem. Czy naprawdę w wodzie czaił się Iwan? Czy oczekiwał na przybycie konwoju? Czy był w stanie wykryć obecność helikoptera? Jeśli wykrył jego obecność, to czy czekał teraz, żeby fregata zbliżyła się na tyle blisko, by mógł zaatakować? Operator systemów cały czas obserwował bacznie wskazania sonaru. Czy rosyjska jednostka zmienia pozycję? Trwała bez ruchu. Nie zwiększała obrotów silnika, żadnych mechanicznych dźwięków. Nic, tylko cichy syk reaktora pracującego na małych obrotach; hałas nie do wykrycia nawet z odległości dwóch mil. Nic dziwnego, że tylu tropiących go ludzi nie było w stanie niczego namierzyć. O'Malley podziwiał zimną krew radzieckiego kapitana.

- Młot, tu Topór.

O'Malley uśmiechnął się pod nosem. W przeciwieństwie do Amerykanów, Anglicy lubili tworzyć dla swoich helikopterów nazwy nawiązujące do imienia macierzystych okrętów Tak właśnie helikopter HMS 'Bezwstydnego' nosił nazwę Ladacznicy, a ten z 'Battleaxe', 'Siekiery Bojowej' - Topór.

- Przyjąłem, Topór. Gdzie jesteś?

- Dziesięć mil na południe od ciebie. Mam dwie torpedy głębinowe.

O'Malley włączył światła pozycyjne maszyny.

- Wyśmienicie. Czekaj w pogotowiu. Romeo, ty podasz Toporowi namiar radarowy na naszą pławę sonarową, a my zastosujemy hydrolokator i weźmiemy namiar krzyżowy. Słyszysz mnie?

- Słyszę. Masz zgodę - odparł Morris.

- Uzbroić pocisk - odezwał się O'Malley do drugiego pilota.

- Po co?

- Jeśli pierwszy atak nie wyjdzie, założę się, że Ruscy oderwą się od dna niczym łosoś podczas tarła - O'Malley zatoczył śmigłowcem koło i namierzył światła antykolizyjne angielskiego helikoptera Lynx. - Witaj Topór. Mam cię na godzinie dziewiątej. Utrzymuj pozycję. Willy, jakieś zmiany w lokalizacji celu?

- Żadnych, sir. Goguś ma nerwy ze stali.

Odważny jesteś, nieszczęsny skurczybyku – pomyślał O'Malley. Marker dymowy już się dopalał. Pilot zrzucił następny. Sprawdził ponownie wykres taktyczny, przesunął się kilometr na wschód od miejsca kontaktu i zatrzymał maszynę siedemnaście metrów nad powierzchnią wody. Spuścił sonar zanurzany.

- Jest tam. Współrzędne: dwa-sześć-osiem - zaanonsował podoficer.

- Topór, tu Młot. Jesteśmy gotowi do ataku kierunkowego. Bierz namiar od Romea.

Teraz kontrolę, nad brytyjskim helikopterem przejął radar 'Reubena Jamesa. Angielska maszyna ruszyła prosto na północ. O'Malley obserwował zbliżającego się lynxa i cały czas uważał, by wiatr nie zepchnął jego śmigłowca z zajmowanej pozycji.

- Uważaj, Topór. Na moje polecenie będziesz zrzucał pociski po kolei.

- Przyjąłem - brytyjski pilot, lecąc z szybkością dziewięciu węzłów, uzbrajał rakiety. O'Malley ustawił swoją maszynę nad błyskającym markerem.

- Pierwsza ognia - Marki Druga ognia - Marki Obie poszły!

Pilot lynxa nie potrzebował zachęty. Gdy tylko drugi pocisk dotknął powierzchni wody, śmigłowiec gwałtownie nabrał wysokości i odleciał na północny wschód. Jednocześnie O'Malley delikatnie wyciągnął przetwornik sonarowy z wody.

Pod wodą rozbłysło dziwaczne światło. Potem drugie. Na powierzchni pojawiła się piana, po czym wystrzeliła fontanną w górę. O'Malley włączył światła lądowania. Woda pełna była szlamu i ropy? Jak w kinie – pomyślał pilot i zrzucił kolejną pławę sonarową.

Z dna dobiegł łoskot, ale systemy filtrowały go, koncentrując się na dźwiękach o wyższej częstotliwości. Słychać było syk uciekającego powietrza i gwałtowny szum wody. Ktoś na pokładzie podwodnego okrętu mógł czynić ostatni rozpaczliwy wysiłek i próbować za pomocą urządzeń sterujących balastem wypchnąć jednostkę na powierzchnię. Potem dobiegł całkiem inny dźwięk, jak strumień wody lanej na rozpaloną blachę. O'Malleyowi wystarczyła chwila, by pojąć, co to znaczy.

- Co to za dźwięk, szefie? - zapytał przez interkom Willy. - Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem.

- Przedziurawiony reaktor. Słyszysz wodę wdzierającą się do stosu atomowego?

Jezu słodki - pomyślał. - Tak blisko brzegów! W ciągu najbliższych lat nikt już sobie nie ponurkuje do 'Andrea Dorii'

O'Malley uruchomił radio.

- Topór, tu Młot. Odgłosy miażdżonego okrętu. Zniszczony. Czy potwierdzasz trafienie?

- Nasz lis, Młot. Dziękuję za naprowadzenie.

O'Malley roześmiał się.

- Bardzo dobrze, Topór. Jeśli rościsz sobie pretensje do trafienia, będziesz miał również adnotację o skażeniu środowiska.

Na pokładzie lynxa pilot i drugi pilot wymienili spojrzenia.

- O co ci, do diabła, chodzi?

Oba helikoptery zawróciły, zatoczyły koło nad amerykańską i brytyjską fregatą, celebrując w ten sposób zniszczenie atomowego okrętu podwodnego. Była to już druga unieszkodliwiona przez 'Battleaxe'. 'Reuben James' mógł sobie na drzwiach sterowni wymalować połowę sylwetki okrętu podwodnego. Helikoptery wylądowały na macierzystych jednostkach i okręty kontynuowały podróż na zachód, do Nowego Jorku.


Moskwa, RSFRR

Michaił Siergietow rosyjskim zwyczajem objął powracającego z frontu syna i pocałował go w oba policzki. Potem członek Politbiura ujął młodzieńca pod rękę i zaprowadził do czekającego nie opodal ziła. Szofer natychmiast ruszył w kierunku Moskwy.

- Byłeś ranny, Wania?

- Rozciąłem sobie głowę szkłem - wzruszył ramionami Iwan. Ojciec podał mu niewielką szklaneczkę wódki. - Nie piłem od dwóch tygodni.

- Naprawdę?

- Generał surowo tego zabrania - wyjaśnił Iwan.

- To dobry oficer, prawda?

- Dużo lepszy niż myślisz. Widziałem go w akcji na froncie. To bardzo zdolny dowódca.

- Czemu więc nie możemy pokonać Niemców?

Iwan Michajłowicz Siergietow już jako dziecko widział, jak jego ojciec wspina się po szczeblach drabiny hierarchii partyjnej i dochodzi niemal na sam jej szczyt. Często bywał świadkiem przemiany, jaka zachodziła w starym Siergietowie, który nieoczekiwanie z miłego, przystępnego człowieka, stawał się ostrym aparatczykiem.

- Tato, Pakt Atlantycki okazał się dużo lepiej przygotowany do wojny, niż sądziliśmy. Po prostu jakby na nas czekali i ich pierwszy atak, zanim jeszcze przekroczyliśmy w ogóle granicę, był nieprawdopodobny - Iwan wyjaśnił szczegóły operacji 'Kraina Marzeń'.

- My tu nic o tym nie wiemy. Czy jesteś pewien tego, co mówisz?

- Widziałem niektóre mosty. Te właśnie samoloty dokonały nalotu na makiety punktu dowodzenia pod Stendal. Bomby spadły, nim ktokolwiek z nas zorientował się, że w ogóle nadleciały jakiekolwiek maszyny. Gdyby mieli lepszy wywiad, już by mnie tu nie było.

- Są tacy silni w powietrzu?

- To ich najmocniejsza strona. Obserwowałem atak amerykańskich myśliwców nurkujących na kolumnę czołgów. Przeszły niczym kombajn po polu pszenicy. Coś strasznego.

- A nasze rakiety?

- Obsługi naszych wyrzutni odbywały ćwiczenia raz czy dwa razy do roku, strzelając do celów, które nadlatywały wprost z kierunku, gdzie każdy się ich spodziewał. Myśliwce NATO lecą między drzewami. Gdyby pociski przeciwlotnicze działały tak, jak twierdzą ich twórcy z obu stron, żadna maszyna nie miałaby szans. Ale najgorsze straty powodują ich rakiety przeciwczołgowe; wiesz, podobne do tych, które i my mamy. Są niebywale skuteczne. – Młody człowiek rozłożył ręce. - Trzech ludzi w samochodzie: kierowca, ładowniczy i kanonier. Chowają się między drzewami przy szosie i czekają. Kiedy pojawia się nasza kolumna, oddają salwę mniej więcej z odległości powiedzmy dwóch kilometrów. Wyszkolili się w niszczeniu czołgów dowódców, które łatwo rozpoznają po antenie radiowej. Strzelają raz, potem niszczą drugi czołg i, zanim zareagujemy, znikają. Pięć minut później historia się powtarza w innym miejscu. To właśnie nas niszczy – zakończył młody człowiek, powtarzając słowa dowódcy.

- Twierdzisz więc, że przegrywamy?

- Nie. Twierdzę tylko, że nie potrafimy odnieść zwycięstwa - odparł Iwan. - Ale wychodzi na jedno.

Przekazał z kolei prośbę Aleksiejewa. Jego ojciec rozparł się w wybitym skórą siedzeniu.      

- Przewidziałem to. Ostrzegałem ich. Wania, to głupcy!

Iwan wskazał głową na kierowcę. Jego ojciec roześmiał się tylko i wykonał lekceważący ruch ręką. Witali służył u niego od ładnych paru lat. Córka szofera dzięki poparciu ministra zdobyła już tytuł doktora. Syn, podczas gdy większość młodych mężczyzn powołano pod broń, studiował bezpiecznie na uniwersytecie.

- Zużycie ropy jest o dwadzieścia pięć procent wyższe od założeń mojego ministerstwa; o czterdzieści od przewidywań Ministerstwa Obrony. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że lotnictwo NATO może wymacać nasze ukryte magazyny paliw. Obecnie moi ludzie od początku szacują narodowe zasoby. Wstępny raport powinien być gotowy dziś po południu. Sam popatrz, Wania. Rozejrzyj się.

W zasięgu wzroku na ulicach nie było widać żadnych pojazdów, nawet ciężarówek. Miasto, które nigdy nie tętniło zbytnio życiem, nawet jak na rosyjskie warunki, sprawiało wrażenie wymarłego. Opustoszałymi ulicami podążali przechodnie nie patrząc przed siebie, nie rozglądając się na boki. Tylu ludzi odeszło - uświadomił sobie naraz Iwan.

- Tak wielu nie wróci. Jak zwykle ojciec zdawał się czytać w myślach syna.

- Jakie są straty?

- Ogromne. O wiele, wiele wyższe od przewidywanych. Nie znam dokładnych liczb; jestem w wywiadzie, nie w administracji. Ale straty mamy olbrzymie.

- To był wielki błąd, Wania - odrzekł cicho minister.

Ale Partia przecież zawsze ma rację - pomyślał. – Ile lat w to wierzyłeś?

- Na razie nic się nie da zrobić, tato. Potrzebujemy danych o uzupełnieniach sił Paktu Atlantyckiego. Docierające na front informacje są zbyt wygładzone. Potrzebujemy dokładnych danych. Na ich podstawie dopiero możemy przeprowadzić odpowiednie kalkulacje.

Na froncie - pomyślał Michaił. Jego gniew nie był w stanie jednak pokonać dumy na myśl, kim wreszcie stał się jego syn. Zbyt często żywił obawy, iż zrobi się z niego jeszcze jeden młody prominent z partyjnej rodziny. Aleksiejew nie należał do ludzi, którzy lekką ręką rozdają awanse. Ze swych prywatnych źródeł Siergietow dowiedział się, że Iwan wielokrotnie towarzyszył generałowi w wyprawach na pierwszą linię frontu. Chłopiec stał się mężczyzną. Szkoda tylko, że stało się to z powodu wojny.

- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział.


USS 'Chicago'

Rów Svyataya Anna stanowił ostatni odcinek głębokiej wody. Procesja okrętów podwodnych zatrzymała się prawie w miejscu, kiedy dotarła do granicy pływającego lodu. Kapitanowie spodziewali się spotkać tu dwie przyjazne jednostki, choć określenie 'przyjazne' niezbyt współgrało z operacjami bojowymi. Amerykańskie okręty zajęły swe stanowiska. McCafferty sprawdził czas i lokalizację. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Zadziwiające - pomyślał.

Nie lubił pływać w pierwszej linii. Gdyby skraj paka patrolował jakiś Rosjanin kapitan wiedział, że padłby pierwszy strzał. Pytanie tylko, on czy Rosjanin?

- Dowodzenie, tu sonar. Łapię pewne mechaniczne dźwięki na współrzędnych jeden-dziewięć-jeden.

- Pozycja się zmienia?

- Dopiero co namierzyłem. Jak dotąd - nie.

McCafferty odwrócił się do dyżurnego mata elektryka i poprosił o uruchomienie gertrudy, telefonu hydrolokacyjnego, tyleż przestarzałego, co skutecznego. Jedynymi dźwiękami, jakie usłyszał, były dobiegające od paka lodowego syki i trzaski. Za plecami dowódcy pierwszy oficer wraz z zespołem ogniowym programował torpedy na kolejny cel. Z głośnika dobiegło parę zniekształconych słów. McCafferty chwycił słuchawkę gertrudy i nacisnął guzik transmisji.

- Zulu, X-Ray.

Po kilku sekundach dobiegła niewyraźna odpowiedź:

- Hotel Bravo.

To zgłaszał się HMS 'Sceptre'.

McCafferty dyskretnie wziął głęboki oddech. Nikt ze zgromadzonych w centrali bojowej tego nie spostrzegł; każdy też oddychał głęboko.

- Jedna trzecia naprzód - polecił kapitan. Po dziesięciu minutach znalazł się w zasięgu radiowym gertrudy i 'Chicago' zatrzymał się.

- Witam na rosyjskim podwórku, staruszku. Lekkazmiana planów. Graniczny Klucz - była to nazwa kodowa HMS 'Superb' - znajduje się na południu, w odległości dwudziestu mil i sprawdza waszą dalszą drogę. Od trzydziestu godzin nie napotkaliśmy śladu przeciwnika. Wybrzeże czyste. Dobrych łowów!

- Dzięki, Klucz do Kłódki. Wszyscy już tu są - McCafferty odwiesił słuchawkę. - Panowie, przystępujemy do wypełnienia zadania. Dwie trzecie naprzód!

Atomowy okręt podwodny zwiększył prędkość do dwunastu węzłów i wziął kurs jeden-dziewięć-siedem. HMS 'Sceptre' policzył mijające go jednostki, po czym wrócił na swoją pozycję i podjął patrolowanie skraju paka lodowego.

- Powodzenia, chłopcy - westchnął kapitan.

- Wszystko powinno się udać.

- Nie tym się martwię, Jimmy - zwrócił się kapitan po imieniu do pierwszego oficera brytyjskiego okrętu. - Problem stanowi droga powrotna.


Stornoway, Szkocja

- Teleks do pana, komandorze - powiedział sierżant RAF-u, wręczając Tolandowi wydruk.

- Dziękuję.

Bob przeczytał depeszę.

- Opuszcza nas pan? - zapytał kapitan Mallory.

- Mam lecieć do Northwood. To tuż pod Londynem, prawda?

Mallory skinął głową.

- Łatwo tam trafić.

- To bardzo dobrze. Tu jest napisane: natychmiast.


Northwood, Anglia

W Anglii bywał wielokrotnie, wysyłany do mieszczącej się pod Chaltenham kwatery głównej brytyjskiej łączności rządowej, z którą Amerykanie utrzymywali stały kontakt. Tak się zawsze składało, że przylatywał tu nocą. Teraz też była noc i coś nie w porządku. Coś oczywistego Zaciemnienie. Na dole widział bardzo niewiele świateł. Czy powodowały to wymyślne urządzenia nawigacyjne samolotu, czy też stanowiło to po prostu psychologiczny chwyt, aby przypomnieć ludziom, co się naprawdę na świecie dzieje? Ale telewizja przecież, w której część programów szła 'na żywo' z linii frontu, w wystarczającym chyba stopniu ludziom to uświadamiała. Jak większość osób w mundurach, Toland nie miał czasu ogarniać myślą całości. Koncentrował się wyłącznie na przeznaczonym sobie wycinku. Wydawało mu się, że to samo dotyczy Eda Morrisa i Dannyego McCafferty'ego. Uprzytomnił sobie nieoczekiwanie, że pomyślał o nich po raz pierwszy od tygodnia. Co robią? Z pewnością zagrażało im większe niebezpieczeństwo niż jemu; swoje przejścia na 'Nimitzu' z drugiego dnia wojny zapamięta dobrze do końca życia. Toland nie wiedział jeszcze, że rutynową depeszą teleksową, jaką był wysłał przed tygodniem, po raz drugi w tym roku wpłynął bezpośrednio na losy przyjaciół.

Samolot pasażerski Boeing 737 wylądował dziesięć minut później. Na pokładzie znajdowało się tylko dwadzieścia osób, prawie wszystkie w mundurach. Na Tolanda czekał już samochód z szoferem. Natychmiast ruszyli do Northwood.

- Komandor Toland, tak? - spytał porucznik królewskiej marynarki. -Proszę za mną, sir. Pragnie pana widzieć dowódca floty na Wschodnim Atlantyku.

Admirał Sir Charles Beattie stał przed olbrzymią mapą Wschodniego i Północnego Atlantyku i ssał wygasłą fajkę,

- Sir, melduje się komandor Toland.

- Dziękuję - odparł admirał, nie odwracając nawet głowy. - Kawę i herbatę znajdzie pan w kącie, komandorze.

Toland miał ochotę na herbatę. Pijał ją tylko podczas pobytów w Anglii i od kilku tygodni zastanawiał się, czemu nie robi tego również u siebie w domu.

- Pańskie tomcaty w Szkocji świetnie się sprawiły - powiedział Beattie.

- To dzięki radarom, sir. Ponad połowy strąceń dokonały samoloty RAF-u.

- W ubiegłym tygodniu przesłał pan do naszego wydziału operacji powietrznych wiadomość, że pańskie toccaty są w stanie namierzyć wizualnie backfire'y z bardzo daleka.

Toland chwilę grzebał w pamięci.

- Ach, tak. To system wideokamer, admirale. Potrafią zlokalizować samolot rozmiarów myśliwca z odległości ponad trzydziestu mil. W sprzyjających warunkach atmosferycznych tak wielkie maszyny jak backfire'y mogą 'zobaczyć' nawet z pięćdziesięciu.

- Podczas gdy backfire'y jeszcze o tym nie wiedzą?

- Dokładnie tak, sir,

- Jak daleko mogą ścigać te backfire'y?

- To pytanie powinien pan zadać pilotom. Przy wsparciu tankowców powietrznych moje myśliwce mogą przebywać w powietrzu prawie cztery godziny; dwie w jedną stronę i dwie z powrotem. Znaczy to, że są w stanie towarzyszyć Rosjanom prawie do ich baz.

Beattie po raz pierwszy popatrzył na Tolanda. Sir Charles był w przeszłości pilotem, jak również ostatnim dowódcą ostatniego prawdziwego lotniskowca Wielkiej Brytanii, staruszka 'Ark Royal'.

- Co pan wie o lotniskach Iwana?

- Chodzi panu o te dla backfire'ów? Dysponuje czterema w rejonie Kirowska. Zakładam, że posiada już pan zdjęcia satelitarne tych okolic, sir.

- Tutaj są - Beattie wręczył Tolandowi teczkę.

Wszystko to jakieś nieprawdopodobne - pomyślał Bob. Czterogwiazdkowy admirał nie marnuje czasu na pogwarki ze świeżo upieczonym komandorem, jeśli ma inne sprawy na głowie. A Beattie miał kłopotów co niemiara. Toland otworzył teczkę.

- Aha - mruknął, oglądając zestaw zdjęć przedstawiających lotnisko w Umboziero na wschód od Kirowska. Na czas przelotu satelity Rosjanie postawili zasłonę dymną i pasy startowe spowijały kłęby czarnego tumanu. Z kolei zdjęcia robione w podczerwieni zniekształcone zostały flarami. – No cóż, widać tu chyba wzmocnione hangary i jakieś trzy maszyny. Pozostałe widocznie gdzieś poleciały.

- Zgadza się. Bardzo dobrze, komandorze. Trzy godziny przed pojawieniem się satelity backfire'y taktyczne opuściły lotnisko.

- O, i ciężarówki cysterny? - Admirał przytaknął skinieniem głowy. - Czy samoloty tankują natychmiast po powrocie z akcji?

- Chyba tak. Potem dopiero kierują je do hangarów. Nie chcą tankować w środku i wcale się temu nie dziwię. W ubiegłych latach Iwan niejednokrotnie doświadczył przypadkowych eksplozji.

Toland skinął głową. Pamiętał wybuch, jaki nastąpił w magazynach broni Rosyjskiej Floty Północnej w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym.

- To wspaniała myśl, by zniszczyć je w chwilę po tym, jak wylądują. Ale nie dysponujemy samolotami taktycznymi o tak dalekim zasięgu. Mogłyby tego ewentualnie dokonać B-52, lecz za straszną cenę. Przekonaliśmy się o tym w Islandii.

- Ale tomcaty mogą je ścigać prawie do ich baz. Czy byłby pan w stanie wyliczyć dokładny czas lądowania rosyjskich maszyn? - napierał Sir Charles.

Toland popatrzył na mapę. Backfire'y wrócą pod osłoną myśliwców trzydzieści minut przed dotarciem do bazy.

- Z dokładnością do kwadransa chyba tak, admirale. Myślę, że należy tego spróbować. Ciekaw jestem, ile czasu zajmie tankowanie backfire'ów.

Toland zauważył, że admirał nad czymś intensywnie rozmyśla. Mówił o tym dobitnie wyraz jego błękitnych oczu.

- Komandorze, moi oficerowie operacyjni zapoznają pana z czymś, co nosi nazwę 'Operacja Doolittle' Prowadzi ją jeden z najbystrzejszych ludzi z waszej marynarki. Na razie jest to wiadomość wyłącznie dla pańskich uszu. Proszę stawić się u mnie za godzinę. Pragnąłbym usłyszeć pański pogląd na to, jak usprawnić jeszcze podstawową koncepcję operacji.

- Tak jest, sir.


USS 'Reuben James'

Stali w nowojorskim porcie. O'Malley w pomieszczeniach oficerskich kończył właśnie sporządzać raport o zniszczeniu radzieckiego okrętu podwodnego, kiedy odezwał się umieszczony na lewej grodzi telefon. Oficer rozejrzał się i zobaczył, że jest sam, co znaczyło, iż to on musi podnieść słuchawkę.

- Tu kwatera oficerska. Komandor-porucznik O'Malley.

- Tu 'Battleaxe'. Czy mogę rozmawiać z waszym dowódcą?

- Właśnie śpi. Czy to bardzo ważne? Może ja w czymś pomogę?

- Nasz kapitan prosi go na kolację. Za pół godziny. Zaprasza też waszego pierwszego oficera i pilota śmigłowca.

Lotnik roześmiał się.

- Pierwszy oficer jest na plaży, ale pilot, jeśli tylko okręt Jej Królewskiej Mości podtrzymuje zaproszenie, jest do dyspozycji.

- Naturalnie, komandorze.

- W takim razie idę budzić kapitana. Oddzwonię za kilka minut - O'Malley ruszył do drzwi, gdzie zderzył się z Willym.

- Przepraszam, sir. Czy mamy ładować torpedy?

- Idę właśnie do kapitana - odparł O'Malley. Willy poskarżył się, iż ostatnim razem załadunek przebiegał zbyt wolno. Pilot wręczył podoficerowi ukończony raport. - Proszę zanieść to do kancelarii okrętu. Niech przepiszą na maszynie.

O'Malley odnalazł kajutę kapitańską. Nad jej drzwiami paliło się światełko 'nie przeszkadzać'. Lotnik zapukał, wszedł do środka i stanął zdumiony.

- Czy nie widzisz tego? - dobiegł go zduszony głos kapitana.

Morris leżał na plecach i kurczowo zaciskał palce na kocu. Twarz miał zlaną potem i oddychał ciężko, jakby właśnie ukończył maraton.

- Jezu słodki! - W pierwszej chwili O'Malley nie wiedział co zrobić. Nie znał przecież prawie wcale tego człowieka.

- Popatrz tylko! - zawołał głośno kapitan.

Jeśli krzyk ten usłyszał ktoś przechodzący korytarzem, pomyślał zapewne, że jego dowódca pilot musiał jakoś zareagować.

- Kapitanie, zbudź się - Jerry chwycił Morrisa za ramiona i podniósł go do pozycji siedzącej.

- Czy nie widzisz tego? - znów wrzasnął nie rozbudzony jeszcze kapitan.

- Spokojnie, kolego. Jesteśmy bezpieczni w nowojorskim porcie. Okrętowi nic nie zagraża. Wstawaj, kapitanie. Wszystko w porządku.

Morris chyba z dziesięć razy zamrugał oczyma. Kilkanaście centymetrów nad sobą ujrzał twarz O'Malleya.

- Co się dzieje?

- Dobrze, że przyszedłem. Z panem już wszystko w porządku? - pilot zapalił papierosa i podał go Morrisowi.

Ten odmówił. Wstał, podszedł do umywalki i nalał sobie wody do kubka.

- Miałem okropny sen. Co pan robi w mojej kajucie?

- Za pół godziny mamy iść do sąsiadów na kolację Sądzę, że chcą nam podziękować za podprowadzenie tego victora. Prosiłbym też, by pańska załoga uzbroiła helikopter w torpedy. Mój podoficer skarżył się, że ostatnim razem za długo to trwało.

- Kiedy mają zacząć?

- Jak tylko zapadnie zmrok, kapitanie. Niech się uczą robić to w trudnych warunkach.

- W porządku. Kolacja za pół godziny?

- Tak, sir. Na pewno sobie popijemy.

Morris uśmiechnął się, ale bez zbytniego entuzjazmu.

- Chyba sobie popijemy. Muszę się umyć. Do zobaczenia w mesie. Czy to spotkanie oficjalne?

- Nic nie wspominali. Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli pójdę w tym ubraniu?

O'Malley miał na sobie mundur, w którym latał. Bez tylu kieszeni czułby się nieswojo.

- Za dwadzieścia minut.

Lotnik wrócił do swej kabiny i wyglansował buty. Mundur był nowy i pilot doszedł do przekonania, że wygląda w nim wystarczająco elegancko. Niepokoił go Morris. Ten człowiek mógł się kompletnie rozkleić, a na to dowódca prowadzący okręt do boju nie mógł sobie pozwolić. W tym właśnie tkwił problem. Bo poza tym - myślał O'Malley - kapitan to bardzo fajny gość.

Kiedy ponownie spotkali się w mesie, Morris wyglądał już lepiej. Zadziwiające, ile może zdziałać zwykły prysznic. Kapitan miał gładko uczesane włosy i wyprasowany mundur. Dwójka oficerów przeszła na rufę, minęła helikopter i po trapie zeszła na ląd.

HMS 'Battleaxe' pozornie wyglądał na okręt większy niż fregata amerykańska. Choć w rzeczywistości był o cztery metry krótszy, to ważył siedemset ton więcej i znacznie różnił się wyglądem od 'Reubena Jamesa'. Z całą pewnością miał bardziej wdzięczny kształt niż jego amerykański kolega. Posiadał smuklejszy kadłub i bardziej strzelistą nadbudówkę. Morris cieszył się, iż kolacja nie będzie przyjęciem oficjalnym. U stóp trapu przywitał ich młody marynarz i zaprowadził na pokład. Wyjaśnił, że kapitan w tej chwili rozmawia przez radio. Kiedy mężczyźni oddali zwyczajowe honory banderze i oficerowi wachtowemu, marynarz poprowadził ich przez klimatyzowane wnętrza do mesy oficerskiej.

- O cholera, mają nawet pianino! – wykrzyknął O'Malley, wskazując otwarty instrument przymocowany do lewej grodzi pięciocentymetrowej grubości linką. Od stołu wstało kilku oficerów. Nastąpiła wzajemna prezentacja.

- Czego się panowie napijecie? - spytał steward.

O'Malley wziął puszkę piwa i niezwłocznie ruszył do instrumentu. Minutę później brawurowo grał standardy Scotta Joplina. Drzwi mesy otworzyły się.

- Jerr-O! - wykrzyknął mężczyzna z czterema paskami na mankietach munduru.

- Doug! - O'Malley zeskoczył z taboretu i zaczął potrząsać wyciągniętą w swoją stronę dłonią. – Do licha, to ty?

- Poznałem twój głos w radiu, Młocie. Marynarka amerykańska szukała doświadczonych pilotów i wygrzebała ciebie, tak?

Obaj mężczyźni roześmiali się głośno. O'Malley przywołał kapitana gestem ręki.

- Kapitan Ed Morris, a to kapitan Doug Perrin z marynarki brytyjskiej, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego i wielu innych odznaczeń. Niech pan popatrzy, kapitanie, na tego kurczaczka. Dowodził okrętami podwodnymi, kiedy jeszcze nie umiał chodzić.

- Widzę, że się panowie znacie.

- Jakiś idiota posłał go na HMS 'Dryad' z wykładem na temat zwalczania okrętów podwodnych, kiedy przechodziłem tam szkolenie dla zaawansowanych. Znamy się chyba od stu lat.

- Czy Lis i młot są znów razem? - spytał O'Malley. - Kapitanie, kilometr od naszego miejsca znajdował się taki jeden bar i pewnej nocy z Dougiem

- Nie wspominaj tamtej nocy, Jerr-O. Susan całymi tygodniami suszyła mu łeb. - Przeszli do barku, gdzie Perrin nalał sobie drinka. - Z tym victorem poszło nam znakomicie! Kapitanie Morris, słyszałem, że dowodząc swym poprzednim okrętem odniósł pan duże sukcesy.

- Jeden charlie i dwie połówki.

- Kiedy płynęliśmy z ostatnim konwojem, trafiliśmy na echo. Stary typ, ale doskonale dowodzony. Zajęło to nam sześć godzin. Ale dwa inne okręty o napędzie klasycznym - zapewne tanga - wdarły się w obręb konwoju i zatopiły pięć statków oraz jednostkę eskortową. Któryś z nich dostał, chyba 'Diomede', ale nie jesteśmy tego pewni.

- Echo szedł za wami? - spytał Morris.

- Najprawdopodobniej - odrzekł Perrin. – Okazuje się, że Iwan z rozmysłem atakuje eskortę. Podczas ostatniego nalotu backfire'ów Rosjanie wystrzelili w nas dwie rakiety. Jedna przepadła w chmurze aluminiowych pasków, a drugą na szczęście przechwycił nasz sea wolf. Niestety pocisk eksplodował tak blisko rufy, że odciął holowaną antenę sonarową i pozostał nam tylko hydrolokator typu 2016.

- I dlatego macie pełnić rolę naszej śrutówki?

- Na to wygląda.

Kapitanowie pogrążyli się w rozważaniach na temat polowania na rosyjskie okręty podwodne. O'Malley odnalazł pilota brytyjskiego śmigłowca i zaczął z nim rozmawiać, grając przy tym na pianinie, podczas gdy załoga nakrywała stoły. Najwidoczniej w marynarce królewskiej obowiązywała zasada, by oficerów z marynarki amerykańskiej przyjmować wcześnie, potem częstować alkoholem, a o sprawach zawodowych mówić na samym końcu.

Kolacja była wyśmienita, lecz niezupełnie odpowiadała amerykańskim gustom. O'Malley uważnie wysłuchał relacji swego kapitana o tym, jak ten utracił 'Pharrisa', o zastosowanej przez Rosjan taktyce i o tym, jak Morris nie zdołał precyzyjnie namierzyć przeciwnika. Pilot odnosił wrażenie, że dowódca opowiada nie o utracie okrętu, lecz o śmierci własnego dziecka.

- W takiej sytuacji trudno stwierdzić, co należałoby robić inaczej - pocieszał Doug Perrin. - Victor to trudny przeciwnik, a ponadto musiał dobrze obliczyć moment, kiedy pański okręt wyjdzie ze sprintu.

Morris potrząsnął głową.

- Nie, zwolniliśmy daleko od niego, co z całą pewnością pomieszało mu wyliczenia. Ale gdybym to wszystko wykonał lepiej, moi ludzie by żyli. Byłem kapitanem. Popełniłem błąd.

- Wie pan, służyłem i na okrętach podwodnych - powiedział Perrin. - Miał nad wami przewagę, bo tropił was od dłuższego czasu.

Popatrzył przeciągle na O'Malleya.

Kolacja skończyła się o dwudziestej. Na następny dzień po południu zaplanowano odprawę dowódców okrętów eskortowych. O zachodzie słońca konwój miał ruszyć w drogę.

Kiedy O'Malley i Morris zeszli już z okrętu, pilot zatrzymał się.

- Zapomniałem czapki. Za sekundę wracam - powiedział i pobiegł z powrotem do mesy. Czekał tam już kapitan Perrin.

- Doug, i co o nim myślisz?

- W takim stanie nie powinien wracać na morze. Wybacz, Jerry, ale naprawdę tak uważam.

- Masz rację. Zastosuję jeszcze jeden chwyt.

O'Malley dokonał niewielkiego zakupu i dwie minuty później dołączył do Morrisa.

- Kapitanie, czy musi pan od razu wracać na okręt? - spytał cicho. - Chciałbym o czymś porozmawiać, niezręcznie mi to robić na pokładzie. To sprawa osobista. Zgoda?

Pilot sprawiał wrażenie bardzo zakłopotanego.

- Możemy się trochę przejść - wyraził zgodę Morris.

Dwaj oficerowie skierowali się ku wschodniej części portu. O'Malley dostrzegł w pewnej chwili szyld baru, którego okna wychodziły na wodę. Przed wejściem kręciło się kilku marynarzy.

Poprowadził kapitana w tamtą stronę. Kiedy znaleźli ustronny stolik, O'Malley skinął na barmankę.

- Dwie szklanki proszę - powiedział, rozpinając suwak kieszeni na udzie, z której wyciągnął flaszkę irlandzkiej whisky 'Black Bush'.

- Jak chcecie tu pić, to musicie tutaj kupić.

O'Malley wręczył jej dwa dwudziestodolarowe banknoty i powiedział nie znoszącym sprzeciwu tonem:

- Poproszę dwie szklanki z lodem. A potem niech nas pani zostawi samych.

Obsłużyła ich błyskawicznie.

- Przeglądałem dziś po południu swój dziennik pokładowy - powiedział O'Malley kiedy przełknął pierwszy łyk trunku. - Cztery tysiące trzysta sześćdziesiąt godzin w powietrzu. Razem z ostatnią nocą, trzysta jedenaście godzin spędzonych w akcjach bojowych.

- Wietnam. Mówił pan, że pan tam walczył – Morris pociągnął ze swojej szklanki.

- Ostatni dzień, ostatnie zadanie. Poszukiwałem pilota A.-7 zestrzelonego trzydzieści kilometrów na południe od Hajfongu - tej historii pilot nie opowiedział nawet własnej żonie. - Ujrzałem błysk, ale go zlekceważyłem. To był błąd. Myślałem po prostu, że to refleks w szybie jakiegoś domu, może w wodzie potoku lub jeszcze coś innego. Poleciałem dalej. Okazało się, że było to światło odbite w celowniku lub lornetce. Minutę później trafił w nas pocisk ze stumilimetrowego działa przeciwlotniczego. Helikopter zaczął spadać, wyrównałem jakoś lot i próbowałem lądować. Płonęliśmy. Patrzę w lewo - drugi pilot rozerwany. Miałem na kolanach jego mózg. Z tyłu siedział szef trzeciej klasy imieniem Ricky. Obejrzałem się. Miał urwane obie nogi. Chyba jeszcze żył, ale nic nie mogłem zrobić; w naszą stronę już biegły trzy osoby. Po prostu uciekłem. Może mnie nie dostrzegły, a może wcale ich nie interesowałem. Dwanaście godzin później znalazł mnie inny helikopter. – Lotnik nalał sobie kolejnego drinka i uzupełnił szklankę Morrisa.

- Pozwoli pan, bym pił samotnie?

- Mnie już wystarczy.

- Nie, nie wystarczy. Mnie też mało. Upłynął cały rok, nim się z tego otrząsnąłem. Pan nie ma roku. Pan ma tylko tę jedną noc. Musimy o tym porozmawiać, kapitanie. Wiem, myśli pan, że nie jest z panem dobrze. Otóż będzie jeszcze gorzej.

Pociągnął ze szklanki. Ostatecznie pijemy bardzo dobry alkohol - pomyślał O'Malley. Obserwował Morrisa. Ten przez pięć minut milczał, pociągał ze szklanki i zastanawiał się, czy nie powinien po prostu wstać i bez słowa wrócić na okręt. Dumny kapitan. Jak wszyscy kapitanowie skazany na samotność. Ale Morris był dużo bardziej samotny niż reszta. Obawia się, że mam rację - stwierdził w myślach O'Malley. - Obawia się, że będzie jeszcze gorzej. Och, stary! Gdybyś tylko wiedział!

- No - odezwał się cicho pilot. – Przeanalizujmy wszystko po kolei.

- Pan już to za mnie zrobił.

- Jestem gadułą. Ale pan, Ed, robi to przez sen. Proszę więc uczynić to świadomie.

Kapitan zaczął powoli opowiadać. O'Malley wypytywał o wszystko. O warunki pogodowe, o kurs okrętu, o jego szybkość. O to, jakie urządzenia działały. Po godzinie opróżnili trzy czwarte butelki. Kiedy dotarli w końcu do torped, głos Morrisa zaczął się łamać.

- Nie mogłem już nic więcej zrobić! Te kurwy szły na nas. Mieliśmy tylko jedną nixie. Odciągnęła jeden z rosyjskich pocisków. Próbowałem manewrować, ale

- Miałeś do czynienia z torpedą samosterującą. Przed taką ani nie uciekniesz, ani nie zmylisz jej manewrem.

- Ale nie wolno mi było dopuścić

- Ach, pieprzysz! - pilot napełnił szklanki. - Myślisz, że tylko ty straciłeś swą łajbę? Grałeś kiedyś w piłkę, Ed? Są dwie strony i każda chce wygrać. Myślisz, że rosyjski kapitan powinien wystawić ci się na strzał i wołać: 'Zatop mnie! Zatop mnie!' Chyba jesteś głupszy, niż myślałem.

- Ale moi ludzie

- Paru zginęło, lecz większości nic się nie stało. Żałuję tych, którzy polegli. Ale żałuję też śmierci Ricky'ego. Nie miał nawet dziewiętnastu lat. Ale to nie ja go zabiłem. I ty też nie zabiłeś swoich ludzi. Uratowałeś okręt. Doprowadziłeś go do portu. Przywiozłeś prawie całą załogę.

Morris jednym haustem opróżnił szklankę. Jerry, nie przejmując się już brakiem lodu, ponownie ją napełnił.

- To był mój obowiązek. Posłuchaj, kiedy wróciłem do Norfolk, odwiedziłem myślałem, że muszę odwiedzić ich rodziny. Jestem kapitanem. Miałem tam była mała dziewczynka Jezu, O'Malley, o czym ty w ogóle mówisz?

Jerry zauważył, że kapitan ma prawie łzy w oczach.

- O tym w książkach nie piszą - zgodził się pilot.

A myślisz, że to by coś dało? - dodał w myślach.

- Śliczna dziewczynka. Co można powiedzieć takiemu dziecku? - teraz już po policzkach Morrisa płynęły łzy. Rozmawiali blisko dwie godziny.

- Powiesz małej dziewczynce, Ed, że jej tata był świetnym człowiekiem i zrobił wszystko, co mógł, i ty też zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Nic więcej nie dało się już zrobić. Uczyniłeś wszystko, co należało, ale czasami tak już bywa, że to nie wystarcza.

O'Malley nie pierwszy raz trzymał w ramionach płaczącego mężczyznę. Pamiętał, że on też wypłakiwał się innym w klapę marynarki. Ale to życie parszywe - pomyślał. - Doprowadzić do takiego stanu człowieka tego pokroju.

Kapitan po kilku minutach opanował się i dokończyli butelkę. Obaj byli kompletnie pijani. O'Malley pomógł wstać dowódcy i ruszyli w stronę drzwi.

- Marynarka ma problemy? - spytał stojący samotnie przy barze marynarz z floty handlowej. Powiedział to w najmniej odpowiednim momencie.

Pod grubą kurtką lotniczą nie widać było, że O'Malley jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Podtrzymując lewą ręką Morrisa, prawą chwycił marynarza za gardło i oderwał od baru.

- Nie podoba ci się mój przyjaciel, szczylu? – wzmocnił uścisk.

- Powiedziałem tylko, że nieco za dużo wypił - wychrypiał ostatkiem tchu marynarz.

- W takim razie, dobranoc - O'Malley rozluźnił chwyt.

Manewrowanie kapitanem w drodze na okręt nastręczało wiele trudności. Częściowo dlatego, że sam O'Malley był urżnięty, ale głównie dlatego, że Morris zasypiał. Stanowiło to wprawdzie część planu pilota, ale Młot też trochę przesadził. Trap wydawał się być przeraźliwie stromy.

- Jakieś kłopoty?

- Dobry wieczór, szefie.

- Dobry wieczór, komandorze. Czy jest z panem kapitan?

- Niebawem zacznie sobie pomagać rękami.

- Widzę, że pan nie żartuje.

Szef zbiegł po schodni i pomógł wtransportować kapitana na pokład. Wielki problem stanowiła drabinka wiodąca do jego kajuty. Tutaj do pomocy włączył się kolejny marynarz.

- Cholera, wie jak chwycić się szczebla - mruknął.

- Trzeba też marynarza, aby go od niego oderwać - przyznał główny szef.

We trójkę jakoś wwindowali Morrisa na górę. Potem O'Malley zaniósł go do kajuty i rzucił na koję. Kapitan spał już jak zabity, a lotnik miał nadzieję, że koszmar nie wróci. Ale jego koszmar nieustannie wracał.


Northwood, Anglia

- I co, komandorze?

- Myślę, sir, że plan może się udać. Prawie wszystkie jednostki są już na miejscu.

- Pierwotny plan miał mniejsze szansę powodzenia. Oczywiście, z pewnością ściągną na siebie uwagę, ale to jedyny sposób, by mocno zredukować siły Rosjan.

Toland popatrzył na mapę.

- Nie ustaliliśmy jeszcze czasu, ale sam plan nie różni się specjalnie od planu ataku, który przeprowadziliśmy na tankowce powietrzne. Podoba mi się ten pomysł, sir. A z tymi kilkoma problemami sobie poradzimy. Co z konwojami?

- W porcie nowojorskim czeka już osiemdziesiąt statków. Wypłyną za dwadzieścia cztery godziny. Potężna eskorta, wsparcie lotniskowców, a nawet nowy krążownik z systemem Aegis. Następnym krokiem oczywiście będzie - ciągnął Beattie.

- Tak jest, sir. A klucz do tego wszystkiego stanowi 'Doolittle'.

- Właśnie. Proszę teraz wracać do Stornoway. Wyślę tam też jednego z moich ludzi z wydziału operacyjnego. Będziemy pana informować o wszystkim na bieżąco. I proszę nie rozmawiać o tym z nikim nie związanym bezpośrednio z tą operacją.

- Rozumiem, sir.

- Zatem do zobaczenia.



PRZESZPIEGI


USS 'Reuben James'

Godzina siódma rano stanowiła dla Jerry'ego O'Malleya porę zdecydowanie zbyt wczesną. W dwuosobowej kajucie, którą dzielił z drugim lotnikiem, pilot zajmował niższą koję. Tego ranka pierwszą świadomą czynnością, jaką wykonał O'Malley, było zażycie trzech aspiryn. To śmieszne - pomyślał. - 'Młot'. - Czuł go właśnie we własnej głowie. Nie - poprawił się po chwili, to nie młot, a automatyczne impulsy ultradźwiękowe sonaru. Odczekał dziesięć minut, aż lekarstwo zacznie działać, a następnie powlókł się do łazienki pod prysznic. Zimna, a potem gorąca woda postawiła go na nogi.

W zapełnionej ludźmi mesie oficerskiej panowała cisza. Oficerowie grupowali się według wieku i prowadzili półgłosem rozmowy. Młodzi, którzy nie poznali jeszcze prawdziwej walki - gdy minęło pierwsze uniesienie sprzed kilku tygodni, kiedy opuszczali San Diego – spoglądali teraz na wszystko dużo trzeźwiej. Jednostki tonęły. Ginęli ludzie, których znali. Dla tych dzieciaków strach był rzeczą dużo bardziej egzotyczną niż technologia, jakiej zostali wyuczeni. Albo się z nim oswoją, albo nie. Dla O'Malleya walka nie miała żadnych tajemnic. Wiedział, że się boi, ale potrafił ten lęk w sobie tłumić. Nie było sensu się nad tym rozwodzić. Strach niebawem pojawi się sam.

- Dzień dobry - przywitał pilot pierwszego oficera.

- Witaj, Jerry. Próbowałem właśnie dodzwonić się do kapitana.

- Powinien jeszcze pospać, Frank.

Pilot, zanim opuścił kabinę Morrisa, wyłączył kapitański budzik. Ernst wyczytał to z twarzy O'Malleya.

- No cóż, w zasadzie do jedenastej nie jest nam potrzebny.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś dobrym pierwszym oficerem, Frank.

O'Malley wybierał między kawą a sokiem owocowym. Tego ranka był pomarańczowy, którego woń nie przypominała pilotowi zapachu żadnego znanego owocu. O'Malley wolał bardziej czerwony, więc zdecydował się na kawę.

- W nocy osobiście nadzorowałem załadunek torped. Pobiliśmy rekord o minutę, po ciemku!

- To świetnie. Kiedy odprawa?

- O czternastej. Dwa budynki stąd. Mają stawić się kapitanowie, pierwsi oficerowie i kilka wybranych osób. Myślę, że pójdziesz.

- Pewnie.

Ernst zniżył głos.

- Myślisz, że z kapitanem wszystko w porządku?

Na okręcie trudno było zachować cokolwiek w tajemnicy.

- Walczy od Pierwszego Dnia tej awantury. Musiał się nieco rozluźnić. To odwieczna tradycja i przywilej marynarzy - podniósł głos. - Młodziaki nie potrafią tego zrozumieć.

- Nigdy jeszcze nie widziałem dinozaura – zauważył sotto voce młody oficer inżynier.

- To jeszcze go zobaczysz - wyjaśnił chorąży Ralston.


Islandia

Doktor zaordynował wszystkim dwa dni odpoczynku. Sierżant Nichols chodził już prawie normalnie, a Amerykanie, którym ryby dawno już wyszły bokiem, napychali żołądki dodatkowymi porcjami, których dostarczyła Piechota Morska Jej Królewskiej Mości.

Edwards znów obserwował horyzont. Dostrzegł ruch. Dziewczyna. Trudno było nie patrzeć. Wręcz niemożliwe. Tak naprawdę - przekonywał się Edwards - to niemożliwe stać na warcie i nie rozglądać się. Do licha, jej się to nawet wydawało zabawne. Ludzie, którzy przybyli im z odsieczą - Edwards wiedział, jak mają się sprawy, ale po co Vigdis martwić? - przywieźli też mydło. Niewielkie jeziorko, oddalone o osiemset metrów od ich kryjówki, było wymarzonym miejscem do kąpieli. We wrogim kraju naturalnie nikomu nie wolno było samotnie odchodzić tak daleko i porucznika wyznaczono na obstawę Vigdis - a ją na jego. Nawet gdyby w okolicy kręcili się Rosjanie, myśl, że ma z nabitym karabinem pilnować dziewczyny w kąpieli, wydawała mu się absurdalna. Gdy nakładała na siebie ubranie, spostrzegł, że rany na jej plecach prawie już się zagoiły.

- Skończyłam, Michael. - Nie mieli ręczników, lecz była to niewielka cena za to, że odzyskali ludzki zapach. Podeszła do niego. Miała wilgotne włosy, a na twarzy łobuzerski uśmiech. - Jesteś trochę skrępowany. Przepraszam.

- To nie twoja wina - nie potrafił się na nią gniewać.

- Przez to dziecko jestem już gruba - powiedziała.

Michaelowi trudno było coś na ten temat powiedzieć, ale ostatecznie to nie jego figura się zmieniała.

- Wyglądasz w porządku. Przepraszam, że kilka razy zerknąłem na ciebie w niewłaściwej chwili.

- I co w tym złego?

Edwards z trudem dobierał słowa.

- No cóż, po po tym, co ci się przytrafiło chodzi mi o to, że prawdopodobnie wcale nie potrzebujesz grupy obcych mężczyzn kręcących się wokół, kiedy kiedy jesteś no, goła.

- Michael, ty jesteś inny niż tamten. Ty byś mnie nie skrzywdził. Wiesz, co mi zrobił, a mówisz, że jestem ładna, choć robię się gruba

- Vigdis, z dzieckiem czy bez, jesteś najładniejszą dziewczyną, jaką znałem. Jesteś silna, jesteś odważna

I myślę, że cię kocham, choć boję się to wyznać – dodał w duchu.

- Po prostu spotkaliśmy się w niewłaściwej chwili i w niewłaściwych okolicznościach.

- Dla mnie, Michael, zjawiłeś się w najbardziej właściwej chwili - chwyciła go za rękę. Ostatnio śmiała się już bardzo często. Miała miły, sympatyczny uśmiech.

- Za każdym razem, gdy mnie widzisz, gdy o mnie pomyślisz, przypominasz sobie tego Rosjanina.

- Tak, Michael. Przypominam sobie. Przypominam sobie, że uratowałeś mi życie. Pytałam sierżanta Smitha. Powiedział, że miałeś rozkaz nie zbliżać się do Rosjan, bo groziło to wam dekonspiracją. Powiedział, że zjawiłeś się tam z mego powodu. Choć mnie nie znałeś, ruszyłeś na pomoc.

- Postąpiłem właściwie - teraz trzymał jej obie dłonie.

Co powiedzieć? - myślał. - 'Kochanie, jeśli wyjdziemy z tego cało' nie, to brzmi jak z kiepskiego filmu. Dawno minęły czasy, gdy Edwards miał szesnaście lat, ale w tej chwili wróciła cała niezdarność i nieśmiałość nastolatka, która tak zatruła mu młodość. W Eastpoint High School nigdy nie był królem podrywu.

- Vigdis, nigdy nie byłem dobry w tych sprawach. Z Sandy potoczyło się inaczej. Ona mnie rozumiała. Nie umiem rozmawiać z dziewczynami cholera, w ogóle nie potrafię gadag z ludźmi. Mogę robić mapy pogody, bawić się komputerami, ale zanim zabiorę głos, muszę wlać w siebie kilka piw

- Wiem, że mnie kochasz, Michael - jej oczy rozbłysły, kiedy oznajmiała mu ten sekret.

- No cóż, tak.

Wręczyła mu mydło.

- Teraz twoja kolej. Nie będę cię zanadto podglądać.


Fólziehausen, Republika Federalna Niemiec

Major Siergietow wręczył notatki. Wojska radzieckie sforsowały Leinę w drugim miejscu - w Gronau, piętnaście kilometrów na północ od Alfeld - i teraz na Hamejn szło sześć dywizji, a inne jednostki próbowały poszerzyć wyłom.

Sytuacja ciągle przedstawiała się nie najlepiej. W tej części Niemiec sieć dróg była stosunkowo rzadka, a te arterie, które kontrolowali, znajdowały się pod nieustannym ogniem artyleryjskim i lotniczym, dziesiątkującym maszerujące kolumny na długo przed tym, nim zdążyły włączyć się do walki.

Tam, gdzie przełomu miały dokonać trzy dywizje piechoty zmotoryzowanej, by sukces ten mogła wykorzystać dywizja czołgów, związane zostały w walce dwie radzieckie armie. Na pozycjach zajmowanych uprzednio przez dwie niepełne brygady Niemców, teraz stała murem zbieranina jednostek wszystkich armii NATO. Aleksiejew czuł głęboki ból na myśl o straconej szansie. A gdyby jego rakiety nie zbombardowały mostów? Czy dotarłyby do Wezery w zaplanowanym czasie? To już przeszłość - pomyślał Pasza. Przejrzał dane dotyczące możliwości paliwowych.

- Na miesiąc?

- Przy obecnym tempie zużycia tak - odparł posępnie Siergietow. - I tak już gospodarka narodowa się załamała. Mój ojciec pytał, czy moglibyśmy ograniczyć nieco zużycie na froncie

- Pewnie! - wybuchnął generał. - Możemy się w ogóle poddać! To by zaoszczędziło mu drogocennego paliwa!

- Towarzyszu generale, sami prosiliście mnie, bym dostarczył informacji wiarygodnych. Zrobiłem to. Załatwił mi to mój ojciec - młody mężczyzna wyjął z kieszeni płaszcza dokument. Był to dziesięciostronicowy raport KGB oznaczony napisem: WYŁĄCZNIE DO WGLĄDU POLITBIURA. - To bardzo interesujące sprawozdanie. Ojciec prosił, bym podkreślił, że ponosi duże ryzyko, powierzając wam te papiery.

Generał potrafił bardzo szybko czytać, a ponadto nie był człowiekiem, który dawał ponosić się emocjom. Rząd Zachodnich Niemiec nawiązał bezpośredni kontakt z Rosjanami poprzez swoją ambasadę w Indiach. Wstępne rozmowy dotyczyły wyłącznie możliwości podjęcia jakichkolwiek rokowań. Zdaniem KGB próby negocjacji odbijały rozbieżności polityczne Paktu Atlantyckiego oraz wskazywać mogły na krytyczną sytuację zaopatrzenia po drugiej stronie frontu. Dalej następowały dwie kartki wykresów i ocena szkód, jakie poniósł dotąd morski transport NATO oraz analiza zużycia materiałów wojennych. KGB oceniało, iż mimo wszystkich transportów, którym udało się dotrzeć do Europy, Pakt Atlantycki dysponuje zapasami na dwa tygodnie. Żadna ze stron nie produkowała broni i paliwa w takich ilościach, by dźwignąć cały ciężar wojny.

- Mój ojciec twierdzi, iż jest to szczególnie znaczące.

- W pewnym sensie tak - odparł ostrożnie Aleksiejew. - Dopóki ich przywódcy podejmują próby rokowań, Niemcy nie zaprzestaną walki. Jeśli jednak my zaoferujemy im warunki do przyjęcia, a tym samym usuniemy ich z NATO, osiągniemy nasz cel i będziemy mogli, już bez pośpiechu, zająć się Zatoką Perską. Co proponujemy Niemcom?

- W tej sprawie nie zapadły jeszcze wiążące decyzje. Oni chcą, byśmy na początek cofnęli się na linie przedwojenne, a całą resztę ustali się później, na bardziej już formalnych podstawach i pod kontrolą międzynarodową. Ich wyjście z Paktu Atlantyckiego może nastąpić wyłącznie po podpisaniu ostatecznego traktatu.

- Warunki nie do przyjęcia. Nic na tym nie zyskujemy. Ciekaw jestem, czemu w ogóle chcą negocjować?

- Na pewno wpływ na to miał zamęt w rządzie spowodowany kłopotami z ewakuacją ludności cywilnej oraz wielkie straty ekonomiczne.

- Aha - Aleksiejewa nie obchodziło, jakie szkody w gospodarce ponoszą Niemcy. Ich rząd jednak bardzo bolał nad tym, że to, co budowały dwa pokolenia obywateli, jest niszczone przez radzieckie pociski. - Czemu ci z Moskwy o niczym nas nie informują?

- Politbiuro uważa, że wiadomość o możliwości rokowań osłabiałaby morale naszego żołnierza.

- Idioci! Przecież na tej podstawie ustalilibyśmy, jakie cele atakować w pierwszym rzędzie!

- Mój ojciec jest tego samego zdania. Pragnie znać waszą opinię.

- Powiedzcie ministrowi, że nie dostrzegam żadnych oznak tego, by NATO zamierzało zrezygnować z walki. Niemiecka wola walki jest szczególnie silna. Wszędzie stawiają opór.

- Ich rząd chce przystąpić do negocjacji poza plecami armii. Skoro oszukują sojuszników z Paktu Atlantyckiego, dlaczego nie mieliby robić tego samego w stosunku do własnego dowództwa wysokiej rangi? - odrzekł Siergietow. Ostatecznie w jego kraju taka polityka zdawała egzamin

- To tylko jedna z możliwości, Iwanie Michajłowiczu. Istnieje inna - Aleksiejew wrócił do papierów. – To wszystko mydlenie oczu.


Nowy Jork

Odprawę prowadził kapitan. W miarę jego słów zebrani dowódcy i wyżsi oficerowie kartkowali pilnie dokumenty, jak studenci szkoły wyższej podczas przedstawienia Szekspira.

- W głównych punktach, z których może nadejść zagrożenie, rozmieścimy wysunięte pikiety hydrolokacyjne - kapitan przesunął po grafiku drewnianym wskaźnikiem. Fregaty 'Reuben James' i 'Battleaxe' znajdować się miały prawie trzydzieści mil od formacji. Z tego powodu zainstalowane na innych jednostkach eskortowych wyrzutnie SAM-ów nie mogły zapewnić im osłony powietrznej. Oba okręty wprawdzie dysponowały własnymi pociskami klasy ziemia-powietrze, ale praktycznie były zdane tylko na siebie.

- Przez większą część drogi - ciągnął kapitan – będą nas również chroniły jednostki z holowaną anteną sonarową. Obecnie trwa przegrupowanie statków. Spodziewamy się uderzenia radzieckiej floty podwodnej i ataków z powietrza. Główną osłonę lotniczą zapewnią nam dwa lotniskowce: 'Independence' i 'America'. Jak już panowie pewnie zauważyliście, konwojowi towarzyszyć będzie nowy krążownik z systemami Aegis, 'Bunker Hill'. Ponadto siły powietrzne obiecują zniszczyć rosyjskiego satelitę zwiadowczego podczas jego kolejnego przelotu. Ma to nastąpić około dwunastej czasu Greenwich.

- To bardzo dobra wiadomość - mruknął kapitan niszczyciela.

- Panowie, wieziemy ponad dwa miliony ton wyposażenia oraz pełną pancerną dywizję rezerwową z formacji Gwardii Narodowej. Nie licząc sprzętu uzupełniającego, ten transport wystarczy na to, by nasz Pakt prowadził walkę przez kolejne trzy tygodnie. Musimy przejść. Czy są jakieś pytania? Nie ma? W takim razie życzę powodzenia.

Sala opustoszała i oficerowie, wyminąwszy strażników, wyszli na zalaną słońcem ulicę.

- Jerry? - odezwał się cicho Morris.

- Tak, kapitanie? - pilot włożył lotnicze okulary przeciwsłoneczne.

- Jeśli chodzi o ostatni wieczór

- Kapitanie, wczoraj byliśmy bardzo pijani i, mówiąc szczerze, niewiele pamiętam. Pół roku może nam zająć, nim dojdziemy wreszcie do tego, co się wydarzyło. Spał pan dobrze?

- Prawie dwanaście godzin. Mój budzik nie zadzwonił.

- Może powinien pan kupić sobie nowy.

Przechodzili właśnie obok baru, w którym spędzili poprzedni wieczór. Pilot i kapitan obrzucili wzrokiem szyld i wybuchnęli śmiechem.

- I znów bierzemy na siebie główny impet uderzenia wroga, moi drodzy - przyłączył się do nichDoug Perrin.

- Tylko nie podchodź za blisko do tego nieprzyjacielskiego gnoju -- poradził O'Malley. - To niebezpieczne jak cholera.

- To ty masz tych skubańców trzymać od nas z daleka, Jerr-O. Jesteś na to przygotowany.

- Dobrze by było - odparł lekceważąco Morris. - Nie znoszę tego jego gadania.

- Mamy tu bardzo sympatyczny zespół – odparł obrażony pilot. - Jezu, lecę sam, wynajduję ten Cholerny okręt podwodny, podaję go Dougowi jak na tacy, a tu żadnej wdzięczności.

- Tak to jest z pilotami. Jeśli nie będziesz ich co pięć minut chwalił, zaraz wpadają w depresję - wtrącił ze śmiechem Morris. Nie przypominał już człowieka, który marudził podczas ostatniej kolacji. - Potrzebujesz czegoś od nas, Doug?

- Możemy się wymienić żywnością?

- Żaden problem. Przyślij swojego ochmistrza. Z pewnością coś wynegocjujemy. - Morris popatrzył na zegarek. - Wypływamy dopiero za trzy godziny. Chodźmy coś zjeść. Potem omówimy kilka spraw. Mam pewien pomysł, jak nabić backfire'y w butelkę. Powiem wam

Trzy godziny później dwa holowniki Moran wyprowadziły fregaty z pirsu. 'Reuben James' posuwał się wolno z szybkością sześciu węzłów. Pracujące na małych obrotach silniki popychały okręt przez brudną wodę. Jakkolwiek cztery oriony patrolowały dokładnie okolicę, O'Malley siedział w prawym fotelu swej maszyny, gotów w każdej chwili runąć na rosyjski okręt podwodny zaczajony u wejścia do portu. Zapewne zniszczony przed dwoma dniami Victor miał za zadanie wytropić konwój, przekazać o nim informację backfire'om, po czym sam uderzyć. Choć tropiciel został unieszkodliwiony, nie znaczyło to wcale, że wieść o konwoju nie dotarła gdzie nie trzeba. Nowy Jork liczył sobie osiem milionów mieszkańców, więc z całą pewnością, któryś z nich stał właśnie w oknie z lornetką i zapisywał typ oraz liczbę wypływających jednostek.. On, lub ona, wykona z pewnością niewinny telefon i za parę godzin odpowiednie dane trafią do Moskwy. Pojawią się kolejne okręty podwodne. Gdy tylko konwój znajdzie się poza zasięgiem osłony lotniczej z lądu, nadlecą radzieckie samoloty radiolokacyjne, a za nimi uzbrojone w rakiety backfire'y. Tyle statków - pomyślał O'Malley. Minęli kilka kontenerowców do przeładunku poziomego załadowanych czołgami, wozami bojowymi i ludźmi z dywizji pancernej. Na innych widniały kontenery gotowe do natychmiastowego przeładunku na ciężarówki i odjazdu na front. Ich zawartość zarejestrowana została w komputerach, które na miejscu rozdysponują ją bezbłędnie. Przypomniał sobie najnowsze doniesienia i sfilmowane sceny z pola walki w Niemczech, które oglądał był w telewizji. Dlatego właśnie są, gdzie są. Zadanie marynarki: utrzymać trasy morskie i dostarczać walczącym w Niemczech ludziom niezbędnego sprzętu. Przeprowadzać statki.

- I jak płynie? - spytał Calloway.

- Nieźle - odparł reporterowi Morris. – Mamy stabilizatory na stateczniku. Dlatego okręt zanadto nie kolebie. Jeśli interesuje się pan czymś szczególnie, wyznaczę marynarza. Ten wszystko wyjaśni. O każdą rzecz może pan śmiało pytać.

- Postaram się nie być zbyt nachalny.

Morris skinął głową reporterowi Reutera. Zaledwie godzinę wcześniej kapitan otrzymał wiadomość, że dziennikarz przybędzie na pokład. Sprawiał wrażenie zawodowca, a w każdym razie miał na tyle duże doświadczenie, iż jego bagaż składał się tylko z jednej sztuki. Dziennikarz zajął ostatnią wolną koję w kajutach oficerskich.

- Admirał powiedział, że jest pan jednym z jego najlepszych dowódców.

- Mam nadzieję, że tak będzie - odparł Morris.




Politica de confidentialitate | Termeni si conditii de utilizare



DISTRIBUIE DOCUMENTUL

Comentarii


Vizualizari: 3485
Importanta: rank

Comenteaza documentul:

Te rugam sa te autentifici sau sa iti faci cont pentru a putea comenta

Creaza cont nou

Termeni si conditii de utilizare | Contact
© SCRIGROUP 2024 . All rights reserved